piątek, 22 października 2010

Anglosasi, Francuzi i Polacy, czyli konferencja naukowa w Białymstoku

We wtorek i środę uczestniczyłem w konferencji naukowej pt. „Anglosasi, Francuzi i Polacy – wzajemne inspiracje w literaturze, kulturze i języku”. Uczestnictwo w takim wydarzeniu to naprawdę ciekawe doświadczenie, okazja do poszerzenia horyzontów oraz do nawiązania kontaktów z ciekawymi ludźmi. Ta konferencja była tym bardziej interesująca, że miała charakter interdyscyplinarny, gdyż oprócz anglistów i romanistów wzięli w niej udział poloniści i historycy. Ponieważ zwykle naukowcy zajmują się swoimi dość wąskimi polami badań, takie spotkanie wnosi pewien powiew świeżości i poczucie zetknięcia z wieloma rzeczami nowymi i pasjonującymi, niczym najlepszy program w National Geographic albo Discovery Channel.

Niestety człowiek nie jest się w stanie rozdwoić i dlatego nie mogłem uczestniczyć w obu sesjach konferencji naraz, czego niezmiernie żałuję. Obowiązki związane z prozaiczną koniecznością zarabiania na chleb (kiedy pracuje się na zasadzie działalności gospodarczej, nikogo nie obchodzi, że akurat jesteś na ciekawej konferencji naukowej, płacą ci za przepracowane godziny, a jak chcesz w tym czasie robić coś innego, to sobie rób, ale nikt ci tego nie zrefunduje – nie skarżę się, tylko stwierdzam fakty) również nie pozwoliły mi być obecnym na wszystkich wystąpieniach. Niestety jest też tak, że nie wszystko, co się usłyszało zostało zapamiętane, i to nie dlatego, że zapamiętać się nie dało (w końcu można było robić notatki), ale po konferencji każdy z nas wróci do swoich działek i mózg w jakiś jemu wiadomy sposób wyeliminuje wiedzę, która na bieżąco nie wydaje mu się przydatna. Trochę szkoda, bo cudownie byłoby mieć tak szerokie pole zainteresowań i jeszcze być tak wszechstronnym erudytą.

Niemniej niektóre wystąpienia stały się dla mnie zachętą do przeczytania (Boże, kiedy?) kilku ciekawych tekstów, inne z kolei powiązały się z moimi własnymi przemyśleniami na pewne tematy i dostarczyły kapitalnej pożywki dla dalszych refleksji.

Analizując pracę własnego umysłu, z ciekawością obserwuję jego selektywność.

I tak np. z wystąpienia dr Iwony Kuleszy-Woronieckiej, która mówiła o Francuzach i Anglikach w Białymstoku, zapamiętałem to, że ci pierwsi byli często fachowcami na dworze Jana Klemensa Branickiego, natomiast ci drudzy odwiedzali Białystok jedynie jako turyści. Ciekawą informacją było dla mnie to, że August Mirys, malarz znany z obrazów sakralnych w białostockich kościołach był urodzonym i wychowanym we Francji Szkotem. Już w czasie dyskusji o kucharzach i innych specjalistach na dworach magnackich dotarło do mnie, że mądry magnat zapewniał opiekę lekarską wszystkim swoim poddanym. Taki więc często cudzoziemski lekarz za pieniądze np. Branickiego leczył również jego chłopów. Niekoniecznie wynikało to z wielkiego humanitaryzmu danego pana (choć z drugiej strony czemu nie? Mogło i tak się zdarzyć, że pan był „ludzkim panem”), ale często ze zwykłego rachunku ekonomicznego – opłacało się wyleczyć swoją siłę roboczą. Przyszło mi do głowy, że schyłek I Rzeczypospolitej to mimo wszystko jest jakaś zagadka socjologiczno-polityczna. Ówczesna Polska to kraj wielkich rodów magnackich, których przedstawiciele bardzo często byli doskonałymi gospodarzami (czy też, jak byśmy to dziś powiedzieli, menadżerami) swoich rozległych majątków. Prawdopodobnie taki Jan Klemens Branicki zapewniał wszystkim mieszkańcom swojego dominium bezpieczeństwo i dobrobyt. Rodzi się pytanie, dlaczego ci ludzie nie byli w stanie rozciągnąć swoich zdolności zarządczych na cały kraj, w którym pełnili najważniejsze funkcje. Dlaczego J.K. Branicki był dość miernym hetmanem, a jego kuzyn Franciszek Ksawery wręcz ohydnym zdrajcą? A może świadczy to o tym, że faktycznie prywatne jest lepsze od państwowego, bo o swoje własne się dba, a o wspólne już nie. Z pewnością w grę wchodziło szereg czynników i nieco tutaj upraszczam całe zagadnienie. Wiadomo, że magnaci konkurowali ze sobą wzajemnie i chętnie czepiali się klamek ościennych dworów, swój własny mając za nic. Świetna organizacja prywatnych majątków przy ogólnym upadku państwa może również wskazywać na to, do czego może prowadzić skupienie się na prywatnym i odrzucenie perspektywy ogólnokrajowej i odpowiedzialności za całość państwa. Jest to pewien materiał do przemyślenia, który można dedykować doktrynerskim zwolennikom prywatyzacji wszystkiego i oddelegowania wszelkich powinności państwa wobec obywatela prywatnym przedsiębiorcom. Myślenie państwowe to mimo wszystko myślenie w kategoriach wspólnotowych. Myślenie „prywatne” to nieustanna konkurencja, która często nie pozwala na jakiekolwiek porozumienie nawet tam, gdzie jest ono niezbędne.

Ponieważ nie dotarła prelegentka z wystąpieniem na temat Elizy Orzeszkowej porównywanej do George Sand, niezwykle ciekawy wykład wygłosiła pani doktor Pereira (niestety nie zanotowałem imienia, a i co do pisowni nazwiska nie jestem pewien, jako że nie figuruje w planie konferencji). Mówiła o Henri Bergsonie, jego polsko-żydowskich korzeniach (jego przodkowie to Berek-sonowie), o jego zanurzeniu w kulturę anglosaską (po matce), wpływie mistycyzmu chasydzkiego (ruchu wywodzącego się z terenów I Rzeczypospolitej) oraz o tym, że Bergson fascynował się mistycyzmem katolickim. Jego wykłady cieszyły się niezwykłą popularnością i to do tego stopnia, że słuchacze wieszali się na zewnątrz budynku u okien sali wykładowej, żeby móc go tylko posłuchać. Co więcej, wielu lewicujących młodych ateistów pod wpływam jego wystąpień nawracało się na katolicyzm stając się jego gorliwymi zwolennikami. Sam Bergson, mimo fascynacji tą religią, nigdy się nie ochrzcił.

Ciekawe były też obserwacje jego ucznia, którego nazwiska nie jestem w stanie poprawnie napisać i dlatego do tej pory nie znalazłem go w Internecie. Wymawia się je /pegi/, więc szukałem pod Peggy, Peggi, ale bezskutecznie. To co mnie zaintrygowało, to ton jego krytyki sobie współczesnych modernistów za ich bezduszną instytucjonalność, którą proponowali społeczeństwu i za odarcie tego ostatniego z wymiaru duchowego a więc, w tym wypadku, ludzkiego. Przypomina to nieco obserwacje Nicolása Gómeza Dávili, kolumbijskiego filozofa i teologa katolickiego. Uderzyło mnie to, ze słowa ucznia Bergsona można doskonale zastosować do czasów dzisiejszych, gdzie poddanie jednostki totalitarnej kontroli państwa, które samo wcale totalitarne być nie musi, osiągnęło niebywałe rozmiary.

Sylwia Czachór, studentka z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu wygłosiła bardzo ciekawe obserwacje nt. inspiracji Baudlairem polskiego poety okresu Młodej Polski Wacława Rolicz-Liedera. Niemniej ciekawa była dyskusja, która się potem wywiązała. Problem bowiem polega na tym, czy Rolicz-Lieder, jak to poeta, zwłaszcza w tamtym czasie, aspirował do pozycji na polskim Parnasie niedostępnej śmiertelnikom, ale równocześnie wpływ Baudlaire’a jest, jak wykazała młoda badaczka, tak ewidentny, że rodzi się pytanie, czy można jego wiersze rozpatrywać w kategorii plagiatu (wiersze Rolicza np. ukazywały się przed tłumaczeniami wierszy Baudlaire’a, zanim polski czytelnik mógł się w czymkolwiek zorientować) czy tylko bezwiednego naśladownictwa. Materia to wielce delikatna, ponieważ w dobie, kiedy w naukach humanistycznych odmienia się słowo „intertekstualność” przez wszystkie przypadki, czerpanie z tekstów innych pisząc tekst własny wydaje się sprawą nie pozostawiającą cienia wątpliwości. Nie jesteśmy w stanie stworzyć tekstu całkowicie oryginalnego, ponieważ nie zostaliśmy wychowani w próżni. Coś słyszymy, coś czytamy i potem robimy z tym czymś to, co sami chcemy, czasami tworząc własny tekst. Niemniej mamy jednak na ogół dość dobre rozeznanie czym jest bezczelny plagiat. Bywają jednak przypadki, że sprawa jest bardziej delikatna. Odpowiedź na pytanie, czy Rolicz-Lieder zwyczajnie z premedytacją ściągał z Baudlaire’a pozostawiam Sylwii i tu niestety nachodzi mnie kolejna refleksja. Takim poetą jak rzeczony Wacław Rolicz-Lieder mało kto się zajmuje, jako że nie wydaje się, żeby wszedł do ścisłego kanonu polskiej literatury, nie mówiąc już o światowej. Poza badaczami, którzy zechcą się nad nim pochylić, nie wzbudzi na dłużej zainteresowania innych. Mimo to ciekawą zabawą intelektualną jest prześledzenie pracy umysłu średniej klasy artysty, który czerpie natchnienie z naśladowania wielkiego talentu kogoś innego i który przy tym prawdopodobnie wydaje się temu innemu równy.

Po obiedzie w Centrum Kultury Prawosławnej wróciliśmy do swoich sal. Po moim wystąpieniu nt. przenikania elementów kultury chińskiej do Polski za pośrednictwem Anglików i Francuzów w postaci tekstów kultury i tekstów literackich, głos zabrała dr Edyta Barucka, kulturoznawca z Uniwersytetu Warszawskiego, na temat koncepcji miast-ogrodów. Myśl Ebenezera Howarda zawarta w jego książce z 1898 roku „Garden Cities of Tomorrow” to pomysł, jak polepszyć warunki życia mieszkańcom miast, zwłaszcza klasie pracującej (pojętej dość szeroko, bo obejmującej zarówno robotników, jak i kadrę kierowniczą przedsiębiorstw). Chodzi o miasta-satelity zbudowane wg ściśle określonego planu, gdzie kręgi i pasy zieleni odgrywają niezwykle istotną rolę. Idea ta, wcielona w życie pierwotnie w Anglii, przenosi się i rozprzestrzenia we Francji i w Niemczech. Są to czasy, kiedy już odkryto rolę wysiłku fizycznego w zapewnieniu sobie zdrowia, więc m.in. buduje się w tych miastach baseny publiczne. Takie miasta-ogrody powstały też w przedwojennej Polsce, których najlepszym przykładem jest Podkowa Leśna. Od razu jednak rzuca się w oczy podstawowa różnica. O ile w Anglii i Francji jest to zjawisko będące wynikiem myśli lewicowej, przedsięwzięciem państwowym lub samorządowym, to w Polsce była to inicjatywa prywatna. Stąd trudno mówić o Podkowie Leśnej jako o zielonym osiedlu robotniczym. Robotników nie było raczej stać na zbudowane tam wille. I znowu nachodzi mnie refleksja nt. umiejętności myślenia pro-społecznego. Dlaczego w niektórych społeczeństwach pewne projekty doskonale wychodzą, a w innych już nie? W kontekście owych miast-ogrodów Polacy wydają się wielkim indywidualistami, jakby naturalnymi zwolennikami Janusza Korwina-Mikke, który w żadne inicjatywy społeczne nie wierzy. Z jednej strony chcielibyśmy, żeby nam państwo dało możliwie jak najwięcej, a z drugiej sami chcemy jak najwięcej dla siebie. Inicjatywy społeczne jak na razie najlepiej wychodzą w parafiach (i wcale nie ironizuję), natomiast przykład warszawskiego osiedla, którego mieszkańcy nie mogąc się doczekać działań zarządu, sami urządzili sobie zieleń, alejki i ławeczki wokół bloków, czy przykład Wałbrzycha, gdzie mieszkańcy w podobnej sytuacji wyszli z łopatami przed bloki i zrobili porządek z drogą, na remont której nie mogli się doczekać, to tylko pierwsze jaskółki pewnej zmiany w myśleniu społecznym Polaków. Oby te jaskółki okazały się tymi, które zwiastują wiosnę, a nie tymi z przysłowia (które owej wiosny jeszcze nie czynią).

Dr Małgorzata Litwinowicz-Droździel z Uniwersytetu Warszawskiego wygłosiła referat na temat dziewiętnastowiecznych wystaw światowych jako ucieleśnienia idei zmiany świata na lepsze. Wielkie wystawy w Londynie czy Paryżu, oprócz swoich funkcji czysto komercyjnych, jak się okazuje, odgrywały ogromną rolę w przemianach mentalności społeczeństw XIX stulecia. Właściciele fabryk i wielcy posiadacze ziemscy fundowali swoim robotnikom i dzierżawcom bilety i przejazd na takie wystawy. Szklany pawilon w Londynie stał się archetypem „szklanego domu”, jako symbolu lepszego świata. Regularne raporty w ówczesnej polskiej prasie, z których wszystkie pochodziły z zagranicznych agencji, bo żadnego polskiego dziennikarza tam nie wysłano. Z tygodniowym opóźnieniem polski czytelnik był jednak informowany o tym, co się w Londynie dzieje. Niestety nie były to relacje skupiające się na gospodarczym aspekcie całego przedsięwzięcia, ale albo na ciekawostkach towarzyskich albo właśnie na tym czynniku postępowym, egalitarnym. Faktycznie Wielka Wystawa Światowa z 1851 dużą rolę w przemianach świadomości społecznej odegrała, z czego wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. W porównaniu z polskimi wystawami krajowymi, gdzie dla pewnych grup wstęp był niedostępny ze względu na cenę, a innym pozwalano wchodzić tylko w poniedziałki (Żydom), zachodnioeuropejskie wystawy światowe przynosiły takie przemiany w podejściu do równego dostępu do wydarzeń publicznych, że można zaryzykować tezę, iż dokonały pewnej rewolucji świadomościowej o wiele bardziej przyczyniając się do faktycznego poczucia równości niż faktyczne rewolucje społeczne.

Po przerwie przysłuchiwałem się sesji, w której dr Małgorzata Janik z IBL PAN przedstawiła bardzo ciekawe zestawienia „Kosmosu” Gombrowicza z wybranymi pozycjami Samuela Becketta wskazując jak autorzy „stwarzali sens”. Wydarzenia, które się po prostu stają, przychodzą z niebytu, są następnie przez umysł narratora porządkowane, a to co się wydaje jakimś sensem jest właśnie wynikiem tego zabiegu, a nie czymś, co było tych wydarzeń immanentną częścią.

Następnie mgr Marcin Przepierowski przedstawił powieść Amélie Nothombe „Attentat”, w którym archetypiczny brzydal zakochany w młodej pięknej kobiecie okazuje się być miłośnikiem „Quo vadis” Sienkiewicza. Jego miłość jest miłością czystą, ale wkrótce wychodzą na jaw jego fantazje wywołane lekturą naszego noblisty. Kiedy wyobraża sobie scenę, w której Winicjusz ratuje Ligię przed bykiem (oczywiście my wiemy, że był to niewolnik Ursus, ale bohaterowi Nothombe nieco się pomieszało), nie utożsamia się z Winicjuszem, ale z… bykiem. Jako byk chciałby dopełnić swojej miłości doprowadzając do zniszczenia jej obiekt. Mnie osobiście cały pomysł wpisuje się gdzieś w tradycję markiza de Sade’a i literackim eksperymentem eksploracji najbardziej mrocznych zakątków ludzkiej świadomości, czy też podświadomości, przekraczaniu granic etyki i ludzkich sposobów odczuwania. Nie znam książki, a o autorce wiem tylko tyle, co z filmu fabularnego o jej życiu w Japonii „Z pokorą i uniżeniem”. Dr Teresa Kwaśna stwierdziła, że nie ma najlepszego wrażenia po przeczytaniu książek belgijskiej autorki. Wg niej wszystkie są zbudowane sztampowo wg wzoru dawno odkrytego przez strukturalistów, a przez co są przewidywalne i przeciętne. Nasunęło mi się skojarzenie z tym, o czym mówiła dr Małgorzata Janik, mianowicie o stwarzaniu sensów. Możliwe, że powieściopisarze stwarzają sensy, ale nigdy chyba nie dadzą się przebić literaturoznawcom. Sam w swojej pracy nad powieściami Hanifa Kureishiego zetknąłem się z tyloma panegirykami i hymnami na cześć jego genialności, a wszystko to poparte wielce naukowymi wywodami, że zacząłem wątpić we własny zdrowy rozsądek (bo uważam go za dość przeciętnego twórcę raczej prostych czytadeł) . Ponownie pojawiło się pytanie, na ile krytyk czy literaturoznawca cokolwiek w cudzym tekście odkrywa, czy też go tylko mniej lub bardziej twórczo poszerza dopisując tekst własny. Na dobrą sprawę można wziąć każdy dowolny tekst i dopisać głębię do każdego słowa a potem zdania z osobna. Powieści Nothombe w każdym razie nie znam, więc się nie wypowiadam.

Dr Teresa Kwaśna z kolei przedstawiła Edwarda Stachurę jako człowieka dwujęzycznego (dzieciństwo spędził w środowisku frankofońskim), który swoje związki z francuszczyzną bezwiednie umieścił w swojej poezji, np. używając francuskiego idiomu „między psem a wilkiem” wobec pory dnia (chodzi o zmierzch) w jednym ze swoich utworów. Po polsku brzmi to bardzo poetycko. Po francusku zupełnie normalnie, ale to trzeba jeszcze wiedzieć. Podobno Stachura wzbogacił polski język poetycki o pewne struktury gramatyczne (m.in. „Się” jako odpowiednik francuskiego „On”), choć dla niektórych jego język czasami brzmi niezbyt poprawnie. Dr Kwaśna słusznie zauważyła, że Stachura przez jednych był i chyba nadal jest wielbiony, podczas gdy inni nazywają go grafomanem. Osobiście, choć nie odmawiam mu kilku udanych wierszy, skłaniam się niestety ku temu ostatniemu. I znowu dotykamy tego, o czym była mowa przed chwilą. Interpretatorzy zakochani w Stachurze doszukają się w jego wierszach i prozie jakichś głębokich przestrzeni, które będą mogli przez lata eksploatować. Osobiście uważam, że wiele z tych „głębi” to po prostu twórcze myślenie badacza. Jeden z testów na twórcze myślenie stosowany przez psychologów to znalezienie jak największej liczby zastosowań dla np. cegły czy gazety. Na tej samej zasadzie literaturoznawcy sami wyznaczają sobie twórcze zadanie – napisać jak najwięcej pozytywnych/negatywnych rzeczy o tym a o tym pisarzu. Z takim nastawieniem wszystko można, a autor sloganu reklamującego piwo może urosnąć do rangi wielkiego myśliciela a przy tym mistrza lapidarnej formy wypowiedzi, czyli genialnego aforysty.

Wtorkowe sesje zostały uwieńczone świetną kolacją w księgarnio-kawiarni „Akcent” na Rynku Kościuszki, gdzie przy lampce wina, doskonałych tartach, a także pysznym zrazie zawijanym z kluskami śląskimi uciąłem sobie miłą pogawędkę z moimi koleżankami z pracy a także z młodymi ludźmi z Rzeszowa i Poznania. Było to niezwykle sympatyczne podsumowanie pierwszego dnia konferencji.

Drugiego i ostatniego dnia dotarłem dopiero na ostatnią sesję w podgrupach i wysłuchałem trzech wystąpień (w kolejności chronologicznej) moich kolegów mgr Jacka Partyki na temat „Malowanego ptaka” Kosińskiego, dr Zdzisława Głębockiego o fotografiku Allanie Sekule i koleżanki mgr Joanny Auron-Górskiej, która mówiła o recepcji Polski przez francuskich artystów żydowskich poprzez pryzmat ich fotografii i filmu „Shoah”.

Przykład Kosińskiego pokazuje jak bardzo literatura jest powiązana z polityką, czy też jak bardzo polityka potrafi zawłaszczyć wszystkie dziedziny wypowiedzi artystycznej. „Malowany ptak”, w którym ani razu nie mówi się, że rzecz się dzieje w Polsce i jest powieścią autobiograficzną, stał się obiektem wielkich pochwał ze strony amerykańskich środowisk żydowskich za ukazanie „polskiego antysemityzmu”. Dokładnie za to samo odsądzili Kosińskiego od czci i wiary krytycy w komunistycznej Polsce. Wielka popularność książki miała więc swoje źródło w czynnikach pozaartystycznych. Dodając do tego fakt, że Kosiński często kłamał (od własnego życiorysu zaczynając a na tworzeniu samej powieści kończąc), rzecz robi się jeszcze bardziej skomplikowana i choć całe zamieszanie dobrze robiło sprzedawalności książki, zostaje zaprzepaszczony jej niewątpliwy walor artystyczno-literacki.

Joanna natomiast przedstawiła wykrzywiony obraz Polski i Polaków przez francuskie środowisko twórców żydowskich, dla których jesteśmy potomkami sprawców Holokaustu. O ile z Niemców zdejmują oni odium zbrodniczości (jako podobny zabieg można zinterpretować przedstawienie SS-mana jako jedynej „ludzkiej” postaci w „Malowanym ptaku”) mówiąc, że to zrobili „naziści”, o Polakach nie tylko można, ale wręcz do dobrego tonu należy mówić w kategoriach prymitywnego antysemityzmu. Kiedy jeden z autorów żydowskich napisał reportaż z Polski, gdzie przedstawia Polaków jako dobrych ludzi, spotkał się z atakami ze strony innych artystów żydowskich za taki obraz narodu, który wg nich jest winny zagładzie. Można zrozumieć zacietrzewienie brooklyńskich rabinów, którzy w swojej nienawiści do Polaków są jakby lustrzanym odbiciem antysemityzmu słuchaczy Radia Maryja, ale od Brennera, czy innych świeckich Żydów francuskich (hmmm, czy można mówić o świeckim Żydzie? Nie mylić z Izraelczykiem). Liberalni sekularyści tak często roszczący sobie pretensje do obiektywności w ocenie zjawisk tego świata potrafią wpaść w tak samo sztampowe i wąskie myślenie, jak fanatycy religijni.

Nasunęło mi się przy okazji skojarzenie z tezą Edwarda Saida z jego sztandarowego dzieła „Orientalizm”, w którym twierdził, że o ile Zachód wytworzył sobie stereotypowe wyobrażenie jakiegoś jednolitego Orientu, nie widząc wielkiego bogactwa różnic kulturowych, religijnych, etnicznych itd., zgodnie uważając go za coś w stosunku do Zachodu gorszego, to na Wschodzie nigdy podobny „okcydentalizm” nie powstał i nie ma wśród myślicieli wschodnich jednego stereotypu wrogiego Zachodu. Wydaje mi się jednak, że już w okresie kiedy pisał te słowa, ten wschodni wrogi „okcydentalizm” już się rodził, a po rewolucji w Iranie i po 11 września jest to zjawisko na muzułmańskim Wschodzie dość powszechne. Na tej samej zasadzie można się zgodzić, antysemityzm był zjawiskiem pierwszym, ale żydowski antypolonizm jest już również faktem. Nie chodzi w tym wypadku co wywołało co, czyli kto zaczął. Charakter zjawiska jest jednak dokładnie taki sam. Stosowanie kłamliwych stereotypów w celu zniesławienia obiektu własnej chorej nienawiści (często, mimo historycznych przyczyn, będącej tworem wyobraźni), jest zjawiskiem niebezpiecznym i godnym potępienia. Z pewnością nie służy budowaniu porozumień i pokoju między narodami.

Allan Sekula w wystąpieniu Zdzisława Głębockiego jawi się jako ciekawy artysta amerykański polskiego pochodzenia, który swoje zajęcie się fotografią tłumaczy w bardzo ciekawy sposób, mianowicie uważając, że krąży ona pomiędzy „portami” innych sztuk, ale „do żadnego z nich nie zawija”. Swoje albumy opatruje tekstem, z czego powstają fotoreportaże połączone z esejami. Ciekawe są jego poszukiwania korzeni, tożsamości. Będąc polskiego pochodzenia w tak wielokulturowym kraju jak USA to wielkie wyzwanie dla samego pojęcia polskości, dla jego definicji, redefinicji i wszystkiego tego, co się wokół tego zjawiska dzieje. Fotografia, która nie jest ani filmem ani tekstem pisanym, jako środek artystyczny jest w tym przedsięwzięciu tym bardziej ciekawym eksperymentem.

Jak wszystko, co dobre, konferencja nt. wzajemnych relacji między Anglosasami, Francuzami a Polakami musiała się skończyć. Bardzo żałuję, że nie mogłem wziąć udziału w innych wykładach, bo ich tytuły były naprawdę kuszące. Mam nadzieję, że uda mi się o nich przeczytać w tomie pokonferencyjnym.

Serdecznie gratuluję moim koleżankom odpowiedzialnym za zorganizowanie całego tego naukowego wydarzenia, dr Małgorzacie Kameckiej i mgr Dorocie Guzowskiej. Dzięki ich zaangażowaniu i zmysłowi organizacyjnemu, Katedra Neofilologii Uniwersytetu w Białymstoku dała się poznać badaczom z innych ośrodków akademickich jako dobre miejsce do tego typu spotkań.

Wszystkim swoim studentkom i studentom gorąco polecam udział, jeśli nie czynny, to przynajmniej bierny, w konferencjach naukowych. Jest to wspaniała intelektualna przygoda i naprawdę pożytecznie spędzony czas.

6 komentarzy:

  1. Świetna relacja, żałuję, że mnie nie było :( Ale po prostu nie wyrabiam się na zakrętach... Mam już ustalony D-day ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki, Sylwia. Kiedy ma być ten dzień? Będę trzymał kciuki!

    OdpowiedzUsuń
  3. Stefanie, super relacja, lepsza niż sama konferencja. Ale muszę oprotestować "francuskie środowisko twórców żydowskich". Tylko dwóch fotografów o których mówiłam było Żydami, reszta nie nie nie. Dlatego mówiłam o nich jako o twórcach francuskich, a nie jako o Żydach.
    Z drugiej strony ciekawe, że tak to zapamiętałeś. Pewnie powinnam na koniec wyraźnie podkreślić who is and who isn't ;-). Aśka AG

    OdpowiedzUsuń
  4. Ha! Widzisz Joasiu, byłem przekonany, że wszyscy twórcy, o których mówiłaś, to francuscy Żydzi. No właśnie ten mój wpis na blogu to jednak nie dokładna relacja, ale raczej moja impresja. Nie robiłem notatek, więc odtworzyłem wszystko tak, jak zapamiętałem.

    OdpowiedzUsuń
  5. A, właśnie. Jeżeli ci twórcy, którzy chcą dostrzegać w Polakach tylko antysemitów, to nawet nie są Żydzi, to potwierdza moją obserwację, że laiccy intelektualiści obojętnie jakiego pochodzenia (sam nie wiem, czy słowa "intelektualiści" nie otoczyć cudzysłowem) potrafią tak samo zabrnąć w stworzone przez samych siebie stereotypy, że przestają się różnić od fanatyków religijnych. Chodzi o pewien sposób myślenia, w którym z góry się coś zakłada, a wtedy szczegóły temu założeniu przeczące są ignorowane.

    OdpowiedzUsuń