niedziela, 11 lipca 2010

Na marginesie dwóch książek

Korzystając z błogich chwil przerwy wakacyjnej, przeczytałem wreszcie kilka książek, które czekały na półce już czas jakiś. Jedna z nich To Foxy-T Tony’ego White’a, a druga to już klasyk, Anita and Me Meery Syal. Nie mam zamiaru streszczać ich zawartości, bo to zepsułoby zabawę tym, którzy tych książek jeszcze nie czytali, ale jest pewien aspekt, który w mojej interpretacji wybija się na plan pierwszy, a który jest wspólny nie tylko dla współczesnej literatury angielskiej, ale również powieści z innych krajów, w tym Polski.

Zarówno powieść Syal jak i nowsza Tony’ego White’a, traktują o imigrantach lub ludziach o korzeniach południowoazjatyckich. Stosunki rasowe odgrywają sporą rolę w Anicie, ale w Foxy-T niekoniecznie, gdyż cała akcja rozgrywa się we Wschodnim Londynie, zaś wśród bohaterów nie ma ni jednego białego Anglika. Ponieważ rasa nie jest czynnikiem, który by mi spędzał sen z powiek, a w dodatku należę do tych, których fascynują raczej podobieństwa niż różnice (to też wg niektórych źle, bo to oznacza, że skłaniam się ku jakiemuś kulturowemu totalitaryzmowi), to co mnie szczególnie uderza w obu powieściach to rola głupoty w kreowaniu ludzkiego nieszczęścia. W kulturach wschodnich, zwłaszcza w medytacyjnych tradycjach Indii, uważa się, że cierpienie bierze się z ignorancji. Nie znamy swojej kondycji ani roli, jaką mamy do spełnienia, i dlatego robimy głupie rzeczy, które wpędzają nas w nieszczęście doczesne, a potem w kolejnych wcieleniach. W takim rozumieniu chrześcijańscy grzesznicy są traktowani bez żadnej taryfy ulgowej – idą do piekła i koniec pieśni. Przez nic innego, jak tylko przez głupotę, która chyba nie do końca jest ich winą… A może jest? Zostawmy więc problemy wyobrażeń pozaziemskich konsekwencji naszej ignorancji, a skupmy się na tym, co widać „gołym okiem” na co dzień wokół nas i co czasami opisują powieściopisarze.

Meena Kumar, córka pendżabskich imigrantów, mieszka w angielskiej podupadającej wiosce górniczej (kopalnia już dawno jest zamknięta) i zaprzyjaźnia się z Anitą Rutter, starszą od siebie nastolatką, typową „złą dziewuchą”. Razem tworzą gang dzieciaków młodszych od siebie, bo tylko takie zostały. Inni są już w innych gangach. M.in. Sam Lowbridge jest przywódcą bandy chłopaków. Wszystko przebiega idyllicznie, ale z czasem gang Sama i on sam stają się rasistowskimi skinheadami. Anita okazuje się już nie tak przyjazna wobec Meeny. Ta zresztą dochodzi do wniosku, że nigdy nie była. Anita to nieszczęśliwa dziewczyna z dysfunkcyjnej rodziny, którą opuszcza wkrótce matka, agresywna i władcza. Stanowi pewien typ znany pod każdą szerokością geograficzną – silna osobowość z kompleksami i pretensjami do całego świata za swój parszywy los. Rodzina Kumarów to z kolei wzór miłości zarówno małżeńskiej jak i rodzicielskiej. Meena pod wpływam Anity robi szereg głupstw, ale i tak jest kochana i w końcu i tak wyjdzie na ludzi. Anitę czeka los przepowiedziany jej przez wróżkę na wiejskim festynie – przedwczesna ciąża i wszystkie nieszczęścia z tym związane. Znowu dość typowy los wcale nie tylko dla pewnych środowisk brytyjskich. Anita jest za dumna, żeby przyjąć pomoc od Kumarów. Jej duch niezależności łatwo kruszeje pod wpływem Sama skinheada.

Foxy-T to historia Zafara, nastolatka wypuszczonego z poprawczaka, który udawszy się do swojego wuja we wschodnim Londynie, na miejscu jego mieszkania trafia na kawiarenkę internetową prowadzoną przez dwie dwudziestokilkuletnie lesbijki, Ruji-Babes i Foxy-T (przezwiska od napisu na T-shircie, jaki nosi). Dziewczyny przygarniają go „na kilka dni”, które się nieco przedłużają. W międzyczasie Zafar nawiązuje kontakty ze swoimi kolesiami, którzy wciągają go w handel marihuaną. W dodatku nastolatek zakochuje się w Foxy-T, oświadcza się jej i żyje myślą o małżeństwie z nią. Sytuacja się komplikuje i kończy nieszczęściem, ale od pewnego momentu książka zaczyna irytować, bo jest to przewidywalne widząc głupotę młodego łobuza, dla którego nie ma ratunku.

Czytając Foxy-T, a częściowo miałem to samo wrażenie przy Anicie, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ich protagoniści są naznaczeni przez jakąś Nemezis, od której uciec po prostu nie mogą. Nie ma w tym zresztą nic metafizycznego (choć wróżka na festynie jest jakimś elementem ponadnaturalnym, ale być może jest tylko świetną obserwatorką z talentem do psychologii). Ludzie skazani na nieszczęście, są po prostu głupi. Ich ignorancja jest przerażająca, zaś dla czytelnika irytująca, bo przecież czytelnik ma tę przewagę, że zna wszystkie aspekty opowiadanej historii, podczas gdy oprócz narratora, żadna z postaci nie posiada jakiejś szerszej świadomości. Anita i Zafar żyją w światach swoich ograniczonych umysłów i nie ma dla nich ratunku. Najwięcej płaci się za własną głupotę, która jest o tyle głupotą prawdziwą, że jest zamknięta na reformę, na propozycję zmiany.

Kiedy człowiek uświadamia sobie swoją ignorancję, najmądrzejszym krokiem, jaki może zrobić, to zwrócić się do kogoś mądrzejszego o naukę. Sam taki krok, niczym sokratejskie „wiem, że nic nie wiem” pokazywałby pewien zalążek mądrości, przynajmniej pierwszy ku niej krok, ale głupota prawdziwa nie posiada samoświadomości. Duma głupca nie pozwala mu przyjąć nauki ani od rodzica, ani od nauczyciela, ani od najlepszego przyjaciela. Jeszcze gorzej, kiedy nikogo takiego nie ma. O ile Anita ma Meenę i jej rodziców, którzy chcieliby jej pomóc (bo na własnych rodziców – tak samo zakompleksionych przedstawicieli niewykwalifikowanej klasy niższej angielskiego społeczeństwa liczyć nie może), ale tę pomoc odrzuca, to Zafar dosłownie nie ma nikogo, komu by na nim zależało i kto nakierowałby jego myślenie na rozsądniejsze tory. Z własnym ograniczonym umysłem jest skazany na zagładę.

Chrześcijaństwo nie zajmuje się specjalnie rozumem. Co prawda katolicyzm podkreśla konieczność podparcia wiary rozumem (stąd średniowieczna scholastyka), ale tutaj z kolei idzie w filozoficzne zawiłości, które z życiowym zdrowym rozsądkiem mają niewiele wspólnego. Jeżeli głupiec popełnia wiele zła, to po prostu spotka go kara w piekle lub czyśćcu. Natura tego zła chrześcijanina nie obchodzi, bo przecież wiadomo, że pochodzi od Szatana. Oczywiście upraszczam, bo Jezus wyraźnie domagał się od swoich uczniów, żeby grzeszników upominali, a dopiero kiedy to nie pomoże, żeby ich zostawili na potępienie. Uważam, że to nie rozwiązuje problemu. Upominanie ludzi złych to sprawa niezwykle skomplikowana i wiedzą o tym pedagodzy, policjanci, księża i szereg innych tych, którzy zajmują się tym zawodowo. Żeby upomnienie odniosło skutek, musi pochodzić od kogoś, kto jest dla łobuza autorytetem i kto mówi językiem przez niego zrozumiałym. Jeżeli łobuz nie akceptuje kuratora, wychowawcy, rodzica itp. jako swojego przywódcy (przywódcy stada), to wszelkie nauki będzie przyjmował albo z pogardą albo z wrogością. Jeżeli nie umiemy przebić się przez skorupę jego własnego światka, nic z tego nie wyjdzie.

W tym sensie głupcy, którzy nie mają szczęścia trafienia na kogoś, komu zależy na ich poprawie, a kto sam będzie dla nich autorytetem, są skazani na klęskę. Można by tutaj uciec do chrześcijańskiego wytłumaczenia, że „kogo Pan Bóg chce ukarać, temu rozum odbiera”, ale co z tymi, którzy nigdy go nie mieli? Może kalwińska predestynacja, muzułmański kismet, czy hinduska karma? Patrząc na młodocianych przestępców, którzy przede wszystkim są głupi, można uwierzyć w jakieś metafizyczne przekleństwo dotykające tych ludzi. Jeżeli jednak odrzucimy metafizykę, jak sobie z nimi poradzimy? Oczywiście najprościej byłoby powiedzieć, że trzeba ich wszystkich wyeliminować ze społeczeństwa – powsadzać do więzień, poprawczaków itd., ale to nie rozwiązuje samego problemu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz