wtorek, 23 września 2014

Artyści a podejście do życia (poedyburska refleksja)



Podczas sierpniowego pobytu w Szkocji trafiliśmy na edynburski festiwal, a tak naprawdę to kilka festiwali, które odbywają się w tym samym czasie. Tak, jak u nas spotykamy mnóstwo młodych ludzi rozdających na ulicach ulotki reklamujące prywatne szkoły lub jakieś produkty, tak w Edynburgu tacy sami młodzi ludzie wręczali „zaproszenia” na niezliczone spektakle teatralno-kabaretowo-muzyczne. Najwięcej plakatów na murach z kolei zachęcało do występów dziesiątek „standupowców”.  Cudzysłowu użyłem z tego prostego powodu, że nie były to oczywiście prawdziwe zaproszenia implikujące darmowe wejście na imprezę, ale po prostu reklamy tychże imprez, które do tanich niestety nie należały. Niemniej, kto był głodny sztuki aktorskiej, pantomimicznej, lalkarskiej, muzycznej, plastycznej, czy też ich dowolnej kombinacji, dostawał jej pod dostatkiem podczas spaceru po Royal Mile i ulicach przyległych.  

Artyści występujący na ulicach Edynburga nie przypomnieli mi się tak sobie, z powodu tęsknoty za naprawdę wspaniałymi wakacjami, choć ten czynnik na pewno też odegrał pewną rolę. Tak naprawdę przyszło mi do głowy zestawienie naszego, polskiego, podejścia do życia i ichniego, czyli wyspiarskiego, a może w ogóle tzw. zachodniego. Otóż wszyscy jesteśmy w mniejszym lub większym stopniu skażeni pewnym myśleniem pochodzącym z lat komuny (być może z okresu tzw. „małej stabilizacji”), kiedy to wszyscy, łącznie z robotnikami i chłopami w jakimś stopniu staliśmy się wyznawcami wartości mieszczańskich. Z góry zastrzegam, że sam jestem w dużej mierze ich zwolennikiem, więc nie jest to z mojej strony jakaś zjadliwa krytyka z pozycji anarchistyczno-nihilistycznych, ale po prostu pewne skojarzenie. Jedną z wartości mieszczańskich jest właśnie poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa, jakie zapewnia stałe zatrudnienie. Oczywiście już słyszę hardkorowych wolnorynkowców, którzy z oburzeniem powiedzą, że stałe zatrudnienie to wartość socjalistów, czyli „lewaków”, ale mimo to upieram się, że tzw. realny socjalizm w dużej mierze próbował (przynajmniej w teorii) realizować właśnie wartości mieszczańskie, idee inne uważając właśnie za „lewackie” (komuniści bowiem używali tego słowa w innym znaczeniu, niż korwinowcy). Stała praca, pełna micha, z czasem mieszkanie i samochód, awans zawodowy itd., czyli, co tu dużo gadać, klasyczny model konsumpcyjny, to był przecież ideał, do którego komuniści udawali, że dążą!
Rozpisałem się o tym, bo kiedy faktycznie wprowadzono u nas elementy wolnego rynku objawiające się przede wszystkim tym, że mnóstwo ludzi straciło grunt pod nogami w postaci stabilnego zatrudnienia, czy też w ogóle zatrudnienia, pojawiły się ogromne rzesze nie tylko polityków, ale również publicystów jak i zwykłych zjadaczy chleba, którzy posiadanie stałego miejsca zatrudnienia uczynili swoim sztandarowym hasłem kreując pewną mentalność wśród swoich zwolenników, która nigdy nie pozwoli im podjąć ryzyka podjęcia działalności na własną rękę. Przypomniałem sobie niedawno, jak to wkrótce po roku 1989 polscy aktorzy zaczęli się publicznie skarżyć przed kamerami telewizyjnymi, jak to zostali oszukani przez nowy system, bo za komuny mieli stałe miejsca pracy (teatry) z możliwościami dorobienia sobie w filmie, a teraz muszą się chwytać różnych zajęć, żeby się utrzymać. Żal ich był tym większy, że przecież tak aktywnie pomagali obalać komunę. To, że znaleźli się wśród niemałej rzeszy tych grup społecznych, które tylko w komunie mogły liczyć nie tylko na bezpieczeństwo socjalne, ale nawet na swego rodzaju przywileje ze strony instytucji państwowych, a teraz stanęli twarzą w twarz z rynkiem, o co przecież walczyli, jakoś do nich nie docierało.

Jako konsumenci sztuki nie jesteśmy raczej narodem zbyt wyrobionym. Nie chodzi mi tutaj wcale o to, że nie znamy się na niuansach teatru Grotowskiego, albo że nie łapiemy wszystkich aluzji w sztukach Szekspira, ale nie należymy jako masa do tych, którzy z samej ciekawości i chęci obcowania ze sztuką zatrzymają się przed ulicznym grajkiem, usłyszawszy, że ten dobrze sobie radzi ze swoim instrumentem. Dzieje się to m.in. dlatego, że z góry wychodzimy z założenia, że on sobie nie radzi, bo przecież gdyby sobie radził, to nie grałby na ulicy, tylko na estradzie albo w filharmonii. Dlatego m.in. idąc ulicami Paryża rzadko się zatrzymamy przed uliczną orkiestrą, która składa się z wykształconych muzyków (bo innym w Paryżu na ulicy grać nie wolno!), i przeżyjemy prawie całkowicie za darmo (no, za ten skromny datek, którego nie powinniśmy poskąpić) coś, za co w filharmonii musielibyśmy słono zapłacić.
Chyba nie zbytnio nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że wszyscy uwielbiamy Grupę Mozarta. Kwartet smyczkowy składający się z profesjonalistów, który stroi sobie muzyczne żarty i są to żarty naprawdę zabawne a przy tym z zachowaniem poziomu muzycznego, zawsze wywołuje wśród publiczności dowody sympatii. Znacie więcej takich grup muzyków klasycznych, którzy bawią nas i siebie w ten sposób? Jest jeszcze pan Waldemar Malicki i zaprzyjaźniona z nim orkiestra z grupą śpiewaków operowych. Skąd ich znamy przede wszystkim? Oczywiście z telewizji. Tymczasem w Wielkiej Brytanii takich grup musi być co najmniej kilkanaście, a może kilkadziesiąt. Sam natknąłem się na filharmoników-komediantów w kawiarni na Covent Garden w Londynie (za każdym razem byli to inni ludzie) i ostatnio również w Edynburgu. Nie wiem, czy ich pokazują w telewizji i czy cieszą sią tak ogólnokrajową sławą jak nasza Grupa Mozarta, ale za każdym razem odnosiłem wrażenie, że ludzie ci naprawdę świetnie się bawią bawiąc innych – na ulicy.
Ogromny podziw we mnie wzbudził linoskoczek wyprawiający niesamowite sztuczki „pieszo” i na monocyklu na rozpiętej nad ulicą linie, żonglując przy tym różnymi przedmiotami i m.in. wrzucając sobie stopą melonik wprost na głowę. Takie poczucie równowagi i zręczność  musiało kosztować tego człowieka wiele lat codziennych wielogodzinnych ćwiczeń! W zinstytucjonalizowanych czasach PRLu była szkoła cyrkowa w Julinku i stamtąd wychodzili rozmaici artyści cyrkowi. Państwowa Szkoła Sztuki Cyrkowej znajduje się dziś w Warszawie. Nie wiem, co robią ze sobą jej absolwenci, ale chyba nieczęsto da się ich oglądać na ulicy. Być może jako absolwenci instytucji nadającej dyplom szukają stałej pracy w kolejnej instytucji? Nie wiem. Myślę jednak, że w Wielkiej Brytanii społeczeństwo ma większą możliwość obcowania z programami artystycznymi wymagającymi profesjonalnego przygotowania, ponieważ jest większa ich podaż. Pojawia się oczywiście stałe pytanie – czy może ta podaż jest większa bo i popyt jest również większy, bo publika jakaś, jeśli nie bardziej wyrobiona (z tym to nie przesadzajmy), to po prostu bardziej otwarta na ofertę artystyczną?

Ćwierć wieku temu miałem okazję poznać niemałą grupę artystów (niekoniecznie ulicznych) z Nowego Jorku. Po dwóch dniach rozmów z nimi zorientowałem się (to był jeden z pierwszych kubłów zimnej wody na moją głowę jeśli chodzi o wyobrażenie o standardzie życia i zarobkach na Zachodzie), że ci malarze, rzeźbiarze, performerzy i aktorzy żadną miarą nie należą do klasy zamożnej. Ba, dowiedziawszy się o poziomie ich przychodów dziwiłem się, że ci ludzie są w stanie przeżyć w takim kraju jak Stany Zjednoczone. Z pewnością zdawali sobie sprawę z tego, że materialnie przynależą do jednej z niższych warstw piramidy zamożności społeczeństwa amerykańskiego, ale nigdy nie słyszałem, żeby ktoś z nich narzekał na swój los. Ci ludzie byli cały czas czymś zaaferowani. Oczywiście przede wszystkim tym, co sami robili, ale również pracą kolegów, o czym żywo dyskutowali. Po prostu bohema!
Jak już kilka lat temu wspomniałem, nie wszyscy na Zachodzie spełniają standardy poziomu materialnego, jaki sobie wyobrażamy. Oczywiście nie jest prawdą, że ludzie Zachodu nie narzekają na niskie zarobki czy słabą służbę zdrowia. Tacy są wszędzie i chyba w każdej epoce. Niemniej uważam, że więcej jest tam takich, którzy czerpią więcej satysfakcji z życia, ponieważ posiadają tę umiejętność cieszenia się z tego, co robią. Zarówno sobie jak i nam wszystkim życzyłbym sobie tego twórczego, artystycznego podejścia do życia. Prawdziwy artysta bowiem nie oczekuje od razu instytucjonalnych hołdów i przywilejów, ale robi to, co robi, bo to samo w sobie jest sensem jego życia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz