wtorek, 30 listopada 2010

O widowiskach publicznych

Istnieją ludzie w przestrzeni publicznej, którzy u neutralnych widzów w dość naturalny sposób wzbudzają sympatię. Są też tacy, którzy w równie naturalny sposób wzbudzają uczucia wręcz przeciwne. Bierze się to nie tyle z poglądów głoszonych przez tych ludzi, ale z całego sposobu zachowania, który wysyła sygnał do widza – „lubię ludzi” albo „nienawidzę większości z ludzi, bo uważam ich za łobuzów”. To jest punkt numer jeden.

Widzowie najczęściej jednak nie są neutralni. Zaryzykowałbym twierdzenie, że neutralność w podejściu do osoby publicznej jest wręcz niemożliwa. Sam się w jakimś stopniu za takiego bezstronnego uważam, ale nie dlatego, że przychodzi mi to gdzieś z głębi mojego neutralnego jestestwa, ale po prostu narzucam sobie taki program. Ilekroć moja sympatia przechyla się na jedną stronę, każę sobie „na siłę” spojrzeć przychylniejszym okiem na stronę przeciwną.

Widzowie stronniczy, jeśli w ogóle słuchają, co ich idole mówią, i tak ich przeciwników odsądzą od czci i wiary, a wystąpienie tychże idoli uznają za szczyt elokwencji, erudycji i siły argumentacji. To jest punkt numer dwa.

Ponieważ jestem osobą, jak się okazuje, dość dziwną w tym, że nie wybrałem sobie „ekipy” („zespołu”, „teamu” tak z angielska), której będę zawsze wiernie kibicował i „bandy”, „kliki”, „sekty”, którą będę zawsze w czambuł potępiał, od dawna przestałem oglądać programy typu
„gwiazda prezenterstwa polskiego zaprasza gości na pogaduchy”, ponieważ bez oglądania doskonale wiem, co kto powie. Oglądanie po raz tysięczny tych samych twarzy wypowiadających te same prawdy albo te same dyrdymały po raz enty to kompletna strata czasu.

Najciekawsze, co u siebie obserwuję, jest to, że wśród ludzi, których poglądów politycznych nie podzielam, mam typy, które dadzą się lubić, albo przynajmniej szanować, i odwrotnie, wśród ludzi, których poglądy są mi najbliższe, istnieją typy, które działają mi na nerwy. Może jest więc tak, że kiedy już sobie wydam rozkaz „odłóż swoje poglądy na moment na półkę i bądź neutralny” zaczynam dopuszczać do siebie mechanizm opisany w punkcie pierwszym?

Jeżeli słyszę osobę publiczną, która głosi poglądy bliskie moim, ale robi to taki sposób, że daje jawnie do zrozumienia, że najchętniej widziałaby swoich interlokutorów „na śmietniku historii”, to mimo, że normalnie bym takiej osobie przyklasnął, w tym momencie odczuwam do niej silną niechęć. Jeżeli natomiast u człowieka o przeciwnych poglądach wyczuwam dobrą wolę, nie potrafię się zacietrzewić w ślepej nienawiści. Czasami jestem wręcz w stanie dać się mu przekonać. To ostatnie jednak najczęściej nie następuje ze względów na drastyczną różnicę w założeniach.

Najważniejszy jednak czynnik, który lubię poobserwować, to sztuka erystyki. Wiemy doskonale, że sztuczki nauczane przez starożytnych sofistów prowadzą często do postaw cynicznych wobec zasad etycznych, ale każdy musi przyznać, że osoba publiczna, która nawet reprezentuje słuszną sprawę, a nie wykazuje się odpowiednią sprawnością w posługiwaniu się środkami retorycznymi, skazuje się na przegraną w debacie. Jak już kiedyś wspomniałem, uważam, że największy błąd, jaki można popełnić, to błąd w sztuce.

Do tej refleksji nakłonił mnie wpis jednego z moich facebookowych znajomych (człowieka o odmiennych od moich poglądach, ale godnego szacunku), który skomentował wpis Tomasza Terlikowskiego. Otóż Tomasz Terlikowski, znany publicysta katolicki, prosił facebookową brać o modlitwę, która miała mu zapewnić wsparcie sił nadprzyrodzonych w sporze o środki antykoncepcyjne z Kazimierą Szczuką w programie Tomasza Lisa. Z długiej listy wpisów zorientowałem się, że program już się odbył i stało się tak, jak było do przewidzenia. Wierni fani okrzyknęli gromko druzgocące zwycięstwo Terlikowskiego nad Kazimierą Szczuką, zaś głosy umiarkowane zostały przywitane szyderstwem godnym lepszej sprawy (przeciwnych nie było, bo stronnicza publiczność ma to do siebie, że zwolennicy jednych szczelnie się separują od tych drugich, a więc jedni do ręki nie biorą „GW”, a inni „ND”, albo „Rzeczypospolitej”, nie wchodzą też na fora/chaty itd. fan-clubów przeciwników).

Nie oglądałem, nie wiem. Pochlebiam sobie, że jestem w stanie sobie wyobrazić tę dyskusję bez problemu. Wszystkich dyskutantów charakteryzuje jedna cecha – są to ludzie cholernie zarozumiali, co objawia się wcale nie w umiejętnym przedstawieniu argumentów, ale w zjadliwym sarkazmie. Z wpisów facebookowców zorientowałem się, że Szczuka kpiła z życia wiecznego, a Terlikowski popisał się jakimś dowcipem o prezerwatywach na kapuście.

Problem antykoncepcji jest tematem istotnym i wart jest poważnej dyskusji. Niemniej oddawanie jej w ręce ludzi, którzy najbardziej chcieliby unicestwienia swoich interlokutorów, jest zabawą oczywiście bardzo widowiskową, ale niebezpieczną i głupią. Jestem prawie przekonany, że w czasie oglądanie programu sprawa antykoncepcji przestała być dla widza w jakikolwiek sposób ważna. Widz oglądał pojedynek gladiatorów. Lewicowcy podziwiali drobną delikatną kobietę przeciwstawiającą się „potworowi”, czyli Kościołowi Katolickiemu, w postaci Tomasza Terlikowskiego, zaś katolicy widzieli skromnego i pokornego świętego (który, na wzór średniowiecznych rycerzy, poprosił ich o modlitwę przed walką ze smokiem) brutalnie atakowanego przez „czarownicę”.

Całe szczęście, że nic o tym spektaklu nie wiedziałem, a zresztą nawet jakbym wiedział, to bym go sobie darował. Przecież dobrze wie, co kto powie. Dobrze wiem, że nikt nikogo nie przekona do swojego punktu widzenia. Tworzy się sztuczny szum. Gawiedź przed telewizorami ma swój mecz wrestlingu (chciałby się powiedzieć „intelektualnego”, ale co te widowiska mają wspólnego z intelektem?), a życie toczy się dalej.

Białostockie ulice są nadal białe, a samochody jadą wolniutko.

sobota, 27 listopada 2010

Tworzenie kontra opisywanie w polityce

Zawsze zastanawiają mnie ludzie, najczęściej uczeni, którzy „odkrywają” to, co jak się wydaje każdy od dawna wie. Niewątpliwie często żyjemy w takim gąszczu metafor wymyślonych przez naszych przodków, przez nasze otoczenie i w końcu przez nas samych, że obraz rzeczywistości wydaje się nieprzenikniony, a ów gąszcz, niczym Matrix staje się dla nas realnym światem. Co jakiś czas jednak ktoś robi wyłom w systemie metafor kogoś, kto mu się nie podoba, co jest zupełnie zrozumiałe. Od czasu do czasu również znajduje się ktoś, kto obala system przenośni, w którym sam się wychował i sam siebie obwołuje kontrowersyjnym buntownikiem lub wręcz rewolucjonistą.

Jeśli co jakiś czas uciszymy emocje, czyli staniemy się na tenże czas psychopatami lub cyborgami, pewne zjawiska pokazują się nam jako dość proste zależności cząstek elementarnych układających się w coraz to bardziej skomplikowane systemy. Na poziomie zróżnicowania i skomplikowania ludzkiego umysłu to, co wymyślamy na gruncie języka wydaje się nam tak realne, że faktycznie, zwrot ku poziomowi bardziej elementarnemu może się wydawać rewolucją, zamachem na wartości itd.

Jeżeli np. profesor Finkelstein udowadnia, że nie ma czegoś takiego jak naród żydowski, to oczywiście pod względem logicznej analizy zjawisk ma rację, ale na tej samej zasadzie jak nie ma w ogóle żadnych narodów. Narody są zbiorowiskami ludzkimi, które wierzą, że są jakąś odrębną jakością. Proces dochodzenia do takiej świadomości, czy może raczej wiary, jest w każdym przypadku inny. Czasami państwowość tworzyła naród – wódz stawał się królem na jakimś terytorium, a jego mieszkańcy stopniowo zlali się w naród. Czasami było odwrotnie – to grupa plemienna o silnym poczuciu wspólnoty tworzyła państwo.

Sama etniczność, choć bywa pojmowana mniej politycznie od narodu, wcale nie jest zjawiskiem tak naturalnym, jakby się chciało to przedstawić. Na różnych etapach historii grupy mówiące tymi samymi lub podobnymi językami tworzyły tak pokrętne kombinacje, że często samo pojęcie jedności plemiennej wymyka się definicjom. Jeśli prześledzimy tworzenie się etnosu (pojęcie wymyślone przez uczonych radzieckich) angielskiego, zobaczymy, jak bardzo skomplikowany był to proces. Niemniej istnieją angielscy nacjonaliści, którzy uważają się za jednolitą grupę etniczną, choć sam proces wykształcania się języka angielskiego był długi, często dość przypadkowy i wcale nie musiał się skończyć tym, czym się skończył. Ba, on się tak naprawdę nie skończył. Proces świadomości etnicznej, a dalej narodowej ulega nieustannym przemianom, rozwojowi lub regresowi.

Z grubsza świat można podzielić na ludzi twórczych, ludzi ślepo idących za ludźmi twórczymi oraz na teoretyków-obserwatorów. Problem powstaje wtedy, kiedy ci ostatni próbują wejść w role tych pierwszych. Ludzie twórczy wymyślają, że będą się posługiwać pojęciem narodu, ojczyzny itd. W ten sposób łatwiej kierować innymi, a z drugiej strony wprowadza się pewien porządek w myśleniu, który z kolei tym z drugiej grupy pozwala czuć się bezpiecznie i na swoim miejscu. Uczeni, którzy nagle wykrzykują, że to wszystko bzdura i nieprawda, pewnie i mają rację, ale jest to racja z której nic nie wynika. Kiedy się bowiem ludziom „otwiera oczy” na metaforyczność takich pojęć jak „ojczyzna” czy „naród”, należałoby w zamian za to zaproponować im jakąś alternatywę. Z tym u uczonych jest już jednak kiepsko, ponieważ nie są ludźmi twórczymi.

Istnieją poeci i pisarze, którzy wykładają literaturę na uniwersytetach. Kiedy jednak typowi literaturoznawcy (tacy, którzy najpierw zostali badaczami) próbują tworzyć wiersze wg recept, które przecież dobrze znają, krytycy jakoś od razu wyczuwają fałsz, sztywność i przerost formy nad treścią. Wydaje mi się, że tym, czym dla poezji jest wiersz teoretyka-literaturoznawcy, tym dla rzeczywistości polityczno-społecznej jest tzw. społeczeństwo obywatelskie. Od razu zastrzegam, że jestem jego zwolennikiem. Przemawia do mnie logika takiego systemu. Nie bardzo jednak wierzę, że bez ładunku emocjonalnego, jaki daje wiara w jakąś metaforę, będziemy faktycznie w stanie dobrze funkcjonować jako społeczeństwo.

Kiedyś zastanawiałem się, co by było gdyby USA postanowiły zaanektować Kanadę. Będąc narodem cywilizowanym o anglosaskiej tradycji obywatelskości, zapewniliby Kanadyjczykom wszelkie prawa człowieka i obywatela. Tylko nie byłoby już Kanady, a jej prowincje stałyby się nowymi stanami. Jak zareagowaliby Kanadyjczycy? Czy walczyliby o wolność i niepodległość? Na logikę przecież wszystko pozostałoby po staremu, tylko sztandar byłby inny. Społeczeństwo obywatelskie nie kieruje się jakąś irracjonalną symboliką, a czystą logiką wspólnego interesu.

George Bernard Shaw w rozmowie z Henrykiem Sienkiewiczem stwierdził, że Polacy powinni wziąć przykład z Irlandczyków i tak jak ci ostatni przyjęli język angielski, tak Polacy powinni przyjąć język rosyjski. Język jest dla nas ważnym czynnikiem tożsamości. W doskonałym społeczeństwie obywatelskim nie wiem, czy istnieje coś takiego jak zbiorowa tożsamość. Owszem Amerykanie zbudowali swoją tożsamość na osnowie swojej obywatelskości, wokół swojej Konstytucji. Tak czy inaczej jednak i u nich doszło do metaforyzacji samego społeczeństwa obywatelskiego i uczynienia z niego fetyszu.

Niejednokrotnie spotykamy się z niebezpiecznymi panikarzami przestrzegającymi przed utratą niepodległości, tożsamości narodowej itd. Niejednokrotnie jest to metoda zdobycia i długiego utrzymania się przy władzy różnego rodzaju dyktatorów. Jeśli jednak z tego powodu uznaje się, że poczucie tożsamości zawsze i wszędzie jest złe, prowadzić to może tylko do jednego wniosku – że zawsze należy ulegać silniejszym, że należy bez szemrania spełniać ich wolę, pozwalać się rabować i wykorzystywać na wszelkie sposoby.

Ludzie „twórczy” (w sensie politycznym) tworzą społeczeństwa wobec jakiejś wizji, najczęściej w postaci metafory. Trzeba jednak pamiętać, że pod tymi metaforami kryją się bardziej pierwotne i namacalne czynniki. Jeżeli jakaś warstwa społeczna ulega komuś, kto do tej pory był wrogiem, to ma szansę fizycznie przetrwać, a może nawet nadal utrzymać swoją pozycję. Nie po to jednak jedne grupy zniewalają inne, żeby im zapewnić dobrobyt, ale żeby je wykorzystywać. Dlatego inne warstwy zniewolonego społeczeństwa będą cierpiały.

Wszelkie pomysły niesienia szlachetnych ideałów, czy to przez starożytne Ateny, czy przez ZSRR, czy w końcu przez USA, kończyły się dla państw sojuszniczych eksploatacją ekonomiczną i politycznym zniewoleniem. Ale, żeby to rozumieć, trzeba jednak czasem pomyśleć w kategoriach metaforycznych - symboli, czy irracjonalnej wiary w coś takiego jak naród (ten własny). W przeciwnym wypadku, czyli kiedy sami uwierzymy, że nie ma czegoś takiego jak naród i sami nimi nie jesteśmy, grupa, która się zorganizuje wokół takiej metafory i wzbudzi wśród swoich członków odpowiednią wiarę, automatycznie zdobędzie przewagę nad zbiorowiskiem egoistycznych indywidualistów zjednoczonych jedynie świadomością wspólnego interesu.

Podobnie jest zresztą z rodziną. Koncepcja tradycyjnej rodziny jest silnie popierana przez Kościół, podczas gdy Zygmunt Freud wierzył, że oto obalił mit rodziny. Wszystko fajnie, ale wiara religijna jest w tym wypadku czynnikiem dodatkowym. Pierwotnym natomiast jest to, że owszem, więzy rodzinne być może nie są aż tak naturalnie silne, jak się to tradycyjnie pokazywało, ale wystarczy spojrzeć na rodziny, które się trzymają razem i działają pozytywnie dla wzajemnego dobra swoich członków. Czysta logika wskazuje na to, że kilkoro ludzi działających wspólnie, to potęga wobec „wolnych elektronów”. Zarzuty wobec np. Żydów, że „oni to się razem trzymają”, są śmieszne. Tak to przecież właśnie działa. Kto nam broni trzymać się razem?

Myślenie w kategoriach tworzenia grup i nadawania im tożsamości (nawet tych kompletnie nieuzasadnionych i metaforycznych) jest myśleniem twórczym i budującym. Myślenie dekonstruujące jest, z czym muszę się zgodzić, w większości uzasadnione i prawdziwe, ale do niczego nie prowadzi. Niczego nie jest w stanie zbudować.

piątek, 26 listopada 2010

Sen o Rzymie

Powiadają, że podróże kształcą i myślę, że nikogo nie trzeba przekonywać do tej starej jak świat prawdy. Ciemną stroną podróżowania jest jednak między innymi to, że podróże kosztują. Najczęściej niemało. Oczywiście wiem, że istnieją ludzie, którzy potrafią za 10 dolarów zwiedzić całą Azję (a może tylko jej część, nie pamiętam już dokładnie), ale prawda jest taka, że już samo przemieszczenie się z punktu A do punktu B wymaga zakupu biletu lub paliwa. Można podróżować rowerem lub pieszo, ale jest to opcja dla twardzieli i to raczej samotnych. Jeżeli ktoś lubi podróżować z całą rodziną, ten musi się liczyć z kosztami i to sporymi.

Biorąc pod uwagę fakt, że w tym roku akademickim zarabiam zdecydowanie mniej niż w zeszłym, niektóre uczelnie (a konkretnie ta państwowa) opóźnia się z wypłatą jeszcze za październik, optymizm co do możliwości podróżowania nie gości w moim umyśle zbyt często. Już w zeszłym roku zaplanowaliśmy z żoną, że na dwudziestolecie naszego małżeństwa pojedziemy do Rzymu. Ponieważ uwielbiamy podróżować z naszymi dziećmi, chcielibyśmy, żeby to była wyprawa czteroosobowa. Zmierzywszy jednak zamiary według sił, czyli wg możliwości finansowych, jakie zapewniają tegoroczne dochody, zacząłem powoli godzić się z tym, że ten nasz Rzym trzeba będzie przesunąć na dalszą perspektywę.

Tymczasem jadąc na Zjazd i Bal mojego łódzkiego liceum, na białostockim dworcu spotkaliśmy mojego byłego ucznia, a potem kolegę z pracy, który jest specjalistą od języków romańskich. Konrad jest w dodatku postacią niezwykle barwną i egocentryczną, co objawia się jednak w bardzo sympatyczny sposób, mianowicie taki, że nieustannie mówi - najczęściej o sobie. I znowu w jakimś innym przypadku towarzystwo kogoś takiego byłoby prawdopodobnie męczące. Dwie i pół godziny monologu Konrada (w Warszawie nasze drogi się rozeszły) być może były nieco kłopotliwe dla naszych współpasażerów z przedziału, ale dla nas wcale! A zmierzam do tego, że Konrad ciekawie i barwnie opowiada. Nawet, jeżeli koloryzuje, czy nawet zmyśla, to dobrze zmyśla i chwała mu za to. Znalazł natomiast w nas wdzięcznych słuchaczy, ponieważ lubimy ludzi, którzy mają swoje pasje i potrafią o nich opowiadać. Jedną z licznych pasji Konrada (obok śpiewu operowego - jest tenorem dramatycznym, języków obcych, czy ćwiczeń na siłowni) są podróże, przede wszystkim do krajów zwulgaryzowanej łaciny, a więc Włoch, Hiszpanii i Portugalii. W Rzymie natomiast jest zakochany, bo jak twierdzi, chyba żył tam w poprzednim wcieleniu. Lata do Rzymu często, bo czuje się tam jak w domu. Ma tam przyjaciół i wie, jak sie poruszać i jak z Rzymu wyciągnąć jak najwięcej pozytywnych doznań. Kiedy tak opowiadał o tym Rzymie, do którego potrafi polecieć zupełnie spontanicznie, przypomniał mi się mój nieżyjący przyjaciel Wojtek, który w taki sam sposób traktował Pragę. Na chandrę wsiadał do pociągu i jechał do Czech. A Konrad wsiada w samolot. No cóż, może też bym tak chciał, ale jakoś na razie nie widzę możliwości na takie spontaniczne decyzje.

W każdym razie tak nam ten Konrad o tym Rzymie naopowiadał, tak nam nakładł tej włoszczyzny do głowy, że znowu zaczęliśmy pałać wielką chęcią odwiedzenia Wiecznego Miasta, zjedzenia prawdziwego makaronu i prawdziwej pizzy, wypicia prawdziwych cappucino i macchiato tudzież Chianti czy innego wina z dobrą appelazione. Bilety lotnicze nie będą tanieć, ale jednak drożeć, więc jak je kupować to najlepiej już teraz, a tu kasy brak. Niemniej znowu naszła mnie ochota, żeby zmierzyć siły (finanse) na zamiary, a nie zamiar wg sił, co na dłuższą metę jest bardzo niebezpieczne. W każdym razie pozostaję w stanie natłoku myśli, z którego, jak mam nadzieję, wyjdzie coś pozytywnego.

środa, 24 listopada 2010

Co zrobią media, czyli pierwszy czarnoskóry poseł w polskim Sejmie

Rozmawiam sobie z pewnym kolegą, który jest członkiem polskiego odpowiednika meksykańskiej Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej, czyli tej obecnie „jedynie słusznej” o wyborach samorządowych. Rozmowa ma miejsce w ich przeddzień. Nie wiem, czy łamiemy ciszę wyborczą, bo gadamy dość głośno, ale chyba szerszej publiki naszą dyskusją nie zainteresowaliśmy, więc może jednak nie łamiemy.

Kolega zwraca mi uwagę na fakt, że jeżeli jego koleżanka partyjna, która obecnie jest posłanką na Sejm, zostanie wybrana na prezydenta pewnego miasta, na jej miejsce do Sejmu wejdzie człowiek, który był drugi na liście wyborczej (sejmowej) jego partii w tymże mieście. No taka jest procedura. Poseł rezygnuje z mandatu, więc na jego (w tym wypadku jej) miejsce wchodzi osoba z tej samej partii, która była druga na liście.

Niby nic wielkiego – choć być może takie rzeczy nie zdarzają się zbyt często, to jednak nie pierwszy to, ani ostatni raz. Dlaczego jednak rozmowa o tym przypadku tak nas zajmuje i o wypieki przyprawia? Otóż wszystko za sprawą naszych przewidywań zachowań mediów.

Wszyscy wiemy, że tak naprawdę w dzisiejszych czasach media nie tyle mówią nam jak mamy myśleć (to oczywiście też, choć w mniej lub bardziej zawoalowany sposób… no, niektóre walą wprost, ale to osobny temat), ale przede wszystkim O CZYM mamy myśleć, czym się mamy zajmować, w co pakować nasze szlachetne emocje. Jeżeli coś chwalimy lub ganimy w życiu publicznym, to tylko dlatego, że o tym wiemy, a wiemy, ponieważ media zechciały nam tę sprawę przedstawić. Jeżeli nie zechciały, to się nie podniecamy, bo nie mamy czym. Tysiące ciekawych spraw dzieje się wokół nas, a my przechodzimy obok nich obojętnie, bo nie dostały się do mediów, a raczej media nie zwróciły na nie swego łaskawego oka.

To, że media karmią się sensacjami, wiemy od dawna i jest to zupełnie zrozumiałe. Jeśli sensacji nawet nie ma, to media je wymyślą przy pomocy prymitywnych bo prymitywnych, ale jakichś środków retorycznych i już ludzie mają czym żyć, o co się kłócić u przysłowiowej cioci na imieninach, o czym rozprawiać podczas długich podróży pociągiem itd.. itp. Gdyby nie media, partia posła Palikota, czy obecnie tworzony nie-kaczyński klon Pis, w ogóle nikogo by nie zainteresowały, bo jak pokazują wyniki wyborów, czy sondaży, ugrupowania te nie cieszą się jakąś szaloną popularnością wśród wyborców. Tzw. celebryci, czyli ludzie, których wielka część miała swoje pięć minut, jak np. Norbi ze swoim przebojem „Kobiety są gorące, aha aha”, jakoś tak już w mediach zostały, mimo, że potem już ani nie zaśpiewały jakiegoś przeboju, nie napisały książki ani nic w ogóle. Media je pokazują i to wystarczy.

Typową kreaturą (czyli „tworem”, przypominam oryginalne znaczenie słowa) mediów jest grupa muzyczna („rockowa”? nie, „popowa”, no może) „Leszcze”. Nie przypominam sobie żadnego konkursu, w którym ci muzycy wystartowali jako młodzi ludzie, ani festiwalu, na którym zadebiutowali z oryginalnym repertuarem, ani w ogóle żadnej „normalnej” drogi na wyżyny show businessu, jaką przechodzi szereg kapel. Oni od razu pojawili się w telewizji i tak już zostali. Co więcej kolorowa prasa od razu zaczęła o nich pisać, a życie wokalisty (na wygląd bardzo sympatycznego człowieka) stało się tematem plotkarskich artykułów. Nie wiem, czy ktoś takie artykuły czyta, ale to jest najmniej ważne – skoro już dziennikarze namaścili cię na swojego pupilka, to obecność w centrum zainteresowania szeroko pojętej publiczności masz zapewnioną.

Co w takim razie jest takiego dziwnego w tym, że jeden polityk zastąpi drugiego na stanowisku posła na Sejm? Otóż ten polityk jest czarnoskóry. Nie wiem, czy jest jeszcze poprawnie mówić i pisać „Murzyn”, a chyba jeszcze nikt nie używa zwrotu „Afro-Polak”, „czarnoskóry” pozostanie chyba słowem najwłaściwszym. Jest członkiem „jedynie słusznej” obecnie partii, więc większość mediów już z tego tytułu będzie go lubić. Pewni ludzie nazywają go „oszołomem”, bo jest duchownym pewnego Kościoła. Większość „oszołomem” go nie nazwie, bo jest to rzeczownik zarezerwowany dla katolików. Jest człowiekiem wykształconym. Ci, którzy go znają, mówią, że również kontrowersyjnym. Czy mediom potrzeba czegoś więcej? Już sam fakt, że nowy poseł będzie czarnoskóry wystarczy, żeby wszystkie Palikoty, Ziobry i inne maskotki mediów zeszły na plan dalszy. Jeżeli do tego poseł będzie mówił kontrowersyjne rzeczy (za co media kochają Nelly Rokitę?), to mamy co najmniej pół roku festiwalu jednego aktora. Nie wiem, czy będzie się w tym czasie budowało autostrady i czy znajdą się pieniądze na załatanie dziury budżetowej i spłacanie długu publicznego. To dla mediów będzie najmniej istotne. Jak podejrzewamy z kolegą, po kuluarach sejmowych będzie się odbywało nieustanne polowanie gości z mikrofonami na czarnoskórego posła, a to, co on powie od razu znajdzie się we wszystkich mediach.

Puszczamy z kolegą wodze fantazji dalej i już sobie wyobrażamy pienia zachwytu „Gazety Wyborczej”, a z drugiej strony ostrzeżenia przed końcem białej rasy na łamach „Naszego Dziennika”. Być może do swoich programów zaproszą go Kuba Wojewódzki i Jan Pospieszalski – każdy oczywiście z innego powodu. „Oj będzie się działo!”, jak to ostatnio mówią dziennikarze (że to niby tak po młodzieżowemu; dziennikarze wymyślili a młodzież sama uwierzyła, że tak mówi).

Radnemu miasta, o którym mowa, który ma szansę stać się polskim posłem, życzę wszystkiego najlepszego. To, co się będzie z nim i dookoła niego działo, nie będzie w żadnym stopniu jego winą. Media, jak przewidujemy, stworzą „nową jakość” w polskiej polityce, a wierni czytelnicy, słuchacze i widzowie, będą się do niej ustosunkowywać.

poniedziałek, 22 listopada 2010

IV LO im. Emilii Sczanieckiej w Łodzi

W sobotę wziąłem udział w Zjeździe Absolwentów IV LO im. Emilii Sczanieckiej w Łodzi. Od dawna zastanawiałem się, co ta Szkoła ma w sobie, że zarówno jej absolwenci, jak i obecni uczniowie odczuwają dumę z chodzenia do budynku przy Pomorskiej 16.
To, co za chwilę napiszę, może się wydać kontrowersyjne, ale gdyby ktoś miał wątpliwości co do moich intencji, to od razu zaznaczam, że jestem dumnym absolwentem IV LO i moje podejście do tej Szkoły jest jak najbardziej pozytywne.
Uważam, że popularność IV LO, mimo tego, że np. I LO (Kopernik) zawsze nas wyprzedzał w liczbie laureatów olimpiad przedmiotowych, brała się z bardzo dobrej atmosfery w samej szkole i w niespotykanej gdzie indziej samonakręcającej się autopropagandzie. Pod tym względem IV LO przypomina nieco Stany Zjednoczone Ameryki. Nauczyciele nie musieli nam wbijać do głów, że jest to świetna Szkoła. Pozytywna propaganda działała na poziomie samych uczniów. Czy to oznacza, że proces dydaktyczny nie był najważniejszy? Oczywiście tak tego ująć nie można. Absolwentów Czwórki można spotkać na wielu odpowiedzialnych stanowiskach. Są wybitnymi lekarzami, muzykami, dziennikarzami. Są też wśród nas ekonomiści i politycy.
Atmosfera Szkoły oczywiście zmieniała się w zależności od aktualnej dyrekcji, grona pedagogicznego czy też samych uczniów. Starsze od mojego roczniki wspominają Panią Dyrektor Albinę Krucińską jako rygorystycznie przestrzegającą „dress code” Szkoły, która potrafiła z linijką sprawdzać przy wejściu do Szkoły długość spódnic uczennic, oraz kompletność mundurków (koszula, marynarka) uczniów. Co ciekawe, dzisiaj wspominają to raczej z sentymentem. Ja zacząłem chodzić do Sczanieckiej w czasach Pani Dyrektor Bożeny Zaorskiej, która już wcześniej obowiązek noszenia mundurków zniosła.
To, za co ja osobiście uwielbiam Czwórkę, to fakt, że Szkoła nie prześladowała indywidualistów. Może się to wydać niezbyt istotnym faktem, ale osobiście uważam, że jest to czynnik podstawowy w kształtowaniu postaw młodych ludzi. Jeżeli ktoś miał talent w jakimś kierunku, jeżeli był inteligentny i dowcipny, to mógł sobie pozwolić na swobodną dyskusję z nauczycielem. Oczywiście nie należy tego mylić z pospolitym chamstwem tak dobrze znanym tym, którzy się parają zawodem nauczycielskim. Uczeń Czwórki wiedział, że pewnych granic kindersztuby przekroczyć nie wolno, ale też przed nauczycielem nie musiał drżeć ani padać na kolana. Oczywiście nauczyciele bywali różni, a i różni uczniowie mieli swoje subiektywne do nich podejścia. Byli nauczyciele, których niektórzy się bali, ale myślę, że nie było takich, których bali się wszyscy bo wzbudzali jakiś paniczny strach (piszę o moich czasach oczywiście). Kiedy po podstawówce znalazłem się w Czwórce, zachwycił mnie fakt, że żaden nauczyciel nie krzyczy na uczniów. Uwagi (nieraz kąśliwe) były zwracane kulturalnie i spokojnie. Traktowanie ucznia po trosze jak dorosłego, sprawiało, że człowiek faktycznie wchodził w rolę dorosłego. Robienie z siebie złośliwej małpy wobec ludzi, którzy traktowali cię poważnie, byłoby czymś kompletnie głupim.
Świadomość chodzenia do prestiżowej Szkoły być może sama w sobie nie musi być gwarantem sukcesu. Tak naprawdę można dość prosto wywieść, że taka autoreklama w stylu amerykańskim (gdzie społeczeństwo samo się „nakręca” bez konieczności istnienia jakiegoś ministerstwa propagandy), prowadzi do produkcji próżnych a zarozumiałych bufonów, którzy oprócz niczym nie uzasadnionej pychy nie mają nic do zaoferowania. Takie przypadki oczywiście tez mogły i nadal mogą się zdarzyć. Myślę, że w przypadku Czwórkowiczów takie myślenie miało jednak efekt pozytywny. To, że byliśmy nieco „posh”, jak to mówią Anglicy, sprawiało, że chcieliśmy jednak sami się podciągnąć w wielu dziedzinach. Chcieliśmy dorównać wizerunkowi, który sami sobie stworzyliśmy, a w związku z tym nasze wyobrażenie o sobie nie kończyło się na pustej dumie, ale na pracy w celu wypełnienia jej treścią.
Zjazd, na którym pojawił się prezes Narodowego Banku Polskiego, Kolega Marek Belka czy minister infrastruktury obecnego rządu, Kolega Cezary Grabarczyk, tudzież szereg profesorów, lekarzy czy artystów, z pewnością sprawi, że obecna młodzież od Sczanieckiej jeszcze bardziej umocni się w dumie z przynależności do tak zacnego grona i zechce mu dorównać w wynikach w nauce i pracy. To jest właśnie siła Czwórki, która polega, jak wierzę, na budowaniu zdrowej i pozytywnej samooceny ucznia.
Doskonale sobie zdaję sprawę z tego, że istnieli i nadal istnieją tacy, którzy może nie do końca lubili/lubią samą Szkołę i jej nauczycieli. Cóż, tego nie da się uniknąć. Nie da się dogodzić wszystkim. Myślę jednak, że znajdę całkiem pokaźną liczbę Absolwentów i Uczniów IV LO im. E.Sczanieckiej w Łodzi, którzy moje subiektywne zdanie podzielają.

czwartek, 11 listopada 2010

Statua Chrystusa w Świebodzinie a tolerancja polska

Demokracja, podobnie jak wolny rynek, to koncepcja zawierająca wewnętrzną sprzeczność. Na poziomie jednostki istnieje bowiem tylko o tyle, o ile owa jednostka jest w stanie ustąpić większości. Nie ma się jednak co oszukiwać – gdybyśmy mogli, to urządzilibyśmy świat po swojemu nie oglądając się na innych, bo ci inni po prostu burzą nam naszą wizję i przeszkadzają w jej realizacji.

Na wolnym rynku każdy podmiot gospodarczy, o ile myśli zdrowo-rozsądkowo, wcale nie chce konkurencji. W demokracji każdy chciałby wprowadzić własną dyktaturę. To, że wolny rynek i demokracja w jakimś stopniu w ogóle istnieją (w jakimś stopniu, bo idealny wolny rynek czy idealna demokracja to czyste utopie), zawdzięczamy niechęci do przelewu krwi, a więc unikaniu skrajnego stresu, co owocuje kompromisem i, co za nim idzie, mniejszą lub większą tolerancją.

Od czasu do czasu pojawiają się teoretycy, którzy, jak to sama nazwa wskazuje (theoreo), przyglądają się rzeczywistości z boku i ją opisują. Później niektórzy z nich przybierają postawę preskryptywną i zamiast tylko opisywać, proponują jakieś trwałe systemy. Nastepnie takie systemy stają się częścią indoktrynacji (stosowanej w jak najbardziej dobrej wierze!), a więc wchodzą w skład programu oświaty publicznej, która stara się wychować kolejne pokolenie w duchu demokracji, a więc kompromisu i tolerancji.

Natura pozostaje jednak naturą, „samolubny gen” chce się zreplikować i nie przejmuje go los innych genów. Co najwyżej z tymi, które uzna za najbardziej tego godne, wejdzie w sojusz. Na poziomie świadomej jednostki ludzkiej działa to całkiem podobnie, choć oczywiście nasze myślenie jest „skażone” edukacyjną indoktrynacją, wiarą w konieczność uznania woli większości (jeśli jesteśmy oczywiście indoktrynowani na demokrację), tolerancji i jej pochodne. Naturalna dążność do narzucania własnej woli innym w starciu z takimi samymi aspiracjami ze strony tychże innych owocuje nieustannym konfliktem, który dzięki demokratycznej indoktrynacji nie owocują rozlewem krwi.

W ten sposób jednak funkcjonujemy równocześnie w dwóch światach, ergo nasze pojmowanie siebie samych ulega rozdwojeniu. Z jednej strony pozostajemy egoistami ze skłonnościami totalitarnymi, bo to przecież my mamy rację, a inni się mylą, a z drugiej wierzymy, że przebywamy również w jakiejś metarzeczywistości, z dystansu której spokojnie obserwujemy mechanizm naszego życia społecznego i jesteśmy go w stanie regulować i naprawiać. Niestety jeżeli metarzeczywistość istnieje, to przynależy do sfery metafizyki i nie da się empirycznie zweryfikować.

Wiara w to, że ma się wgląd w mechanizm życia społecznego patrząc „z zewnątrz” (z metarzeczywistości) niekoniecznie jest faktem optymistycznym. Często jest wręcz przeciwnie. Otóż istnieje pokusa, że teoretyk, który sam jest tylko zwykłą jednostką ludzką z naturalną skłonnością do narzucania własnego totalitaryzmu, zechce zaproponować rozwiązanie „całościowe” (czyli totalitarne), „doskonałe”, takie które zapewni „pokój i szczęście” albo „całej ludzkości” albo przynajmniej społeczeństwu jednego państwa.

Tolerancja, tak samo jak demokracja, są wynikiem albo procesu rozumowego, albo edukacyjnej indoktrynacji. Jeżeli mamy do czynienia z tym pierwszym, to bardzo dobrze, bo stanowi pewną szansę, że ludzie dochodzący do kompromisu kierują się nadal swoim naturalnym egoizmem i w jego imię będą tego tolerancyjno-demokratycznego układu bronić. Wydawałoby się, że myślenie demokratyczne wynikające z wychowania w duchu tolerancji i poszanowania demokratycznych wyborów, jest ideałem, do którego należy dążyć. Po co niby młody człowiek ma zdawać sobie sprawę z własnych skłonności totalitarnych, skoro może od razu wierzyć w szlachetne ideały doskonałego współżycia społecznego?

Niestety od poziomu „samolubnego genu” po poziom podświadomości, ale też i świadomości, dążenie do narzucenia swojego pojmowania świata i własnych rozwiązań zeń wypływających, jest tak przemożna, że niemożliwym jest, żeby się w nas nie ujawniła. Tutaj oczywiście natura okazuje się na tyle łaskawa, że nie każdego z nas obdarza na tyle silną osobowością, żeby był w stanie narzucać innym swoją wizję i wolę. Gdyby jednak mógł, to by to zrobił. Jeżeli jednak został wychowany w absolutnej wierze w demokrację i jej pochodne, nawołując do najbardziej totalitarnych rozwiązań, nadal szczerze wierzy we własną dobrą wolę. Co więcej, wielu ludzi nadal uważa się za „jedynych” strażników demokracji, innym tego miana odmawiając, co sprowadza nas do punktu wyjścia, a więc do tego, że myślenie totalitarne jest myśleniem naturalnym.

Największe niebezpieczeństwo dla samej tolerancji pojawia się, kiedy mianujemy się strażnikami „jedynie słusznej drogi” i z tej pozycji czujemy, że mamy święty obowiązek zwalczać zwolenników innych propozycji, które my uważamy za zamach na „jedynie słuszną drogę”. W ten sposób my, jedyni którzy pojmują samo pojęcie tolerancji, okazujemy wszystkim innym skrajną nietolerancję, bo to przecież oni są jej wrogami, a nie my.

Religie, zwłaszcza wielkie systemy monoteistyczne, są niejako z definicji totalitarne. Wiara w jednego Boga, który od całego świata domaga się całkowitego poddania swojej woli (islam), czy dążący do zjednoczenia w „jednej owczarni” z „jednym Pasterzem” to myślenie jak najbardziej totalitarne. Co prawda zarówno w judaizmie, jak i w chrześcijaństwie i islamie pojawiają się myśliciele, których wizja wolności jednostek jest naprawdę imponująca, a koncepcja personalizmu jest niezwykle humanistyczna (ze względu na wyniki badań empirycznych niestety nie do końca się z nią zgadzam), ale wiara w jedynego Pana porównywanego do monarchy w niemal naturalny sposób zakłada podporządkowanie całego świata temu myśleniu i narzuceniu go całej ludzkości.

Koncepcja ogłaszania istoty ze świata wiary władcą konkretnego państwa nie jest nowa. W starożytnym Sumerze każde miasto miało swojego boga-władcę, którego najwyższym kapłanem był król. Bogowie ci stanowili niejako legitymację władzy tychże kapłanów. Podobnie było w późniejszych okresach historii Mezopotamii. Kiedy Asyryjczycy podbili Babilon, Assur „wziął do niewoli” Marduka, czyli posąg Marduka powędrował do miasta Assur (zanim przeniesiono stolicę do Niniwy).

Egipt jest dość ciekawym przypadkiem, bo choć poszczególni lokalni bogowie rządzili swoimi miastami, w których kapłani głosili, że ich bóg (czy to Ptah, czy to Ozyrys, czy to Amon, czy Re) jest bogiem najwyższym rządzącym całym światem, to Egipcjanie nie prowadzili jakichś regularnych wojen religijnych. Co więcej, pojawiła się wśród nich nawet koncepcja jednego boga występującego w różnych miejscach pod różnymi imionami, a także łączenie dwóch różnych bóstw w jedno – np. Amon-Re.

Tzw. okres amarneński, kiedy to Amenothep IV przybrawszy imę Echnatona postanowił narzucić całemu krajowi kult jedynego bóstwa, boga słonecznej tarczy Atona, był bodaj jedyną próbą totalitarnej indoktrynacji.

W starożytnej Judzie, prawdopodobnie za panowania Ezechiasza, a z pewnością za Jozjasza, ostatecznie zwyciężyli kapłani boga Jahwe, rozprawiając się z innymi kultami i narzucając własną koncepcję państwa, jako depozytu danego przez samego Boga. To wówczas zredagowano święte księgi Izraela, łącznie z Pięcioksięgiem, Księgami Samuela i Księgami Królewskimi. Stąd myśl, że lud Izraela zbłądził, kiedy od sędziego Samuela domagał się króla (wg biblijnej legendy Samuel namaścił nań Saula), bo przecież ich królem do tej pory był sam Jahwe.

Wróćmy jednak do współczesnej Polski. W obliczu przemian, jakie dokonały się w ciągu ostatnich 200 lat, działalność grupy polskich katolików (chyba wcale nie największej i wcale nie mającej poparcia większości kleru) nawołującej do obwołania Jezusa Chrystusa królem Polski, wydaje się jakąś powtórką z historii starożytnej. Katolicy już czczą Maryję nie tylko jako matkę Jezusa, ale również jako Królową Polski. Do tego niektórzy postanowili postawić na czele kraju samego Jezusa, który prawdopodobnie jako jedna z osób boskich, zapewni naszemu krajowi lepszą opiekę i poprowadzi do potęgi i to niekoniecznie duchowej, ale całkiem materialnej pojmowanej politycznie. Jak już wspomniałem, myślenie takie nawet dla wielu katolickich księży jest chore i nie cieszy się ich poparciem.

W demokracji nie wystarczy jednak pilnować innych, żeby nie robili rzeczy złych, głupich i niedemokratycznych. Jeżeli uważamy się za ludzi tolerancyjnych, musimy codziennie zadawać sobie pytanie, czy my sami nie ulegamy własnej skłonności do totalitaryzmu.

W Świebodzinie miejscowy proboszcz oraz grupa wiernych zapaleńców budują pomnik Chrystusa Króla, który ma stanowić konkurencję dla statuy Chrystusa Odkupiciela z Rio de Janeiro. Sama przydomek w obu przypadkach jest znamienny. O ile odkupienie jest koncepcją religijną (do mnie niespecjalnie przemawiającą), to królewskość pochodzi z języka władzy, polityki i tak też chyba jest pojmowany.

Artykuł z „Daily Mail” (http://www.dailymail.co.uk/news/article-1327239/Jesus-statue-Poland-Worlds-largest-rival-Rio-Janeiro.html) wywołał dyskusję na internetowym forum samej gazety, a także wśród moich młodych znajomych na facebooku (m.in. moich byłych uczniów). Ku mojemu zaskoczeniu, wiele komentarzy ze strony Anglików czy Walijczyków było całkiem pozytywnych. Pozytywnie wypowiadali się też Amerykanie (czemu się mniej dziwię, bo to nadal kraj milionów ludzi religijnych). Wyrażali aprobatę dla inicjatywy Polaków, którzy w dobie zwalczania wszelkich śladów chrześcijaństwa z życia publicznego, mają odwagę manifestować swoje przywiązanie do chrześcijańskiej tradycji. Co ciekawe, niektórzy komentatorzy wyrażający się pozytywnie o polskim pomniku deklarowali się jako ateiści. Pojawiły się też głosy przestrzegające przed zalewem islamu.

Była oczywiście również krytyka. Pojawiły się głosy z pozycji „protestanckich” (użyłem cudzysłowu, bo takich argumentów mogliby użyć również katolicy), że nie wydaje się, żeby sam Jezus był zadowolony z takiego bałwochwalstwa, bo sam był skromnym i surowym nauczycielem zasad moralnych, i „żydowskich”, że Biblia wyraźnie zakazuje tworzenia obrazów Boga (a także wszelkich istot żywych).

Pojawiły się też chyba dwa lub trzy głosy, zarzucające polskiemu Chrystusowi zbyt północnoeuropejskie cechy antropologiczne, podczas gdy wiadomo, że powinien mieć wygląd bardziej semicki (żydowsko-arabski), czy wręcz afrykański.

Niemniej, ku mojemu zaskoczeniu, wiele głosów ze strony Anglo-Sasów wyrażało życzliwość wobec projektu świebodzińskich katolików.

Na Facebooku sytuacja była zdecydowanie inna. Młodzi Polacy z właściwą sobie ironią (pojmowaną jako przejaw inteligencji ;) ) wyszydzili całe przedsięwzięcie jako przejawi „megalomanii kleru”, chciwości tegoż, chęci narzucania władzy itd. itp. Duża rolę odegrały też względy estetyczne, bo dla niektórych świebodziński pomnik jest po prostu brzydkim molochem.

Ponieważ pokusa przyłączenia się do łatwej krytyki jest niezwykle silna, postanowiłem przyjrzeć się całemu zjawisku z innej strony.

Dla wierzącego katolika budowa pomnika Chrystusa Króla może być częścią jego życia religijnego i jako taka nic mnie nie obchodzi. O ile rzeźba nie przeszkadza innym w takim sensie, że odcina im dostęp do światła, wody czy jedzenia, to nic do niej nie mam.

Gdybym był praktykującym katolikiem, prawdopodobnie przyczepiłbym się do monarchicznego majestatu Chrystusa. Podobno jednym z pierwszych doświadczeń religijnych świętego Franciszka z Asyżu był bunt przeciwko postaci Jezusa na krzyżu w pełnych szatach królewskich ze złotą koroną na głowie. Jak wiemy, Franciszek był wielkim zwolennikiem Kościoła ubogiego i naśladowania ubóstwa samego Jezusa. Do kościoła jednak nie chodzę, więc się nie czepiam. Nie moja sprawa, nie mój problem. Podobnie jest z problemem rysów twarzy pomnikowego Jezusa. Jeśli polskim katolikom spodobało się zbudować Jezusa słowiańskiego (niczym Peruna, czy innego Swaroga), to jest problem między nimi a innymi katolikami, którzy być może woleliby typ bardziej śródziemnomorski.

Pozostaje delikatna kwestia finansowania budowy. Rzecz się tutaj ma trochę podobnie, jak z Radiem Maryja. Nie słucham go, poglądów Tadeusza Rydzyka nie podzielam, a jego samego uważam za najmniej ciekawego typa w życiu publicznym Polski. Możemy przy świątecznym stole ponarzekać, że cwaniak w sutannie sprytnie wyciąga ostatnie pieniądze z emerytury naszych własnych babć (podczas gdy wiadomo, że babcie powinny te pieniądze oddawać nam ;) ) , ale musimy być świadomi faktu, że dopóki nasze babcie nie są ubezwłasnowolnione, mają prawo robić ze swoją emeryturą co im się podoba. To się nazywa wolność jednostki w demokratycznym państwie.

Denerwujące jest z całą pewnością wyciąganie grosza publicznego od państwa, czyli z naszych podatków, i oddawanie go na potrzeby różnych projektów kościelnych. Ta kwestia jest co najmniej kontrowersyjna. Niemniej świebodziński Chrystus, z tego co mi wiadomo, nie jest subsydiowany przez państwo, gminę, czy miasto (http://www.gazetalubuska.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20090112/POWIAT13/630774993) .Jeżeli się mylę, to proszę o sprostowanie z podaniem źródła.

Otóż jeśli grupa ludzi zbiera pieniądze na wspólny projekt i z tychże własnych pieniędzy go realizuje, to mnie nic do tego. Chyba że chodziłoby np. o budowę fabryki zatruwającej okolicę, albo dyskoteki hałasującej w moim sąsiedztwie przez całą noc.

I tutaj dotykamy kolejnej sprawy, bardzo istotnej dla samej demokracji, tolerancji i w ogóle życia społecznego. Swego czasu socjolog, profesor Czapliński, w programie Pospieszalskiego wyraził opinię, ze Polacy nadal nie są społeczeństwem skłonnym do inicjatyw obywatelskich, że nie organizujemy się w spontaniczne komitety w celu rozwiązywania jakichś lokalnych problemów czy podejmowania jakichś inicjatyw społecznych. Na to prowadzący, znany ze swoich skrajnie katolickich poglądów, niemal z oburzeniem wykrzyknął, że nieprawda, bo oto w takiej to a takiej parafii, gdzie był ostatnio na mszy niedzielnej, każde tzw. ogłoszenie parafialne było manifestem jakiejś oddolnej inicjatywy samych parafian (niekoniecznie więc księży), co świadczy że w parafiach inicjatywy społeczne kwitną. I tutaj, jakkolwiek mógłbym pana Pospieszalskiego nie lubić, a także jakkolwiek drażnią mnie niektórzy działacze katoliccy w naszym kraju, musiałem mu przyznać rację.

Kilka postów temu pisałem o antysemityzmie. Otóż jednym z zarzutów, jakie antysemici stawiają Żydom jest niebywała dla tych pierwszych zdolność samoorganizacji tych drugich. Kiedy mamy do czynienia z grupą ludzi, którzy potrafią ze sobą współpracować i osiągać dzięki temu swoje cele, nas, indywidualistów, cholera bierze, że nam, mistrzom intelektu, geniuszom myśli społecznej i politycznej (bo jak zauważyliśmy na początku każdy z nas ma skłonność do totalitaryzmu) niewiele wychodzi, a im wychodzi. Dlaczego? Bo są w zmowie, organizują spisek i w ogóle są kilką albo wręcz mafią.

Podobnym zjawiskiem jest współczesny polski antyklerykalizm. Nie jestem obrońcą wszystkich przedstawicieli kleru katolickiego, bo nie zgadzam się z nim w zbyt wielu punktach, ale zarzucając komuś zło, trzeba się trzymać argumentacji, która jest nie tylko logiczna, ale również pokazuje, że sami jesteśmy ludźmi dobrej woli. Jeżeli jest inaczej, wtedy po prostu pokazujemy, że zasady demokracji, a wraz z nimi tolerancję, lekceważymy, bo chodzi nam tylko o to, żeby temu, kogo nie lubimy, dowalić za wszelką cenę.

Prawda jest niestety taka, że grupy religijne, w tym katolickie parafie, to nieliczne przykłady współdziałania sąsiadów z najbliższej okolicy. Religia okazuje się jednym z najsilniejszych czynników budujących poczucie wspólnoty. Oprócz ludzi religijnych, tylko ekolodzy zdają się kierować równie silnym poczuciem jednoczącej misji, choć przy Kościele Katolickim, jest to skala nieporównywalna.

Inicjatywa społeczna, działanie we wspólnocie dla wspólnego dobra, nie jest niczym złym, o ile nie jest działaniem na rzecz cudzej krzywdy. W dobie pogłębiającej się alienacji, rzeczywistości odseparowanych od siebie jednostek, którym monitor komputera zastępuje życie społeczne, a nawet towarzyskie, to, że komuś udaje się zorganizować wokół własnego pomysłu dużą grupę ludzi, a ci są gotowi poświęcać swoje pieniądze, talent i pracę na jego realizację, powinno wzbudzać podziw. Nie wzbudza, no bo to przecież katolicy, „chciwi i żądni władzy księża” itd. Takie samo było podejście do Żydów, którzy stali na wyższym poziomie samoorganizacji, zwłaszcza w dziedzinie gospodarki, czego nie mogli im darować ani świeżo wyzwoleni z pańszczyzny chłopi, ani zubożała szlachta – wykształcona, a więc z wielkimi pretensjami, ale niezdolna do wspólnego działania.

Pomnik świebodziński, podobnie jak sanktuarium w Licheniu, to dla wielu objaw pychy polskiego Kościoła Katolickiego. Nie przeczę, bo estetyka projektu niekoniecznie wzbudza mój entuzjazm (gust jest jednak względny, pamiętamy jak przywitano w Paryżu wieżą Eiffle’a). W odróżnieniu do Świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie, w tym wypadku katolicy nie sięgnęli po moje (jako podatnika) pieniądze, a za swoje mają prawo robić, co im się podoba. Takie są reguły. Jeżeli się na tyle zorganizowali, że wbrew wszelkim przeszkodom doprowadzają swój projekt do końca, to należy ich za te zdolności organizacyjne podziwiać i uczyć się od nich. Może zaproponujemy, nie oglądając się na rząd w Warszawie, budowę czegoś wg nas bardziej pożytecznego, zbierzemy na to pieniądze i dokonamy tego, co zamierzaliśmy. Jeżeli jesteśmy „wolnymi elektronami” niezdolnymi do współdziałania i pozytywnych inicjatyw, to nie miejmy pretensji do garbatego, że ma proste dzieci. Sami się w tym świetle stawiamy jako zgorzkniali impotenci.

A jasna strona świebodzińskiego monumentu, to nadzieja na stworzenie centrum pielgrzymkowo-turystycznego, który przysporzy miastu i jego mieszkańcom dochodów.

Amerykanie są specjalistami budowy rozmaitych potwornie głupich „rekordowych” obiektów. „W naszej miejscowości jest największy na świecie kłębek wełny itd. itp.” Ludziska się zjeżdżają i oglądają, za obejrzenie płacą, a jeśli nie płacą, to w miejscowym barze kupują hamburgery i interes się kręci.

Swego czasu kolega napisał wypracowanie z pomysłem na ożywienie gospodarcze pewnej miejscowości położonej na bardzo nieciekawej równinie. Należało wykopać wielki – szeroki i głęboki- dół, w którym zbierze się woda i powstanie jezioro, a z ziemi z owego dołu usypać górę. W ten sposób miejscowość zyskałaby od razu dwie atrakcje turystyczne – jezioro i górę, z których mieszkańcy mogliby żyć długo i szczęśliwie. Kolega chyba tego nie wymyślił, bo pomysł ten, jak się zdaje, krążył już wcześniej jak o dowcip, ale tak czy inaczej, jest to jakiś pomysł. Budowa olbrzymiego pomnika Jezusa w Świebodzinie pojmuję trochę w kategoriach takiego pomysłu. Jeśli wypali, czego świebodzinianom życzę, to bardzo dobrze, bo doprowadzi do gospodarczego ożywienia miasteczka.

A jeżeli konkurencję z Rio de Janeiro potraktujemy szerzej i bardziej kompleksowo, to może Świebodzin za kilka lat przekształci się w miasto polskiego karnawału, czego nam wszystkim życzę, bo tego, co nam potrzeba, to więcej dystansu do samych siebie, spontanicznej radości z rzeczy które nas codziennie spotykają, oraz tolerancji wobec myślących inaczej niż my. W tym ostatnim przypadku musimy tylko pamiętać, że tolerancja to nie tylko to, co nam, wolnomyślnym indywidualistom, się należy od katolików, ale również to, co my powinniśmy okazywać katolikom. W imię unikania niepotrzebnego stresu oczywiście.

niedziela, 7 listopada 2010

Herbatka u Stalina

Zupełnie nie rozumiem, dlaczego w internetowych biografiach Ronalda Harwooda nie ma informacji o jego autorstwie sztuki "Herbatka u Stalina". Stąd nie jestem nawet w stanie stwierdzić, jaki jest angielski tytuł tego dramatu ("Tea at Stalin's"/"Tea with Stalin"?). W każdym razie obserwacje na temat intelektualistów na usługach polityków, zwłaszcza tych silnych i najbardziej bezwzględnych włożone w usta jednego z najkrwawszych zbrodniarzy w historii są niezwykle cenne.

Od dawna chciałem gdzieś znaleźć i jeszcze raz obejrzeć spektakl Teatru Telewizji z 1999 roku z genialną rolą Janusza Gajosa. Okazało się, że jest (pocięty na kawałki oczywiście) na YouTube.

Pisząc dwa posty temu nt. książki Moniki Ali użyłem cytatu z tej sztuki, że autorka "pisze o ludziach". Tyrada Stalina Harwooda na temat literatury to prawdopodobnie poglądy samego autora, a ja się pod nimi chętnie podpisuję.


sobota, 6 listopada 2010

A jednak o polityce

Największe grzechy, zbrodnie, albo jeszcze gorzej – błędy, popełnia się w sztuce. Mam tutaj na myśli zwrot "błąd w sztuce". Kiedy jeszcze na początku lat 90. grupa prawicowych polityków, ale również moich dobrych znajomych o katolickich poglądach, przekonywała mnie, że najważniejsza jest postawa moralna, a z niej już wykwitnie wszystko, co dobre, włącznie z fachowością i skutecznością działania, cynicznie choć ze smutkiem kiwałem głową. Do dziś uważam, że żaden pożytek z uczciwego lekarza o dobrym sercu, któremu brakuje wiedzy medycznej. Odnosi się to zresztą do każdej dziedziny życia, gospodarki, polityki itd.

W polityce skuteczność jest niewątpliwie najważniejsza. Oczywiście chodzi mi o skuteczność zdobywania władzy i jej utrzymania. Wiedzą o tym zarówno rządzący z PO i PSL, wie o tym SLD i doskonale wie o tym również PiS. Wiara przywódców tej ostatniej partii we własną przewagę moralną nad wszystkimi pozostałymi stanowiła jej wewnętrzną siłę, ale ponieważ do władzy jakoś trzeba było dojść, nie pogardzili sojuszem z „Samoobroną”, której wątpliwe walory etyczne były powszechnie znane. W tym wypadku Jarosław Kaczyński zadziałał jak makiaweliczny lis, bo na okazanie się lwem nie mógł sobie wówczas pozwolić. Przy najbliższej okazji wywalił sojuszników za burtę i to tak skutecznie, że praktycznie wyeliminował LPR i „Samoobronę” z życia politycznego, za co mu chwała.

Tak zupełnie przy okazji stracił jakąkolwiek podporę dla swojej władzy i rząd PiS musiał upaść. Wcześniej jeszcze była eliminacja Marcinkiewicza (może też dobrze), wyleciał z partii Ludwik Dorn, Marek Jurek (złoty chłop, ale zupełnie nie z tego świata), oraz grupa polityków, która niedawno do PiS wróciła, choć nie wiadomo na jak długo.

Ostatnio wyleciały dwie panie: Jolanta Kluzik-Rostkowska i Elżbieta Jakubiak. Ta pierwsza robi wrażenie bystrego umysłu, a więc jakiejś osobowości. Tutaj Jarosławowi Kaczyńskiemu się nie dziwię – żeby ktoś mu w jego własnej partii podskakiwał i to jeszcze kobieta? Od pani Elżbiety natomiast trudno było sobie wyobrazić bardziej wiernej służebnicy pana Jarosławowej, ale nic nie pomogło. Poleciała z hukiem. Dlaczego? Chyba, żeby na wszystkich dookoła (tzn. w PiSie) padł strach. No i pewnie padł. Ja nie wiem, jak długo można funkcjonować w atmosferze strachu. Może wie to pan Brudziński, Kurski albo Ziobro. Twardzi są i wierni. Swoją drogą ciekawi mnie, czy oni nigdy nie mają innego zdania niż Jarosław Kaczyński? A co jeśli wyrażą jakieś zdanie, które za tydzień Jarosław Kaczyński skrytykuje, tłumacząc się, że wcześniej brał proszki? Nie wiem i pewnie też dobrze, że nie wiem, bo takich dylematów nie chciałbym przeżywać.

Nigdy nie byłem zwolennikiem PiS, ale pewne punkty z ich programu do mnie przemawiały – liberalizacja dostępu do zawodów prawniczych oraz pilnowanie interesu własnego kraju przede wszystkim. Inne podobały mi się znacznie mniej, a mówiąc bez ogródek, były albo bardzo ryzykowne lub kompletnie z kosmosu.

Bardzo ryzykownym był plan tzw. polityki jagiellońskiej. Na zdrowy rozsądek był on kompletnie utopijny, a w dodatku wręcz niebezpieczny. Niebezpieczny, bo wciągający nas w otwarty konflikt z Rosją, a utopijny, bo oparty jedynie na marzeniach hobbystów zaczytujących się w literaturze historycznej i próbujących historyczne idee wcielić w życie w zupełnie innej rzeczywistości. Utopijny natomiast z tego prostego względu, że ani na Litwie, ani na Ukrainie, a tym bardziej na Białorusi nie ma żadnego liczącego się ugrupowania, czy to politycznego czy choćby społecznego, które dzieliłoby nasz sentyment do czasów I Rzeczypospolitej. Tzn. owszem, Litwini do tego okresu nawiązują, ale najczęściej tak, żeby Polaków ukazać w nienajlepszym świetle. Osobiście jednak, z jakichś irracjonalnych względów – może właśnie dlatego, że sam byłem „zaczytującym się w literaturze historycznej” nastolatkiem – tej polityce jagiellońskiej, temu „stawianiu tamy” Rosji, kibicowałem, choć dość nieśmiało, a często niestety z zażenowaniem wobec własnej drużyny.

Intencje to jedno, a skuteczność wcielenia ich w życie to już coś innego. Jak już wspomniałem, nie ze wszystkimi intencjami się zgadzałem, ale rzecz w tym, że obserwując działania polityków cynicznych, prowadzących jakieś ciemne interesy, uważałem, że dobrze, że istnieje jakaś partia, która będzie im patrzyła na ręce i nie pozwoli na bezkarne machlojki. Takiej partii niestety już nie ma. Jest gromada fanatyków skupionych wokół guru, który domaga się bezwzględnego posłuszeństwa i każdą próbę przedyskutowania polityki partii karze wyrzuceniem z jej szeregów.

Na forach internetowych pozostają aktywni fanatycy Jarosława Kaczyńskiego i jego partii, którzy co jakiś czas wpadają w triumfalizm i chcą się liczyć, żeby „pokazać IM ilu NAS jest”, ale jest ich coraz mniej, a oni tego nie dostrzegają. Dziwią się, że ludzie, których wyzywają publicznie od „lemingów” (to najdelikatniej), albo zdrajców i ubeków, nie chcą głosować na ich ukochane stronnictwo.

Tymczasem dzieją się rzeczy mało eleganckie, jak np. przyznanie Orderu Orła Białego panom, którzy się nie podobają innym panom, w związku z czym ci ostatni się obrażają (tak to chyba zresztą było pomyślane) i odchodzą z kapituły. Dawno już zniknął „Wersal”, jak to mawiał Andrzej Lepper. Metody są chamskie i brutalne. Fani PiSu wykrzykują, że to wracają metody z PRLu. Są przezabawni, bo nie „dostrzegają belki we własnym oku”, że zacytuję klasyka.

Darowałbym PiSowi nawet pewne poglądy, z którymi się osobiście w ogóle nie zgadzam (kwestie religijne i to co z nich wynika), ale głupoty darować nie mogę. Znam osobiście kilku lokalnych działaczy PiSu, których uważam za całkiem sensownych (choć oczywiście znam i takich, których mam za delikatnie mówiąc, niezbyt rozgarniętych). Może na któregoś z nich zdecydowałbym się nawet zagłosować, bo w końcu samorząd nie jest od wielkiej polityki, ale od asfaltu na drogach i przedszkoli dla dzieci, a tutaj myślę, że by się sprawdzili (ci niektórzy, podkreślam, bo jak patrzę na jednego z byłych wysokich urzędników mojego miasta, to mnie przechodzą ciarki przerażenia). Myśląc jednak o ich deklaracji politycznej w postaci afiliacji do partii rządzonej przez niewdzięcznego paranoika, mam poważne wątpliwości.

Język wzajemnego absolutnego wykluczania się z polityki stał się częścią naszej rzeczywistości. A że jeden z jego inicjatorów zaczyna tracić grunt pod nogami, to można było jakoś przewidzieć. Kiedyś Ryszard Kalisz kpił, że dojdzie do tego, że Jarosław Kaczyński wyrzuci z PiSu własnego brata. To się z pewnością nie stanie, ale jest wysoce prawdopodobne, że Jarosław Kaczyński zostanie z jakimiś pięcioma najwierniejszymi. A może z trzema, w sam raz, żeby całą partię pomieścić na kanapie.

A rządzący mogą spać spokojnie. Jeszcze nigdy głupota nie zaszkodziła łajdactwu

wtorek, 2 listopada 2010

Monica Ali, In the Kitchen

Przez pewien czas uważałem Monikę Ali za pisarkę jednej książki. Mam oczywiście na myśli Brick Lane, która przyniosła autorce rozgłos w angielskim świecie literackim, zwłaszcza tym reprezentowanym przez magazyn Granta. Alentejo Blue nie czytałem, ponieważ streszczenia tej książki nieco mnie zniechęciły. Stwierdziłem, że nie będę tracił czasu. Z nieco podobnym nastawieniem podszedłem do In the Kitchen tejże autorki, którą nabyłem jeszcze w lipcu w Londynie.

Początek historii takiej niby kryminalnej, bo rozpoczynającej się od śmierci Yurija, pracownika eksluzywnej restauracji, wcale mnie nie wciągnął. Wątek uwiedzenia ukraińskiej, czy też mołdawskiej prostytutki - ofiary handlu kobietami - przez głównego bohatera, szefa kuchni Gabriela, też mnie specjalnie nie zaintrygował, choć zaowocował burzliwym zerwaniem bohatera z narzeczoną. Pomyślałem sobie "ot, kolejna książka o tym, że ktoś tam poszedł i poobłapiał".

Gabriel co jakiś czas odwiedza swoją rodzinę poza Londynem - ojca, babcię i siostrę. Pojawiają się wspomnienia z dzieciństwa. Ted, ojciec Gabriela to prawdziwy angielski robotnik ze starej solidnej szkoły, który narzeka, że poupadały wszystkie fabryki w Anglii i że cała gospodarka upada. Jakbym słyszał Polaków z tego samego pokolenia. U nas narzekają na demokrację i tych, którzy obalili komunę, ale w Anglii...?

Historia się komplikuje, bo Gabriel chce pomóc Lenie, swojej kochance. W planie ma otwarcie własnej restauracji w spółce z dwoma politykami, ale w miejscu obecnej pracy też wszystko się komplikuje. Gabriel odkrywa ciemne biznesy niektórych pracowników (handel ludźmi), przeżywa załamanie nerwowe i dochodzi na skraj katastrofy.

Nie chcę wchodzić w szczegóły, a tym bardziej nie zdradzę zakończenia, ale jedno stwierdzę na pewno. Tę książkę warto przeczytać, bo jest to powieść o ... miłości. Nie chodzi tu wcale o miłość erotyczną bohatera do młodej imigrantki, choć oczywiście to też. Jest to historia człowieka, który jest typowym produktem postindustrialnej i postchrześcijańskiej cywilizacji. Gabriel nie jest jakimś potworem, ale jest egoistą myślącym o sobie i o swojej karierze. Wydaje się, że w dzisiejszym świecie taka postawa jest zupełnie normalna, ponieważ ludzie, których nie popychają do pewnych zachowań nakazy religii, mogą nie dostrzegać potrzeby otwierania się na innych. Do tego dochodzą twarde reguły rynku, na którym wygrywają tylko najtwardsi.

Książka Moniki Ali to nie jest tanie moralizatorstwo. To świetnie skonstruowana opowieść bez żadnych wstawek dydaktycznych. Przesłanie jest jednak czytelne i jest po prostu piękne. Po serii książek, które nie pozostawiają czytelnikowi złudzeń co do natury człowieka (bydlęcej natury oczywiście pomieszanej z cyborgowatą bezdusznością), In the Kitchen jest powieścią odświeżającą i pozostawiającą czytelnika z nadzieją. Jest to historia o odkrywaniu miłości do ludzi dookoła, o odkrywaniu tychże ludzi jako niepowtarzalnych istot. Jest to też opowieść o tym, że poprzez tak pojętą miłość można się przebić przez skorupę własnej alienacji.

Słowo "miłość" w takim sensie, w jakim go używam w tym tekście, w ksiażce Moniki Ali się nie pojawia, ale ja uważam, że jest ona, zwłaszcza w drugiej części In the Kitchen, bardzo mocno obecna. Takie powieści pozwalają poczuć się lepiej.

Jak łatwo zauważyć, długo mi zajęło zabranie się na poważnie do przeczytania tej powieści. Okazją do tego była, jak to często bywa w moim przypadku, podróż pociągiem. Wybrałem się z rodziną na grób mojej Mamy do Łodzi, więc i poczytać można było. Być może powieść Moniki Ali nie wejdzie do kanonu "wielkiej literatury" światowej, bo autorka nie stosuje jakichś eksperymentów formalnych, tworząc solidną tradycyjną narrację, to powinna zostać zauważona jako pierwsza pozytywna obserwacja postreligijnego świata, jako piękny manifest humanizmu XXI wieku.

A tak na marginesie. Autorka nie tylko przyłożyła się do pracy pod względem zbierania wiedzy na temat realiów świata gastronomii, ale okazała się świetną obserwatorką psychiki mężczyzny w średnim wieku, czym pokazała, że nie jest tylko zdolna do pisania o kobietach o bangladeskim pochodzeniu (czyli o środowisku, z którego sama się w jakimś stopniu wywodzi), ale potrafi "pisać o ludziach", a więc umie wyjść poza obserwację własnego "ja". Czekam na następną jej powieść.