sobota, 30 kwietnia 2011

Jak pojmuję tolerancję

Jak napisałem wczoraj, nie lubię ludziom psuć zabawy, ani tych którzy każdy przejaw cudzej radości chcą zohydzić i zepsuć. To dlatego kompletnie nie mogłem zrozumieć tak intensywnego wybuchu agresji moich znajomych wobec Williama Windsora i jego Kate. Z jednej strony ani mnie to ziębi ani parzy, bo pieniądze i tak nie moje. Skoro jednak tylu Brytyjczyków (i nie tylko) miało uciechę ("igrzyska", bo na brak chleba to Brytyjczycy nie narzekają), to tym bardziej się cieszę. Miło się cieszyć. Oddawać się zgorzknieniu i krytyce jest niemiło. Jednakowoż niektórzy odczuwają piękne uniesienia podczas smutych uroczystości. To dlatego denerwowali mnie w zeszłym roku ci, którzy przypuścili bezpardonowy atak na uroczystości pogrzebowe Lecha Kaczyńskiego.

Tymczasem z Londynu przenosimy się do Rzymu, gdzie tłumy (nie tak wielkie, jak się spodziewano, jak zauważył złośliwie Janusz Palikot) będą uczestniczyć w uroczystościach beatyfikacyjnych Jana Pawła II, pierwszego papieża-Polaka. Przyznam się szczerze, że bardzo lubiłem tego człowieka o łagodnym uśmiechu i wielkim poczuciu humoru. Osobiście nie było dla mnie problemu, że był reprezentantem religii. Ponieważ był postacią znaną i przez wielu kochaną w naszym kraju (choć oczywiście nie tylko), lubiłem go tak, jak kochałem swoje babcie, kobiety niezwykle pobożne, a przy tym najwspanialsze istoty pod słońcem. Nie znaczy to, że pod jego wpływem zmieniłem światopogląd. Tak naprawdę, to za jego pontyfikatu przestałem chodzić do kościoła, ale to też nie jego wina. Kiedy teraz czytam ostre artykuły oskarżające go o tuszowanie afer pedofilskich, nie wiem, co o tym sądzić. Chcę wierzyć, że jego otoczenie nie dopuszczało do niego tych informacji. Gorzej już jeśli chodzi o brak potępienia dla reżimów południowoamerykańskich, które m.in. w okrutny sposób mordowały duchownych katolickich, w tym wcale niekoniecznie pozostających pod wpływem marksizmu "teologów wyzwolenia". Życzliwy stosunek do Pinocheta, który wymordował setki swoich rodaków (jakkolwiek "słuszne" mógł mieć do tego powody), to kwestia wielce kontrowersyjna. Chcę wierzyć, że podchodząc do sprawy z jakiegoś transcendentego punktu widzenia (do czego czuł się pewnie uprawniony), miał prawo nie potępiać, ale to jest temat na osobną dyskusję.

Lech Wałęsa przyznaje, że to Jan Paweł II kazał mu się pojednać z Aleksandrem Kwaśniewskim. W ogóle stosunek papieża do polskiego prezydenta-komucha był zadziwiająco życzliwy. Ale znowu, czy tak "zadziwiająco"? Może na tym polega istota chrześcijaństwa (nie mylić z ideologią PiS). Jeżeli nie potępiam religii, choć sam pozostaję poza nimi, to m.in. dlatego, że wiele z nich odgrywa pozytywną rolę w kształtowaniu właściwych postaw etycznych. Wyżej wspomniany Lech Wałęsa, powiedział wprost, że pogodził się z Kwaśniewskim, bo tak chciał papież. "Nie podobało mi się to wtedy," mówi Wałęsa "i nie podoba teraz", ale Ojca Świętego musiał posłuchać.
O bystrości umysłu Lecha Wałęsy mam wyrobione zdanie od trzydziestu lat, ale jego postawa nie jest odosobniona. Wielu moich znajomych, zaangażowanych katolików, otwartym tekstem mówi, że komuś tam przebaczył, bo tak nakazuje religia, ale normalnie to by tego nigdy nie zrobił. Co za żałosny tekst! Czyli religia i jej nakazy to po prostu taki kodeks, którego trzeba słuchać, ale niekoniecznie się z nim zgadzać. Kiedy jeszcze do kościoła chodziłem, uważałem, że w nauce Jezusa, w odróżnieniu od religii faryzeuszy, chodzi właśnie o przełamanie tego prymitywnego schematu prawniczego, a dotarcie do głębi własnego jestestwa, o jego przekształcenie w taki sposób, że np. kocham bliźniego, bo go po prostu ... kocham, a nie tylko dlatego, że istnieje taki przymus. Otóż żaden przymus nie istnieje. Nikt nikogo nie zmusi do miłości drugiego cżłowieka. Przy pomocy pewnych umiejętności kontroli własnych emocji, i przede wszystkim przy dobrej woli, można dokonać jakiejś zmiany w swoim nastawieniu do świata. Tego wielu praktykujących katolików nie tylko nie rozumie, ale nawet nie próbuje.

Czytam teraz, że jakaś grupa posłów chce obwołać Karola Wojtyłę kolejnym patronem Polski. Pewnie znowu rozpęta się burza (w szklance wody) o rzeczy mało istotne. Dla mnie osobiście zjawisko takie jak podejmowanie decyzji gdzieś w konkretnym miejscu na ziemi przez konkretnych żywych ludzi, że tego a tego dnia ten a ten zmarły staje się błogosławionym (lub świętym) i że od tej pory ludzie mogą go prosić o łaski u Boga, jest po prostu śmieszne i żałosne zarazem. Jako człowiek tolerancyjny, nic jednak przeciw temu nie mam (o ile ktoś nie będzie chciał za bardzo wciągnąć w to mnie). Kolejny festyn dla ludu, jaki odbędzie się w Rzymie, nie przeszkadza mi. Wręcz przeciwnie. Ci Polacy, których stać było na to, żeby na uroczystość pojechać, pewnie będą mieli z tej wizyty dużo satysfakcji (żeby nie powiedzieć dobrej zabawy). Wierzą w coś, w co ja nie wierzę, ale czerpią z tego radość i są szczęśliwi. A znowu, będę szczęślwy razem z nimi. Czy dlatego, że wierzę w to, że zmarli stają się świetymi? Nie. Po prostu dlatego, że bycie szczęśliwym jest stanem przyjemnym i zdrowym, czego życzę wszystkim czytelnikom tego bloga na ten długi majowy weekend.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz