poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Meandry demokracji

Niedawno pisałem o tym, że demokracja to system wbrew naturze ludzkiej. O ile wszyscy powtarzają wyświechtany slogan będący zdaniem wypowiedzianym przez Winstona Churchilla, że demokracja jest zła, ale nikt nie wymyślił lepszego ustroju, z czymj się nawet zgadzam, to tylko potwierdza tezę, że demokracja jest wynikiem kompromisu, czasem „zgniłego” w imię tego, żebyśmy się nie wzięli za łby i nie zaczęli mordować swoich przeciwników politycznych niczym Sulla w starożytnej rzeczypospolitej rzymskiej.

Demokracja jest nienaturalna, ponieważ naturalna jest dążność do narzucenia wszystkim własnego punktu widzenia i urządzenia życia wszystkim dookoła wg tegoż właśnie. Jeśli ktoś twierdzi, że jest inaczej, to jest albo hipokrytą albo człowiekiem chwiejnym bez własnego zdania.

Decydując się na ten ustrój zgniłych kompromisów musimy jednak przestrzegać podstawowych zasad, takich jak np. poszanowanie wyników wyborów. Każda ze stron wojny polsko-polskiej w chwili, kiedy akurat nie obrzuca przeciwników wyzwiskami, z żalem stwierdza „że też my, Polacy, nie potrafimy uszanować autorytetów/ludzi wykształconych/patriotów/Polaków, którzy coś znaczą w świecie”, itd. itp. Wszystkie strony konfliktu ogarnia taka refleksja i żadnej nie przyjdzie do głowy, że robi dokładnie to, co krytykuje.

W pierwszych wyborach prezydenckich głosowałem na Tadeusza Mazowieckiego, bo za Wałęsą nigdy nie przepadałem, uważając go, jak wielu innych „wykształciuchów” za zarozumiałego prostaka. Niemniej był symbolem odzyskania niepodległości po latach komunizmu i był legalnie wybranym prezydentem Polski, a więc i moim prezydentem.

Kiedy kolejne wybory wygrał Aleksander Kwaśniewski, przeżyłem to niemal jak jakąś osobistą klęskę. To po to były te wszystkie strajki, te zmiany ustrojowe, żeby teraz bez żadnego przymusu wybierać komucha na prezydenta niepodległej Rzeczypospolitej. Najbardziej mnie wtedy bolało, że na Kwaśniewskiego głosowali moi właśni uczniowie, którzy akurat pokończyli 18 lat i dostali dowody osobiste. Po kilku tygodniach emocje opadły i trzeba się było przyzwyczaić do byłego aparatczyka PZPR na najwyższym stanowisku w kraju. Trzeba było jednak sobie wytłumaczyć tę sytuację tak, że oto taka była wola większości narodu i koniec. Nie podoba mi się, ale mam prezydenta-komucha. I jest to między innymi mój prezydent, bo uważając się za demokratę, wybór większości muszę akceptować.

Na Lecha Kaczyńskiego nie głosowałem. Co prawda liczyłem na koalicję partii nazywających się centro-prawicowymi (czyli na POPiS), a braci Kaczyńskich, mimo dorabianej im gęby, uważałem za dość umiarkowanych prawicowców, a więc takich, którzy będą mieli odwagę powiedzieć głośno to, co wielu z nas myśli, ale co do tej pory było uważane za „niepoprawne politycznie”. Po tym jak Jacek Kuroń przed śmiercią przyznał, że wiele rzeczy, m.in. prywatyzację, obóz z którym był związany, zrobiono źle, jeśli nie fatalnie, uważałem, że ktoś o zdecydowanie propaństwowych poglądach przypilnuje, żeby nie rozprzedano strategicznych gałęzi gospodarki za bezcen. Nie jestem panikarzem krzyczącym, że każda sprzedaż firmy obcemu kapitałowi jest zła. Pewne rzeczy, np. sektor energetyczny czy trzon bankowości powinny pozostać pod kontrolą rodzimego rządu, bo inaczej podważamy samą definicję niepodległej państwowości. Niemniej, uważając się za liberała i pamiętając pewne, jak mi się zdawało, rozsądne propozycje Donalda Tuska, zagłosowałem na niego, wierząc, że trochę prawdziwego wolnego rynku nam się przyda. Na tym tle PiS ze swoimi pomysłami rodem z PRLu wydał mi się jakimś anachronizmem. Niemniej, uważałem, że obie partie będą się świetnie uzupełniać. PiS zrobi porządek ze złodziejami i przypilnuje siły państwa, a PO wprowadzi nieco ożywczego liberalizmu w postaci uproszczenia przepisów, ograniczenia biurokracji itp. Potem, kiedy pojawił się spot z ludźmi, którym wynoszą dywan, wiedziałem, że z sojuszu nie będzie. Wybrałem Tuska, bo bracia Kaczyńscy działali mi na nerwy swoim agresywnym zachowaniem i retoryką przemawiającą do elektoratu o nienajwyższym stopniu wyrobienia politycznego.

Wygrał PiS i to tak, że obaj bracia mogli objąć najwyższe stanowiska w kraju. No, najpierw był Marcinkiewicz, który potem dostał kopa w d… i.. No właśnie, a potem kopy w d… ze strony Jarosława Kaczyńskiego zaczęły się sypać lawinowo.

Bracia Kaczyńscy nigdy nie byli medialni. Musieli cmoknąć (złośliwcy nazywali to mlaskaniem), żeby sobie dać kilka sekund do namysłu, co odpowiedzieć dziennikarzowi. Wypowiadali się nieskładnie, długo szukając odpowiedniego słowa, co robiło fatalne wrażenie. Demostenes czy Cyceron zadusiliby ich chyba gołymi rękami za taki brak kunsztu budowania wypowiedzi publicznej. To, co za nimi zawsze przemawiało, to uczciwość rozumiana brak zamieszania w jakiekolwiek złodziejskie afery. Co prawda próbowano ich wrobić w aferę FOZu, ale chyba nikt tego nie traktował poważnie. Szczery, dość anachroniczny patriotyzm i osobista uczciwość to były plusy. W programie mieli też jeden element liberalny, mianowicie zwiększenie dostępu do zawodów prawniczych, co mi się podobało. Niemniej na wizji wypadali fatalnie i to nie tylko dlatego, że tak ich przedstawiały media, bo to oczywiście też, ale często wypowiedzi w Sejmie czy po wizycie Benedykta XVI wzbudzały żal, że niby człowiek wykształcony, jeden doktor a drugi profesor, a wypowiedzi publiczne na poziomie Wałęsy.

Błąd PiSu był przede wszystkim błędem w sztuce. Nadal uważam, że interesów państwa polskiego i jego obywateli to najwyższa powinność władz. Niemniej rozdając kopniaki swoim sojusznikom, a do tego grożąc wszem i wobec wszystkim dookoła, nie ma się co dziwić, że trudno było w ten sposób zaskarbiać sobie sympatię szerokich mas. Prawdą jest, że PO często robi wrażenie, że skupia się bardziej na public relations niż na rzetelnym rozwiązywaniu problemów, ale jawne lekceważenie pozytywnego wizerunku przez Jarosława Kaczyńskiego, nie przysparzało mu zwolenników. Jarosław Kaczyński postawił bowiem na retorykę agresji i pogróżek wobec wszelkich łajdaków. W kraju, gdzie prawie każdy kombinuje, bo inaczej by nie przeżył, to nie jest najlepsza strategia. To tak jakby do jakiegoś baru na Dzikim Zachodzie wpadł jakiś fanatyk prohibicji, wyjął spluwę i zaczął krzyczeć, że ze wszystkimi zaraz zrobi porządek i niech pijacy się boją. Oczywiście dobrze, że przestraszyły się największe łobuzy w mieście, ale gorzej że stracha dostali też skądinąd porządni ludzie, którzy od czasu do czasu wpadali na piwko.

Wracając do tematu, nie głosowałem na Lecha Kaczyńskiego, ale wybór większości narodu bez szemrania uszanowałem, bo na tym polega demokracja. I Lech Kaczyński był moim prezydentem. A panią Marię uwielbiałem za to, że była tak wspaniałą normalną Polką.

Rok temu wydarzyła się tragedia, obowiązki prezydenta zgodnie z konstytucją objął Bronisław Komorowski, a potem został legalnie wybrany. Donald Tusk i jego ekipa z PO od dawna już wtedy działała mi na nerwy, a zachowanie posła Sekuły jako przewodniczącego komisji ds. afery hazardowej wyraźnie pokazało, na jakich ludziach opiera się ta partia. Sam Bronisław Komorowski wzbudza wiele kontrowersji i to wcale nie przez swoje gafy czy braki w ortografii. Niemniej znowu, albo przyjmujemy zasady demokracji, albo nie. Wynik wyborów trzeba szanować i dlatego B.Komorowski jest moim prezydentem, czy mi się to podoba czy nie. Publiczne obnoszenie się z nowym przymiotnikiem„niemój” świadczy tylko o tym, że ci, którzy go używają mają gdzieś demokrację. Jarosław Kaczyński jest dla nich wzorcem Polaka niczym wzorzec metra z Sevres pod Paryżem, i nie podlega weryfikacji przez instrumenty demokracji.

PiS ma za sobą z pewnością ok. 20% narodu, w porywach 30%. Zadziwia tupet ludzi, którzy próbują zawłaszczyć wyłączność na polskość, którzy obecnemu lokatorowi Pałacu Prezydenckiego urządzają co miesiąc cmentarz na Wszystkich Świętych i dziwią się, że ktoś ma im to za złe.

Cieszę się, że wczorajszą rocznicę mamy za sobą. Nie mam złudzeń co do tego, że teraz emocje opadną i będzie można spokojnie zająć się codziennymi obowiązkami. Zbliżają się wybory, więc wojna się zaczęła. Gorzej, że słowo „wojna” w tym wypadku przestaje być niewinną metaforą oznaczającą rywalizację przeciwników politycznych o stanowiska w państwie. To jest zajadła nienawiść, która może się źle skończyć. Obawiam się, że w ferworze walki, żałobnicy sprzed Pałacu po rozprawieniu się z Platformą, komuchami i inną swołoczą (m.in. żydowsko-masońską) ruszą wprost na Moskwę w celu zrównania Kremla z ziemią. Nie, nie uważam Jarosława Kaczyńskiego ani za antysemitę ani tym bardziej za idiotę. Niemniej, jak to powiedział jeden z polityków PiS, tego typu działania „mają swoją dynamikę”. Oby nie wymknęła się spod kontroli, bo wtedy biada nam wszystkim.

Największe pretensje do PiSu mam jednak o to, że uważam, że rząd tworzony przez PO jest naprawdę kiepski, w wielu sprawach nieudolny, z szeregiem pomysłów wręcz szkodliwych i należałoby go zmienić. Przy słabości SLD i praktycznym niebycie innych partii, większość znowu opowie się za PO, bo się przestraszy PiSu. I to jest odpowiedź dla wszystkich tych, którzy ironizują, że wszelkie zło zwala się na PiS, mimo, że PiS już dawno nie rządzi. Przez głupotę PiS merytoryczni przeciwnicy rządu Donalda Tuska czują się w obowiązku ratować kraj przed szaleństwem i popierają opcję dla Polski nie najlepszą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz