poniedziałek, 17 listopada 2014

Refleksje powyborcze



Wyszedłszy wczoraj z lokalu wyborczego pomyślałem sobie, że o ile w wyborach na prezydenta miasta oddałem głos na człowieka, który wg mnie brzmiał najrozsądniej podczas debaty, na której byłem, to wybory do rady miasta i sejmiku wojewódzkiego boleśnie uzmysłowiły mi poczucie bezsensu. Mam oto przed sobą kilkadziesiąt nazwisk, z których zdecydowana większość nic mi nie mówi! Mogę więc zagłosować na kogoś, kogo np. znam osobiście, albo oddać głos na partię/komitet. Co jednak, jeżeli poglądy znajomych mi nie odpowiadają, a na partie polityczne w wyborach samorządowych nie chcę głosować. Nawet jeżeli jednak decyduję się na oddanie głosu wg klucza partyjnego, to znowu nie znam na tyle kandydatów, żeby oddać głos na najlepszego, bo na jedynkę, nominowaną przez lokalnego bossa, głosować bym nie chciał (chyba, że byłbym naprawdę przekonany co do tej osoby). 

Oczywiście ktoś mi może powiedzieć, że powinienem się bardziej zainteresować kandydatami, poszperać w internecie, poczytać, chodzić na spotkania wyborcze itd. itp. Ktoś inny może powiedzieć, że faktycznie demokracja reprezentacyjna nigdy nikogo nie zadowoli i dlatego należy dążyć do jej bardziej bezpośrednich form. Sam jestem zwolennikiem jednomandatowych okręgów wyborczych, w których wystawia się mniej kandydatów, ale za to mocnych, bez tzw. „zajęcy” wystawianych po to, by ich głosy zapracowały na sukces jedynki na liście. Uważam, że tak byłoby dużo lepiej, choć doskonale zdaję sobie sprawę, że do końca nie rozwiązałoby problemu, który mam na myśli. 

Chodzi bowiem o to, że demokracja, czy reprezentacyjna, czy bezpośrednia, wymaga zaangażowania społeczeństwa w życie gminy, miasta, województwa i w końcu całego kraju. Frekwencja wyborcza spada na całym świecie (nie tylko w Polsce, ale również w demokracjach o długich tradycjach), a sceny polityczne ulegają zabetonowaniu. Pojawiają się więc sarkastyczno-błagalne (w zależności od tego, kto pisze) apele do społeczeństwa, żeby nie było takie bierne. Tak naprawdę nie do społeczeństwa, bo społeczeństwo nie ma jakiegoś kolektywnego sumienia, ale do nas, jednostek. Zatroskani o losy demokracji publicyści, politolodzy lub filozofowie, namawiają nas, żebyśmy nie byli bierni, bo jeśli nie głosujemy, nie mamy prawa do krytyki i w ogóle niczego nie zmieniamy, za to decyduje grupa łobuzów, którzy się nie lenią i na wybory jednak chodzą. Gdyby w cywilizowanym świecie zapanowała demokracja bezpośrednia, jak np. w Szwajcarii z systemem referendów na rozmaite tematy, w których cała ludność danego kantonu decyduje, zainteresowanie sprawami publicznymi musiałoby być jeszcze większe! Teraz bowiem wybieramy sobie „chłopców do bicia”, oczekujemy od nich odpowiedzialnych działań, a sami oddajemy się słodkiemu narzekaniu. W demokracji bezpośredniej musielibyśmy się osobiście zainteresować np. całą procedurą prawną przetargów na wywóz śmieci, szkolnictwem, mechanizmami stojącymi za budową dróg itd. itp.
Powiedzmy sobie szczerze – kto dzisiaj ma na to wszystko czas? Zajmując się zarabianiem na życie, własną edukacją, czy choćby poszukiwaniem źródła przetrwania, gdzie nam w głowie studiowanie życiorysów kilkudziesięciu osób. Osobiście wolę sobie poczytać w tym czasie Tukidydesa i szereg innych książek, których nie zdążyłem przeczytać w młodości. Szkoda mi czasu na czytanie programów wyborczych i ścieżek kariery ludzi, z których siłą rzeczy po wyborach kilkadziesiąt procent zniknie z przestrzeni publicznej, a w moim życiu nie odegra żadnej roli. W przypadku demokracji bezpośredniej wydaje się, że sytuacja byłaby jeszcze bardziej beznadziejna. Dlaczego np. miałbym oddawać się studiom urbanistycznym, skoro moja praca polega na czymś zupełnie innym, a zainteresowania idą w absolutnie odmiennym kierunku? Jeżeli więc nie oddam się fachowej analizie problemu, nad którym mam głosować, dlaczego w ogóle miałbym prawo o nim decydować? 

Siostra pewnego kolegi, która od kilku lat mieszka w Szwajcarii, mówi, że np. szwajcarskie dzieci nie mogą uczęszczać do najlepszych prywatnych szkół na świecie z językiem angielskim jako wykładowym, i to nie dlatego, że ich rodziców na to nie stać (niektórych nie stać, a niektórych stać oczywiście), ale że tak postanowiła ludność kantonu! A miejscowe szkolnictwo wcale nie reprezentuje wysokiego poziomu, dlatego często prominentne stanowiska zajmują cudzoziemcy. Nie oszukujmy się, vox populi nigdy nie gwarantował mądrości decyzji, a we wspaniałej demokracji ateńskiej jej świetność przypadła na faktyczne rządy jednostki (Peryklesa), który po prostu umiał czarować tłumy. 

Demokracja ateńska uzyskała swój modelowy kształt, kiedy wprowadzono diety dla obywateli uczestniczących w Zgromadzeniu Ludowym. W ten sposób polityką mogli się zająć nie tylko najbogatsi, którzy sami się utrzymywali, ale również najbiedniejsi, którym państwo na czas obrad zapewniało utrzymanie.  Ktoś jednak musiał na to pracować! Bogaci mieli dobrze ustawione interesy, które mogły kwitnąć pod bezpośrednim nadzorem jakiegoś metojka (rezydenta Aten bez obywatelstwa), zaś dla biednych uczestnictwo w życiu politycznym mogło być po prostu źródłem utrzymania. Po śmierci Peryklesa system ten zresztą ujawnił wszystkie swoje słabości. 

Naprawdę trudno sobie wyobrazić coś takiego we współczesnym świecie. Nie oderwiemy się od codziennych obowiązków, nie będziemy się interesować wszystkimi dziedzinami życia, bo często na zgłębienie tajników własnego zawodu nie starcza nam czasu. Dlaczego więc mielibyśmy decydować o czymś, o czym nie mamy pojęcia, albo jest ono bardzo mgliste? 

Oczywiście ostateczną instancją w wielu przypadkach jest tzw. zdrowy rozsądek, zwłaszcza w sprawach o naturze dość ogólnej, nie wymagającej szczegółowej wiedzy. Niestety coraz częściej trzeba podejmować decyzje o sprawach, w których jest ona jednak niezbędna. Dlaczego więc wtedy miałaby o nich decydować większość, która nie ma o nich zielonego pojęcia? 

Nie ma się co oszukiwać. Historia uczy, że zawsze rządzą grupy mniejsze, a nie całość społeczności. Elitarne struktury tworzą się nawet w komunach hippisowskich. W takim razie pojawia się kwestia autorytetu. Ponieważ jestem zwolennikiem niedowierzania autorytetom, mam duży dylemat. Oddając decyzję w jakiejś dziedzinie komuś, komu zaufałem, że zna się na tym lepiej ode mnie, nie mam tak naprawdę żadnej pewności, że tak rzeczywiście jest, a przy tym nic nie gwarantuje dobrej woli takiego człowieka. Mądry i etyczny tyran (nie zawsze w historii był to do końca oksymoron) mógł zdziałać dużo dobrego dla rządzonej przez siebie społeczności, ale z drugiej strony wiemy, że nieograniczona władza może dokonać spustoszenia w psychice tyrana, kiedy ten odkryje, że może praktycznie wszystko, w tym krzywdzić ludzi. 

Ponieważ nie ma dobrych rozwiązań, które mogłyby okazać się trwałe, przewiduję, że, jak to już nieraz w historii bywało, ludzkości nie czeka nic innego jak okresowe zmiany ustrojów politycznych, spowodowanych rozczarowaniem, albo wręcz znudzeniem (czynnika nudy wcale bym nie lekceważył – ludzie potrafią zacząć mącić nawet w okresie powszechnej prosperity). Sukces gospodarczy Chin pokazuje, że demokracja nie jest czynnikiem niezbędnym do jego osiągnięcia. Popularność Władimira Putina w Rosji pokazuje też, że większość wcale nie musi pragnąć demokracji. Jeszcze lepszym tego przykładem są kraje arabskie, gdzie działalność Amerykanów jako „misjonarzy demokracji” przynosi efekt wręcz odwrotny od zamierzonego.
Tyrani nigdy nie brali się znikąd. Najczęściej byli to po prostu populiści, którzy zdobyli sobie poparcie dołów społecznych. Do władzy dochodzili jako pogromcy arystokratycznych oligarchii. Potem ich ucisk powodował powszechne niezadowolenie, a to z kolei ich obalenie i albo powrót do oligarchii albo wprowadzenie bardziej demokratycznych form rządzenia.  I tak to się kręci, a jedyne co jest pewne, to zmiana.

2 komentarze:

  1. Jeśli demokracja bezpośrednia jest niewykonalna to dlaczego funkcjonuje w Szwajcarii?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest dobre pytanie, jako prawdziwe pytanie, ale jego retoryczna intencja nie ma nic wspólnego z logiką. Równie dobrze można spytać, dlaczego alkohol szkodzi, skoro jest tylu pijaków dożywających poważnego wieku. Dlaczego demokracja, która jako tako funkcjonuje w Europie i Ameryce, za nic nie sprawdza się w krajach arabskich? Mamy tu do czynienia ze zbyt wielką liczbą zmiennych, które należałoby przeanalizować. W Szwajcarii się sprawdza, choć też wcale nie do końca, ponieważ w poszczególnych kantonach i gminach demokratycznie podejmuje się kompletnie idiotyczne decyzje (np., że szwajcarska młodzież, nawet zamożna, nie może się uczyć w prywatnych szkołach dla dzieci bogatych Amerykanów i Anglików), ale gdzie indziej się po prostu nie sprawdza, bo mamy taki materiał ludzki, a nie inny.

      Usuń