Demokracja, podobnie jak wolny rynek, to koncepcja zawierająca wewnętrzną sprzeczność. Na poziomie jednostki istnieje bowiem tylko o tyle, o ile owa jednostka jest w stanie ustąpić większości. Nie ma się jednak co oszukiwać – gdybyśmy mogli, to urządzilibyśmy świat po swojemu nie oglądając się na innych, bo ci inni po prostu burzą nam naszą wizję i przeszkadzają w jej realizacji.
Na wolnym rynku każdy podmiot gospodarczy, o ile myśli zdrowo-rozsądkowo, wcale nie chce konkurencji. W demokracji każdy chciałby wprowadzić własną dyktaturę. To, że wolny rynek i demokracja w jakimś stopniu w ogóle istnieją (w jakimś stopniu, bo idealny wolny rynek czy idealna demokracja to czyste utopie), zawdzięczamy niechęci do przelewu krwi, a więc unikaniu skrajnego stresu, co owocuje kompromisem i, co za nim idzie, mniejszą lub większą tolerancją.
Od czasu do czasu pojawiają się teoretycy, którzy, jak to sama nazwa wskazuje (theoreo), przyglądają się rzeczywistości z boku i ją opisują. Później niektórzy z nich przybierają postawę preskryptywną i zamiast tylko opisywać, proponują jakieś trwałe systemy. Nastepnie takie systemy stają się częścią indoktrynacji (stosowanej w jak najbardziej dobrej wierze!), a więc wchodzą w skład programu oświaty publicznej, która stara się wychować kolejne pokolenie w duchu demokracji, a więc kompromisu i tolerancji.
Natura pozostaje jednak naturą, „samolubny gen” chce się zreplikować i nie przejmuje go los innych genów. Co najwyżej z tymi, które uzna za najbardziej tego godne, wejdzie w sojusz. Na poziomie świadomej jednostki ludzkiej działa to całkiem podobnie, choć oczywiście nasze myślenie jest „skażone” edukacyjną indoktrynacją, wiarą w konieczność uznania woli większości (jeśli jesteśmy oczywiście indoktrynowani na demokrację), tolerancji i jej pochodne. Naturalna dążność do narzucania własnej woli innym w starciu z takimi samymi aspiracjami ze strony tychże innych owocuje nieustannym konfliktem, który dzięki demokratycznej indoktrynacji nie owocują rozlewem krwi.
W ten sposób jednak funkcjonujemy równocześnie w dwóch światach, ergo nasze pojmowanie siebie samych ulega rozdwojeniu. Z jednej strony pozostajemy egoistami ze skłonnościami totalitarnymi, bo to przecież my mamy rację, a inni się mylą, a z drugiej wierzymy, że przebywamy również w jakiejś metarzeczywistości, z dystansu której spokojnie obserwujemy mechanizm naszego życia społecznego i jesteśmy go w stanie regulować i naprawiać. Niestety jeżeli metarzeczywistość istnieje, to przynależy do sfery metafizyki i nie da się empirycznie zweryfikować.
Wiara w to, że ma się wgląd w mechanizm życia społecznego patrząc „z zewnątrz” (z metarzeczywistości) niekoniecznie jest faktem optymistycznym. Często jest wręcz przeciwnie. Otóż istnieje pokusa, że teoretyk, który sam jest tylko zwykłą jednostką ludzką z naturalną skłonnością do narzucania własnego totalitaryzmu, zechce zaproponować rozwiązanie „całościowe” (czyli totalitarne), „doskonałe”, takie które zapewni „pokój i szczęście” albo „całej ludzkości” albo przynajmniej społeczeństwu jednego państwa.
Tolerancja, tak samo jak demokracja, są wynikiem albo procesu rozumowego, albo edukacyjnej indoktrynacji. Jeżeli mamy do czynienia z tym pierwszym, to bardzo dobrze, bo stanowi pewną szansę, że ludzie dochodzący do kompromisu kierują się nadal swoim naturalnym egoizmem i w jego imię będą tego tolerancyjno-demokratycznego układu bronić. Wydawałoby się, że myślenie demokratyczne wynikające z wychowania w duchu tolerancji i poszanowania demokratycznych wyborów, jest ideałem, do którego należy dążyć. Po co niby młody człowiek ma zdawać sobie sprawę z własnych skłonności totalitarnych, skoro może od razu wierzyć w szlachetne ideały doskonałego współżycia społecznego?
Niestety od poziomu „samolubnego genu” po poziom podświadomości, ale też i świadomości, dążenie do narzucenia swojego pojmowania świata i własnych rozwiązań zeń wypływających, jest tak przemożna, że niemożliwym jest, żeby się w nas nie ujawniła. Tutaj oczywiście natura okazuje się na tyle łaskawa, że nie każdego z nas obdarza na tyle silną osobowością, żeby był w stanie narzucać innym swoją wizję i wolę. Gdyby jednak mógł, to by to zrobił. Jeżeli jednak został wychowany w absolutnej wierze w demokrację i jej pochodne, nawołując do najbardziej totalitarnych rozwiązań, nadal szczerze wierzy we własną dobrą wolę. Co więcej, wielu ludzi nadal uważa się za „jedynych” strażników demokracji, innym tego miana odmawiając, co sprowadza nas do punktu wyjścia, a więc do tego, że myślenie totalitarne jest myśleniem naturalnym.
Największe niebezpieczeństwo dla samej tolerancji pojawia się, kiedy mianujemy się strażnikami „jedynie słusznej drogi” i z tej pozycji czujemy, że mamy święty obowiązek zwalczać zwolenników innych propozycji, które my uważamy za zamach na „jedynie słuszną drogę”. W ten sposób my, jedyni którzy pojmują samo pojęcie tolerancji, okazujemy wszystkim innym skrajną nietolerancję, bo to przecież oni są jej wrogami, a nie my.
Religie, zwłaszcza wielkie systemy monoteistyczne, są niejako z definicji totalitarne. Wiara w jednego Boga, który od całego świata domaga się całkowitego poddania swojej woli (islam), czy dążący do zjednoczenia w „jednej owczarni” z „jednym Pasterzem” to myślenie jak najbardziej totalitarne. Co prawda zarówno w judaizmie, jak i w chrześcijaństwie i islamie pojawiają się myśliciele, których wizja wolności jednostek jest naprawdę imponująca, a koncepcja personalizmu jest niezwykle humanistyczna (ze względu na wyniki badań empirycznych niestety nie do końca się z nią zgadzam), ale wiara w jedynego Pana porównywanego do monarchy w niemal naturalny sposób zakłada podporządkowanie całego świata temu myśleniu i narzuceniu go całej ludzkości.
Koncepcja ogłaszania istoty ze świata wiary władcą konkretnego państwa nie jest nowa. W starożytnym Sumerze każde miasto miało swojego boga-władcę, którego najwyższym kapłanem był król. Bogowie ci stanowili niejako legitymację władzy tychże kapłanów. Podobnie było w późniejszych okresach historii Mezopotamii. Kiedy Asyryjczycy podbili Babilon, Assur „wziął do niewoli” Marduka, czyli posąg Marduka powędrował do miasta Assur (zanim przeniesiono stolicę do Niniwy).
Egipt jest dość ciekawym przypadkiem, bo choć poszczególni lokalni bogowie rządzili swoimi miastami, w których kapłani głosili, że ich bóg (czy to Ptah, czy to Ozyrys, czy to Amon, czy Re) jest bogiem najwyższym rządzącym całym światem, to Egipcjanie nie prowadzili jakichś regularnych wojen religijnych. Co więcej, pojawiła się wśród nich nawet koncepcja jednego boga występującego w różnych miejscach pod różnymi imionami, a także łączenie dwóch różnych bóstw w jedno – np. Amon-Re.
Tzw. okres amarneński, kiedy to Amenothep IV przybrawszy imę Echnatona postanowił narzucić całemu krajowi kult jedynego bóstwa, boga słonecznej tarczy Atona, był bodaj jedyną próbą totalitarnej indoktrynacji.
W starożytnej Judzie, prawdopodobnie za panowania Ezechiasza, a z pewnością za Jozjasza, ostatecznie zwyciężyli kapłani boga Jahwe, rozprawiając się z innymi kultami i narzucając własną koncepcję państwa, jako depozytu danego przez samego Boga. To wówczas zredagowano święte księgi Izraela, łącznie z Pięcioksięgiem, Księgami Samuela i Księgami Królewskimi. Stąd myśl, że lud Izraela zbłądził, kiedy od sędziego Samuela domagał się króla (wg biblijnej legendy Samuel namaścił nań Saula), bo przecież ich królem do tej pory był sam Jahwe.
Wróćmy jednak do współczesnej Polski. W obliczu przemian, jakie dokonały się w ciągu ostatnich 200 lat, działalność grupy polskich katolików (chyba wcale nie największej i wcale nie mającej poparcia większości kleru) nawołującej do obwołania Jezusa Chrystusa królem Polski, wydaje się jakąś powtórką z historii starożytnej. Katolicy już czczą Maryję nie tylko jako matkę Jezusa, ale również jako Królową Polski. Do tego niektórzy postanowili postawić na czele kraju samego Jezusa, który prawdopodobnie jako jedna z osób boskich, zapewni naszemu krajowi lepszą opiekę i poprowadzi do potęgi i to niekoniecznie duchowej, ale całkiem materialnej pojmowanej politycznie. Jak już wspomniałem, myślenie takie nawet dla wielu katolickich księży jest chore i nie cieszy się ich poparciem.
W demokracji nie wystarczy jednak pilnować innych, żeby nie robili rzeczy złych, głupich i niedemokratycznych. Jeżeli uważamy się za ludzi tolerancyjnych, musimy codziennie zadawać sobie pytanie, czy my sami nie ulegamy własnej skłonności do totalitaryzmu.
W Świebodzinie miejscowy proboszcz oraz grupa wiernych zapaleńców budują pomnik Chrystusa Króla, który ma stanowić konkurencję dla statuy Chrystusa Odkupiciela z Rio de Janeiro. Sama przydomek w obu przypadkach jest znamienny. O ile odkupienie jest koncepcją religijną (do mnie niespecjalnie przemawiającą), to królewskość pochodzi z języka władzy, polityki i tak też chyba jest pojmowany.
Artykuł z „Daily Mail” (http://www.dailymail.co.uk/news/article-1327239/Jesus-statue-Poland-Worlds-largest-rival-Rio-Janeiro.html) wywołał dyskusję na internetowym forum samej gazety, a także wśród moich młodych znajomych na facebooku (m.in. moich byłych uczniów). Ku mojemu zaskoczeniu, wiele komentarzy ze strony Anglików czy Walijczyków było całkiem pozytywnych. Pozytywnie wypowiadali się też Amerykanie (czemu się mniej dziwię, bo to nadal kraj milionów ludzi religijnych). Wyrażali aprobatę dla inicjatywy Polaków, którzy w dobie zwalczania wszelkich śladów chrześcijaństwa z życia publicznego, mają odwagę manifestować swoje przywiązanie do chrześcijańskiej tradycji. Co ciekawe, niektórzy komentatorzy wyrażający się pozytywnie o polskim pomniku deklarowali się jako ateiści. Pojawiły się też głosy przestrzegające przed zalewem islamu.
Była oczywiście również krytyka. Pojawiły się głosy z pozycji „protestanckich” (użyłem cudzysłowu, bo takich argumentów mogliby użyć również katolicy), że nie wydaje się, żeby sam Jezus był zadowolony z takiego bałwochwalstwa, bo sam był skromnym i surowym nauczycielem zasad moralnych, i „żydowskich”, że Biblia wyraźnie zakazuje tworzenia obrazów Boga (a także wszelkich istot żywych).
Pojawiły się też chyba dwa lub trzy głosy, zarzucające polskiemu Chrystusowi zbyt północnoeuropejskie cechy antropologiczne, podczas gdy wiadomo, że powinien mieć wygląd bardziej semicki (żydowsko-arabski), czy wręcz afrykański.
Niemniej, ku mojemu zaskoczeniu, wiele głosów ze strony Anglo-Sasów wyrażało życzliwość wobec projektu świebodzińskich katolików.
Na Facebooku sytuacja była zdecydowanie inna. Młodzi Polacy z właściwą sobie ironią (pojmowaną jako przejaw inteligencji ;) ) wyszydzili całe przedsięwzięcie jako przejawi „megalomanii kleru”, chciwości tegoż, chęci narzucania władzy itd. itp. Duża rolę odegrały też względy estetyczne, bo dla niektórych świebodziński pomnik jest po prostu brzydkim molochem.
Ponieważ pokusa przyłączenia się do łatwej krytyki jest niezwykle silna, postanowiłem przyjrzeć się całemu zjawisku z innej strony.
Dla wierzącego katolika budowa pomnika Chrystusa Króla może być częścią jego życia religijnego i jako taka nic mnie nie obchodzi. O ile rzeźba nie przeszkadza innym w takim sensie, że odcina im dostęp do światła, wody czy jedzenia, to nic do niej nie mam.
Gdybym był praktykującym katolikiem, prawdopodobnie przyczepiłbym się do monarchicznego majestatu Chrystusa. Podobno jednym z pierwszych doświadczeń religijnych świętego Franciszka z Asyżu był bunt przeciwko postaci Jezusa na krzyżu w pełnych szatach królewskich ze złotą koroną na głowie. Jak wiemy, Franciszek był wielkim zwolennikiem Kościoła ubogiego i naśladowania ubóstwa samego Jezusa. Do kościoła jednak nie chodzę, więc się nie czepiam. Nie moja sprawa, nie mój problem. Podobnie jest z problemem rysów twarzy pomnikowego Jezusa. Jeśli polskim katolikom spodobało się zbudować Jezusa słowiańskiego (niczym Peruna, czy innego Swaroga), to jest problem między nimi a innymi katolikami, którzy być może woleliby typ bardziej śródziemnomorski.
Pozostaje delikatna kwestia finansowania budowy. Rzecz się tutaj ma trochę podobnie, jak z Radiem Maryja. Nie słucham go, poglądów Tadeusza Rydzyka nie podzielam, a jego samego uważam za najmniej ciekawego typa w życiu publicznym Polski. Możemy przy świątecznym stole ponarzekać, że cwaniak w sutannie sprytnie wyciąga ostatnie pieniądze z emerytury naszych własnych babć (podczas gdy wiadomo, że babcie powinny te pieniądze oddawać nam ;) ) , ale musimy być świadomi faktu, że dopóki nasze babcie nie są ubezwłasnowolnione, mają prawo robić ze swoją emeryturą co im się podoba. To się nazywa wolność jednostki w demokratycznym państwie.
Denerwujące jest z całą pewnością wyciąganie grosza publicznego od państwa, czyli z naszych podatków, i oddawanie go na potrzeby różnych projektów kościelnych. Ta kwestia jest co najmniej kontrowersyjna. Niemniej świebodziński Chrystus, z tego co mi wiadomo, nie jest subsydiowany przez państwo, gminę, czy miasto (http://www.gazetalubuska.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20090112/POWIAT13/630774993) .Jeżeli się mylę, to proszę o sprostowanie z podaniem źródła.
Otóż jeśli grupa ludzi zbiera pieniądze na wspólny projekt i z tychże własnych pieniędzy go realizuje, to mnie nic do tego. Chyba że chodziłoby np. o budowę fabryki zatruwającej okolicę, albo dyskoteki hałasującej w moim sąsiedztwie przez całą noc.
I tutaj dotykamy kolejnej sprawy, bardzo istotnej dla samej demokracji, tolerancji i w ogóle życia społecznego. Swego czasu socjolog, profesor Czapliński, w programie Pospieszalskiego wyraził opinię, ze Polacy nadal nie są społeczeństwem skłonnym do inicjatyw obywatelskich, że nie organizujemy się w spontaniczne komitety w celu rozwiązywania jakichś lokalnych problemów czy podejmowania jakichś inicjatyw społecznych. Na to prowadzący, znany ze swoich skrajnie katolickich poglądów, niemal z oburzeniem wykrzyknął, że nieprawda, bo oto w takiej to a takiej parafii, gdzie był ostatnio na mszy niedzielnej, każde tzw. ogłoszenie parafialne było manifestem jakiejś oddolnej inicjatywy samych parafian (niekoniecznie więc księży), co świadczy że w parafiach inicjatywy społeczne kwitną. I tutaj, jakkolwiek mógłbym pana Pospieszalskiego nie lubić, a także jakkolwiek drażnią mnie niektórzy działacze katoliccy w naszym kraju, musiałem mu przyznać rację.
Kilka postów temu pisałem o antysemityzmie. Otóż jednym z zarzutów, jakie antysemici stawiają Żydom jest niebywała dla tych pierwszych zdolność samoorganizacji tych drugich. Kiedy mamy do czynienia z grupą ludzi, którzy potrafią ze sobą współpracować i osiągać dzięki temu swoje cele, nas, indywidualistów, cholera bierze, że nam, mistrzom intelektu, geniuszom myśli społecznej i politycznej (bo jak zauważyliśmy na początku każdy z nas ma skłonność do totalitaryzmu) niewiele wychodzi, a im wychodzi. Dlaczego? Bo są w zmowie, organizują spisek i w ogóle są kilką albo wręcz mafią.
Podobnym zjawiskiem jest współczesny polski antyklerykalizm. Nie jestem obrońcą wszystkich przedstawicieli kleru katolickiego, bo nie zgadzam się z nim w zbyt wielu punktach, ale zarzucając komuś zło, trzeba się trzymać argumentacji, która jest nie tylko logiczna, ale również pokazuje, że sami jesteśmy ludźmi dobrej woli. Jeżeli jest inaczej, wtedy po prostu pokazujemy, że zasady demokracji, a wraz z nimi tolerancję, lekceważymy, bo chodzi nam tylko o to, żeby temu, kogo nie lubimy, dowalić za wszelką cenę.
Prawda jest niestety taka, że grupy religijne, w tym katolickie parafie, to nieliczne przykłady współdziałania sąsiadów z najbliższej okolicy. Religia okazuje się jednym z najsilniejszych czynników budujących poczucie wspólnoty. Oprócz ludzi religijnych, tylko ekolodzy zdają się kierować równie silnym poczuciem jednoczącej misji, choć przy Kościele Katolickim, jest to skala nieporównywalna.
Inicjatywa społeczna, działanie we wspólnocie dla wspólnego dobra, nie jest niczym złym, o ile nie jest działaniem na rzecz cudzej krzywdy. W dobie pogłębiającej się alienacji, rzeczywistości odseparowanych od siebie jednostek, którym monitor komputera zastępuje życie społeczne, a nawet towarzyskie, to, że komuś udaje się zorganizować wokół własnego pomysłu dużą grupę ludzi, a ci są gotowi poświęcać swoje pieniądze, talent i pracę na jego realizację, powinno wzbudzać podziw. Nie wzbudza, no bo to przecież katolicy, „chciwi i żądni władzy księża” itd. Takie samo było podejście do Żydów, którzy stali na wyższym poziomie samoorganizacji, zwłaszcza w dziedzinie gospodarki, czego nie mogli im darować ani świeżo wyzwoleni z pańszczyzny chłopi, ani zubożała szlachta – wykształcona, a więc z wielkimi pretensjami, ale niezdolna do wspólnego działania.
Pomnik świebodziński, podobnie jak sanktuarium w Licheniu, to dla wielu objaw pychy polskiego Kościoła Katolickiego. Nie przeczę, bo estetyka projektu niekoniecznie wzbudza mój entuzjazm (gust jest jednak względny, pamiętamy jak przywitano w Paryżu wieżą Eiffle’a). W odróżnieniu do Świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie, w tym wypadku katolicy nie sięgnęli po moje (jako podatnika) pieniądze, a za swoje mają prawo robić, co im się podoba. Takie są reguły. Jeżeli się na tyle zorganizowali, że wbrew wszelkim przeszkodom doprowadzają swój projekt do końca, to należy ich za te zdolności organizacyjne podziwiać i uczyć się od nich. Może zaproponujemy, nie oglądając się na rząd w Warszawie, budowę czegoś wg nas bardziej pożytecznego, zbierzemy na to pieniądze i dokonamy tego, co zamierzaliśmy. Jeżeli jesteśmy „wolnymi elektronami” niezdolnymi do współdziałania i pozytywnych inicjatyw, to nie miejmy pretensji do garbatego, że ma proste dzieci. Sami się w tym świetle stawiamy jako zgorzkniali impotenci.
A jasna strona świebodzińskiego monumentu, to nadzieja na stworzenie centrum pielgrzymkowo-turystycznego, który przysporzy miastu i jego mieszkańcom dochodów.
Amerykanie są specjalistami budowy rozmaitych potwornie głupich „rekordowych” obiektów. „W naszej miejscowości jest największy na świecie kłębek wełny itd. itp.” Ludziska się zjeżdżają i oglądają, za obejrzenie płacą, a jeśli nie płacą, to w miejscowym barze kupują hamburgery i interes się kręci.
Swego czasu kolega napisał wypracowanie z pomysłem na ożywienie gospodarcze pewnej miejscowości położonej na bardzo nieciekawej równinie. Należało wykopać wielki – szeroki i głęboki- dół, w którym zbierze się woda i powstanie jezioro, a z ziemi z owego dołu usypać górę. W ten sposób miejscowość zyskałaby od razu dwie atrakcje turystyczne – jezioro i górę, z których mieszkańcy mogliby żyć długo i szczęśliwie. Kolega chyba tego nie wymyślił, bo pomysł ten, jak się zdaje, krążył już wcześniej jak o dowcip, ale tak czy inaczej, jest to jakiś pomysł. Budowa olbrzymiego pomnika Jezusa w Świebodzinie pojmuję trochę w kategoriach takiego pomysłu. Jeśli wypali, czego świebodzinianom życzę, to bardzo dobrze, bo doprowadzi do gospodarczego ożywienia miasteczka.
A jeżeli konkurencję z Rio de Janeiro potraktujemy szerzej i bardziej kompleksowo, to może Świebodzin za kilka lat przekształci się w miasto polskiego karnawału, czego nam wszystkim życzę, bo tego, co nam potrzeba, to więcej dystansu do samych siebie, spontanicznej radości z rzeczy które nas codziennie spotykają, oraz tolerancji wobec myślących inaczej niż my. W tym ostatnim przypadku musimy tylko pamiętać, że tolerancja to nie tylko to, co nam, wolnomyślnym indywidualistom, się należy od katolików, ale również to, co my powinniśmy okazywać katolikom. W imię unikania niepotrzebnego stresu oczywiście.