Internet roi się od doradców w sprawach naszej motywacji i
samorozwoju. Z tysięcy ofert z zainteresowaniem obserwuję jedynie Damiana
Redmera, który nie wciska populistycznych kitów banałów „wyznacz sobie cel i
dąż do jego osiągnięcia”, ale stara się opracować ciekawe prezentacje oparte o
badania psychologów. Tematem niniejszego wpisu nie będą jednak techniki
motywacyjne, ale to, co mnie ostatnio „boli”, a mianowicie sposób pojmowania
uniwersyteckiego podejścia do wiedzy przeciwstawiony życiowej pragmatyce.
Wszyscy internetowi (i nie tylko internetowi) „spece” od
robienia z nieudaczników rekinów finansjery, czy też szeroko pojętych ludzi
sukcesu, w co drugim zdaniu, które wygłaszają w opisie swojej metody, używają
zwrotu „cenna wiedza”. A to „dzięki mojemu webinarowi nabędziesz cenną wiedzę,
która zawiedzie Cię do sukcesu”, albo „na moim kursie otrzymasz zastrzyk cennej
wiedzy, która….” itd. itp. Najczęściej okazuje się, że owa „cenna wiedza” to
rzeczy, o których świadomie, czy podświadomie i tak wiemy, tylko ich z różnych
powodów nie stosujemy. Stoją za tym najrozmaitsze mechanizmy naszego umysłu,
ale nie jest moim dzisiejszym celem o nich pisać. Sedno sprawy tkwi w tym, że
owi internetowi „guru” faktycznie liznęli nieco psychologii, z tego co liznęli,
wyjęli momenty najbardziej efektowne (niekoniecznie efektywne), takie, które
robią wrażenie, a przy tym są na tyle banalne, że trudno się z nimi nie
zgodzić, po czym ubierają to w jakąś przystępną formę, tak by trafiła ona do
szerokich warstw tych, którzy szybko i bez trudu chcą robić wrażenie mądrych i
oczytanych.
Można powiedzieć, że ludzie ci wiedzą, jak wykorzystać
wiedzę w praktyce, a zwłaszcza w praktyce zarabiania pieniędzy. W zeszłym roku
trafił mi się kurs do przeprowadzenia, a mianowicie „angielska terminologia dla
psychologów”, czyli po prostu lektorat fachowego angielskiego. Ponieważ nigdy
wcześniej takiego kursu nie prowadziłem, wpadłem na pomysł, że będziemy
analizować teksty z amerykańskich podręczników akademickich do psychologii (na
zasadzie reading comprehension), tudzież z krótkich wykładów amerykańskich
uczelni dostępnych w Internecie (jako listening). Studenci, którzy już
wcześniej mieli ten materiał po polsku (w końcu były to podręczniki
wprowadzające do głównych zagadnień współczesnej psychologii), mogli sobie
podyskutować na tematy, które nie były im obce, po angielsku i myślę, że wielu
z nich całkiem nieźle to szło.
To też jest tylko wstępna dygresja, bez której jednak nie
mógłbym przejść do meritum. Otóż przygotowując te zajęcia, jako że nie jestem
psychologiem, wiele rzeczy odkrywałem dla siebie i ku swojemu zaskoczeniu
doszedłem do wniosku, że wiele z pojedynczych rozdziałów tych podręczników
(wstępnych i podstawowych) zawierało całą ową „cenną wiedzę” propagowaną przez
internetowych owej „wiedzy” depozytariuszy! Wystarczyło przeczytać 20-30 stron
rozdziału o motywacji, albo o procesie uczenia się, i bez trudu można było
odkryć materiał na 5-10 prezentacji tych, którzy na nich potrafią zarobić.
Biorąc pod uwagę również i to, że w większości zawodów
wymagających wyższego wykształcenie przez całe życie wykorzystuje się zaledwie
ułamek wiedzy nabytej (przynajmniej w teorii) na wyższej uczelni, trzeba sobie
powiedzieć otwarcie, że stawianie problemu na zasadzie „wybierasz zły kierunek
studiów, bo po nim nie znajdziesz pracy” jest zasadniczym błędem w myśleniu,
któremu ulegamy wszyscy, łącznie z samymi pracownikami wyższych uczelni. Nie
oszukujmy się, żeby uczyć historii w szkole podstawowej nie trzeba pamiętać o
okrutnym królu Asyrii Tiglat-Pilesarze III, żeby uczyć języka angielskiego, nie
znajdziemy zastosowania dla wszelkich niuansów prozodii czy gramatyki
historycznej. Nauczyciel/ka przyrody może zapomnieć, że podczas studiów
fascynowała go/ją flora Borneo, albo zaawansowana genetyka. Kto trafił do biura,
czy do jakiejkolwiek firmy, i tak będzie się musiał całej roboty nauczyć na
miejscu, natomiast dobrze byłoby umieć szybko czytać, przetwarzać informacje i
prezentować je w postaci dobrze sformułowanych tekstów.
Zanim wymyślono, że każdy nauczyciel musi mieć wykształcenie
wyższe magisterskie, istniały studia nauczycielskie (l.p. studium, przed wojną
seminarium nauczycielskie), gdzie kształcono konkretnie w zawodzie. Studiując
na uniwersytecie nabywamy (przynajmniej w teorii) wiedzę o wiele szerszą niż
tylko tę praktyczną do wykorzystania w konkretnej pracy, tylko że nikt nam tego
nie mówi. Kończąc uniwersytet mamy wrażenie, że tak naprawdę niczego nie
umiemy. Tak się często obecnie faktycznie dzieje, ale to dlatego, że wypuszcza
się studentów, którzy nie tylko nie powinni ukończyć studiów, ale nigdy nie
powinni się na nie dostać. Nie znaczy to jednak, że samo przyswajanie wiedzy na
poziomie akademickim jest bezużyteczne. Błąd polega na tym, że nikt nikomu nie
tłumaczy, jak można na tej wiedzy zarobić.
Nie oszukujmy się jednak, najważniejszy w życiu jest
charakter, czyli pewien zespół cech, który sprawia, że jedni zawsze sobie w
życiu radzą, a niektórzy nawet bardzo dobrze, a inni już niekoniecznie. Podobno
jego podstawy kształtują się już we wczesnym dzieciństwie, więc liczenie na to,
że ktoś się zmieni w dorosłym życiu, jest raczej niewczesną mrzonką, niemniej
ustalenie pewnych zasad postępowania może niektórych z nas przynajmniej zmusić
do zmian pewnych nawyków. Tymczasem nawyki wykształcamy w kolejnych pokoleniach
fatalne i to jest nasza wina! Jeżeli narzekamy, że młode pokolenie jest takie a
takie, to pamiętajmy, że to pokolenie jest w dużej mierze odzwierciedleniem
naszych własnych lęków i frustracji. Ktoś, kto od dziecka słyszy, że „w tym
kraju nic się udać nie może”, ale że „nikt z naszej rodziny nigdy niczego się
nie dorobił”, albo „w naszej rodzinie nikt nie miał głowy do nauki”, to nie ma
się co dziwić, że głupota i bezradność stają się naszą cechą narodową
przekazywaną w… no właśnie wcale nie w genach, a w memach!
Jeżeli od dziecka wpajano nam kult papierka, a nie
konkretnych umiejętności, to nie ma się co dziwić, że idziemy na studia dla
owego papierka, a nie żeby się czegokolwiek nauczyć. Niejednokrotnie osobiście
słyszałem wypowiedzi rodziców na temat konieczności zdobycia byle jakiego
dyplomu, bo przecież „w Polsce liczy się papier”. Prywatny przedsiębiorca, na
którego zdrowy rozsądek tak kiedyś liczyłem, okazuje się, że również przyjmuje
do pracy młodego człowieka z dyplomem, a potem się dziwi, że ten nic nie umie.
Czyja to wina? Owszem wina i niedouczonego absolwenta i uczelni, która mu dała
dyplom, ale przede wszystkim głupotą i krótkowzrocznością wykazał się sam
pracodawca, który liczył, że uczelnia przyuczy kogokolwiek do pracy w jego
konkretnej firmie. Tak się nie dzieje nigdzie na świecie, tylko że gdzie indziej
pracodawcy zdają sobie z tego sprawę.
Zawsze byli i będą ludzie, którzy wręcz ze strachem będą
unikać wszelkich praktycznych zastosowań swojej wiedzy, natomiast z ogromną
pasją będą ją pogłębiać – tych należy kierować na naukowców. Problem w tym, że
oni później jako wykładowcy akademiccy nie będą potrafili pokazać swoim
studentom, że cokolwiek z przekazywanej im wiedzy można wykorzystać w praktyce
i jeszcze na tym zarobić. W ten sposób można wytłumaczyć ten edukacyjny
paradoks, który przerodził się w naszym kraju błędne przeświadczenie, że
wykształcenie uniwersyteckie nie daje zawodu. Mając wykształcenie uniwersyteckie
należy z nabytej przez siebie wiedzy (o ile ją się uczciwie nabyło!) wybrać
jakiś fragment i z niego uczynić swój zawód. Do tego potrzeba jednak poczucia
autonomii i odpowiedzialności za samego siebie, czego nikt dzisiaj nie uczy,
ani dom rodzinny ani szkoła na żadnym szczeblu, Uniwersytet niestety też nie.
Tymczasem łatwiej jest siać panikę i szukać taniej sensacji przy okazji robiąc krzywdę wszystkim dookoła, a największą samym sobie, bo to nie Pan Bóg nas karze odbierając rozum. Robimy to sami!