Interesuje mnie wszystko, co przyczynia się do tego, żeby
proces uczenia się, a zwłaszcza uczenia się języków obcych, uczynić łatwym,
przyjemnym, a przy tym diabelnie skutecznym, dlatego rzucam się na wszelkie
nowości w tej dziedzinie, w tym na metody, o których nie słyszałem na studiach,
ponieważ zostały opracowane dopiero niedawno.
Jak to wśród Polaków, każda z takich nowych (lub „nowych”) metod,
spotyka z jednej strony fanatycznych wyznawców, a z drugiej bezlitosnych
hejterów (bo określenie „krytyk” jest tutaj zbyt słabe).
Do pewnego stopnia śmieszą mnie rozmaici specjaliści od rozwoju osobistego
(często samozwańczy, ale UWAGA! To nie znaczy, że zaraz wszyscy oni są gorsi),
którzy m.in. przechwalają się swoimi umiejętnościami nabytymi na rozmaitych
kursach i szkoleniach, ale broń Boże nie w szkole! Tak naprawdę wszystkich ich
łączy jedno – krytyka metod stosowanych w państwowej szkole. Chciałbym być w
stanie z całą mocą wyśmiać tę ich krytykę systemu edukacji i kłam zadać ich zarzutom,
ale niestety tak do końca nie mogę. Jest dużo prawdy w tym, ze kładzie się
nacisk na formułki gramatyczne, że robi się testy z wydumanych zdań – takich,
żeby na siłę użyć jakiejś struktury gramatycznej, a nie daje się okazji młodym
ludziom, żeby się nacieszyli faktem, że potrafią coś powiedzieć w obcym języku. Natomiast sprawdzanie co trzy lata znajomości języka przy pomocy standardowych testów, tworzy system, który jest w ogóle zbrodnią na radości uczenia się.
Dlatego z jednej strony internetowe tyrady domorosłych „specjalistów”
mogą drażnić, bo kiedy mówią „w mojej metodzie nie będzie gramatyki”, to od
razu pokazują, że nie mają pojęcia, o czym mówią, ponieważ bez gramatyki nie ma
języka, natomiast oni nie do końca rozumieją znaczenie tego słowa, ponieważ mówiąc
„gramatyka” mają na myśli wiedzę o gramatyce, która faktycznie jest zbędna, a to zupełnie coś innego.
Twórcy nowych „metod” z kolei, nawet ci z solidnymi
podstawami naukowymi, najczęściej gubią po drodze kilka czynników, jak np. dr James
Asher, twórca metody TPR (Total Physical Response), który opracował metodę dla
kinestetyków i być może dotykowców, ale niekoniecznie dla wzrokowców. Swego
czasu triumfy święciła sugestopedia i oparta na niej SITA (podobno stosowana w
zachodnich armiach), ale moda na te metody chyba już przeszła. Czy słusznie?
Trudno powiedzieć. Jestem niemal przekonany, że są ludzie, którzy dzięki
metodzie głębokiej relaksacji potrafili przyswoić wiele słów języka docelowego,
ale czy poszło im szybciej niż tym, którzy wybrali inną metodę? Tutaj już bym
polemizował. Podobnie jest z metodą zwaną dziś Direct, która jest niczym innym,
jak zmodyfikowanym Callanem. Z całą pewnością przynosi ona bardzo szybkie
efekty w pierwszym roku nauki. Około trzeciego/czwartego roku, beneficjenci
wszystkich metod spotykają się mniej więcej w tym samym punkcie, dlatego trudno
jest ocenić wyższość jednej metody nad drugą, zwłaszcza, że, jak wiemy,
istnieją różne typy uczących się, na których oddziałują różne bodźce.
Warto interesować się różnymi metodami i przemyśleniami
poliglotów, ponieważ z każdego źródła możemy wyciągnąć coś dla siebie. Cenna
jest uwaga Piotra Marta (twórcy metody 5S), że od wielokrotnego mechanicznego
powtarzania nowych słów, o wiele ważniejsze jest ich sprzężenie z konkretnymi
emocjami. Niemniej trudno powiedzieć, czy na wszystkich ta metoda zadziała
równie skutecznie. W TPR rolę takiej emocji miał odegrać fizyczny ruch. Niemniej,
niczego nie powinniśmy lekceważyć. Osobiście uważam, że każda metoda jest
dobra, dopóki w nią wierzymy. Kiedy zaczynamy wątpić, czy nauka przy jej pomocy
przynosi efekty, rozpoczyna się proces samospełniającej się wróżby – te efekty
faktycznie zaczynają słabnąć.
Oprócz autentycznie sprawdzonych (przynajmniej przez
twórców) metod, pojawiają się od czasu do czasu typowe twory marketingowe
opakowane w chwytliwą nazwę, a kryjące w sobie jakąś eklektyczną kompilację
elementów z innych metod. Nie znaczy to wcale, że taki twór nie może przynosić
efektów. Ostatnio np. trafiłem na stronę tzw. metody Krebsa. Stało się tak
dzięki wszędzie się wciskającym reklamom. Ponieważ nauka języków niezmiernie
mnie interesuje, oczywiście na taką reklamę musiałem kliknąć.
Dzięki niej dowiedziałem się o Emilu Krebsie
niemiecko-śląskim poliglocie, który biegle władał 48 językami. Wszystko
wspaniale, ale wczytując się w opis metody, trudno nie dojść do wniosku, że to
wszystko może być skuteczne, ale nie ma nic wspólnego z samym Emilem Krebsem. W
opisie metody rozpoznamy znane od dawna koncepcje, że języka obcego należy się
uczyć najpierw przede wszystkim ze słuchu, oraz teorię Noama Chomsky’ego uniwersalnego
narzędzia językowego, w jaki podobno wyposażony jest umysł każdego człowieka
(tzn. każdy człowiek np. tworzy zdania z podmiotem i orzeczeniem). Nie ma,
mówiąc szczerze, żadnego fizycznego dowodu na istnienie takich wrodzonych „kolein”
gramatycznych (właśnie – przypomnijmy sobie, że bez gramatyki nie ma języka) w
naszym mózgu, ale w teorii ładnie to się prezentuje. Wszystko pięknie, ale tego
wszystkiego nie mógł opracować Emil Krebs, bo jak się dowiadujemy, francuskiego
nauczył się z jakiejś przypadkowo znalezionej książki, a kolejnych języków też
nie mógł się przecież nauczyć ze słuchu, bo w latach młodości ze Śląska się nie
ruszał, a nośniki dźwięku nie były jeszcze rozpowszechnione. Owszem później
dużo jeździł, bo był dyplomatą, więc np. przy swoich zdolnościach językowych
mógł faktycznie opanować różne dialekty chińskiego ze słuchu. Tak czy inaczej,
nie mamy żadnych zapisków Krebsa nt. jego własnej metody przyswajania obcych
języków. Wniosek z tego, że grupa anonimowych biznesmenów stworzyła produkt z
kompilacji elementów z różnych, głównie nowszych metod, natomiast nazwisko
Krebsa służy im za szyld i element mający przyciągnąć ewentualnych nabywców
pakietu do nauki danego języka. Przyznam, że powstrzymałem się od zakupu
pakietu do niemieckiego i francuskiego, mając na względzie pewne uprzedzenie,
jakie wyrobiłem sobie na podstawie tego typu materiałów z kursów opracowanych
metodami, które były swego czasu modne. Otóż przeważnie same teksty języka
docelowego są dość „drętwe” i mało mające wspólnego z żywą jego wersją. Nie
twierdzę, że tak samo jest w tym wypadku, ale wolę nie sprawdzać.
Prawda jest bowiem dość banalna – języka, jak i wielu innych
przedmiotów, nauczy się ten, kto naprawdę chce się nauczyć i posiada
wystarczającą motywację. Taki człowiek sam sobie znajdzie metodę najlepszą dla
siebie. Z doświadczenia wiem, że słuchacze/studenci/uczniowie, którzy lubią
rozprawiać o (nie)skuteczności metod
nauki języków, albo którzy z mądrą miną pytają o najlepsze metody, w 90% są
ludźmi, którzy lubią się pokazać jako ci, którzy się naprawdę interesują, ale
tak naprawdę tylko zawracają głowę i przede wszystkim oszukują samych siebie. Kto
chce się języka nauczyć, ten po prostu szuka dotąd, aż znajdzie metodę
najlepszą dla siebie, ale przede wszystkim daje z siebie wszystko, żeby z
każdego ćwiczenia wyciągnąć najwięcej dla siebie. Metod uniwersalnych raczej
nie ma.