sobota, 2 kwietnia 2011

Przedsiębiorstwo uczelni, uczelnia przedsiębiorstwu, czyli tak jak być powinno

Początek kwietnia przywitał nas na Podlasiu pogodą pochmurną i deszczową, ale nie chciałbym, żeby wiosna 2011 kojarzyła się tylko z tym dość ponurym widokiem za oknem. Postanowiłem napisać o czymś optymistycznym.

Czytelnicy tego bloga mogli się pewnie zorientować, że podziwiam pewne rozwiązania z krajów anglosaskich jeśli chodzi o wykorzystanie talentów młodych ludzi. Dobrzy studenci czołowych amerykańskich uczelni nie muszą szukać pracy, bo przeważnie praca znajduje ich, gdyż na ostatnim roku studiów już mogą przebierać w ofertach pracy przysłanych przez firmy z branż związanych z danym kierunkiem studiów. Stoi to w kontraście wobec naszej rzeczywistości, gdzie zdolną młodzieżą zdaje się nikt nie interesować.

Okazuje się jednak, że mój pesymizm co do Polski ma szansę zostać wyparty przy pomocy pewnych faktów, o których się niedawno dowiedziałem. Otóż wśród moich słuchaczy mam osobę na wysokim stanowisku kierowniczym w pewnej potężnej firmie budowlanej. Firma jest naprawdę prężna i świetnie działająca, ponieważ buduje domy nie tylko w kraju, ale również w Wielkiej Brytanii i w Niemczech. Niemcy to tak naprawdę największy rynek zbytu dla domów tejże firmy. Zamówień z tego kraju omawiana firma ma najwięcej. Z tego też względu potrzebna jest wielka rzesza pracowników znająca język niemiecki. Okazuje się bowiem, że wg szacunków mojego znajomego, firma nadal potrzebuje inżynierów budownictwa ze znajomością języka naszych zachodnich sąsiadów na stanowiska kierowników budów.

W związku z tym mój słuchacz wybrał się na wydział budownictwa Politechniki Białostockiej w celu „zapolowania” na dobrych studentów. Wywiady, jakie z nimi przeprowadził, nie wywołały w nim zbytniego entuzjazmu, ponieważ po pierwsze zauważył zupełnie niedojrzałe podejście do życia, a po drugie, żaden z kandydatów nie wykazał się wystarczającą znajomością języka niemieckiego.

Tutaj mała dygresja. Otóż moi koledzy-germaniści od kilku lat zauważyli na swoim rynku straszliwy zastój, co skłania ich do myślenia, że popyt na język niemiecki bezpowrotnie minął. Z pewnością trudno mu konkurować z angielskim, zwłaszcza w warunkach otwartego rynku pracy dla Polaków w krajach anglojęzycznych. Tymczasem pojawia się perspektywa analogicznego otwarcia rynków pracy w Niemczech, co każe się spodziewać odrodzenia zainteresowaniem językiem Goethego, Kanta czy Schillera.

Trzech studentów, którzy właśnie już swoją edukację ukończyli, mimo wielu zastrzeżeń znajomy mój jednak zatrudnił, a przy okazji zafundował im intensywny kurs języka niemieckiego. Na tym polu jednak młodzi inżynierowie nadal pozostawiają wiele do życzenia. Nie dlatego, że po prostu nie znają języka, tylko dlatego, że się do jego nauki słabo przykładają. Jest jednak nadzieja, że będą z nich ludzie.

Obserwując kolejne roczniki studentów budownictwa, znajomy mój odkrył jak niewielu z nich wybrało lektorat języka niemieckiego. Niemniej nawiązał ścisłą współpracę z panią dziekan (która była jego wykładowczynią w jego czasach studenckich). Jego firma sponsoruje różne imprezy organizowane przez Politechnikę, a także nagrody dla najlepszych absolwentów. Współpraca ma jednak polegać również i na tym, że białostocka uczelnia wykształci inżynierów na konkretne potrzeby tejże firmy, która w dodatku oferuje bardzo dobre warunki pracy i płacy.

To, co mnie cieszy, to fakt, że i u nas w Polsce, i u nas konkretnie w Białymstoku, robi się „normalnie”. Że pojawia się szansa, że uczelnia techniczna nie będzie produkowała bezrobotnych magistrów-inżynierów, ale zdobędzie bardziej realne rozeznanie w potrzebach rynku pracy. W tej sprawie nie ma lepszego rozwiązania, niż bezpośrednie kontakty z przedsiębiorstwami.

Istnieje też szansa, że sami młodzi ludzie, widząc konkretne perspektywy w zasięgu ręki, zmienią swój beztroski stosunek do studiów i zdobędą solidne kwalifikacje. Nic bowiem tak nie motywuje jak namacalny sukces, dający się zaobserwować na przykładzie kolegów.

4 komentarze:

  1. Pozwolę sobie wypowiedzieć się z perspektywy studenta. Uczelnie, szczególnie publiczne, wydają się prowadzić karykaturę polityki równych szans. Bez względu na umiejętności studenta i jego zapał wszyscy są traktowani tak samo, a Primus Inter Pares to jedna wielka ściema. Wciąż panuje zasada, iż zatrudnienie uzyskuje się na podstawie dyplomu a nie na podstawie idących za dyplomem umiejętności. Oczywiście po kilku latach, a może nawet miesiącach następuje bolesny wake-up call i trzeba odszukać pewną wiedzę pomiędzy zmarszczkami mózgu, ale na początkowym etapie kariery jednostki wybitne i przeciętne są traktowane na rynku pracy w ten sam sposób. Ponadto uczelnie publiczne, uchodzące w Polsce za lepsze od tych płatnych, bardzo często idą na ilość. Materiał nie jest utrwalany tylko odhaczany i mamy powtórkę ze szkoły średniej, którą trzeba po prostu przeskoczyć, aby wkroczyć do lepszego świata. Umówmy się, nauka na pamięć - chodzi mi głównie o kierunki filologiczne, nie jest wysokim wymogiem, ale im bardziej zastraszająca ilość materiału do wkucia tym wyższa pozycja uczelni w rankingu. I tak oto w rezultacie student, który (bardzo hipotetyczny przykład) zna słówko w języku niemieckim, zna jego zastosowanie w zdaniu a także jego synonimy jest stawiany na równi z studentem, który po prostu zna znaczenie tego słówka, ponieważ tylko to obejmuje wymagania!
    Życzę sobie, aby ta tendencja zmieniła się w ciągu najbliższych lat, aby na studia były przyjmowane osoby, które chcą studiować, a nie te, które studiują "bo można i jest za darmo i fajnie mieć dyplom" i aby na rynku pracy zauważane były jednostki, które do wykształcenia podchodzą z pasją, a ich umiejętności były doceniane nie tylko przez pryzmat nazwy uczelni.

    OdpowiedzUsuń
  2. Całkowicie się zgadzam z tą opinią! Niejednokrotnie z bólem obserwuję ambitnych i bardzo dobrych studentów, których się zmusza do "równania w dół", do ich kolegów, którzy ledwo sobie radzą z całym szeregiem kursów wstępnych. Żeby wrócić do idei prawdziwego uniwersytetu, należałoby zmienić system. Pojedynczy wykładowca poświęcający się dobremu studentowi to raczej taka "Siłaczka", albo "doktor Judym". Apelowanie do ludzi, którzy zarabiają grosze, żeby pracowali dodatkowo, nie zadziała. Sami wykładowcy w większości nie potrafią sobie już nawet wyobrazić innego systemu studiowania, niż ten "szkolny". Jest on logistycznie dość wygodny - podać materiał, a potem go przetestować. Do tego nie zapominajmy, że nawet władze uczelni mają ograniczone pole manewru, ponieważ w Polsce obowiązują ministerialne standardy, które mają za zadanie trzymać poziom, a z drugiej strony ograniczają elastyczność w podejściu do poszczególnych przedmiotów.
    Słyszałem, że w "starych" ośrodkach akademickich (Kraków, Warszawa) można już znaleźć inne podejście do zdolnego studenta. U nas na razie na to się nie zanosi. Musimy się liczyć z tym, że przy nadchodzącym niżu demograficznym na roczniki akademickie uczelnie będą przyjmowały każdego, kto się zgłosi. No niestety, taka jest rzeczywistość rynkowa. Jestem absolutnie za tym, żeby od pierwszego roku wyławiać wybitnych studentów i zapewniać im studia na ich poziomie. Żeby to nastąpiło, musi po pierwsze zainstnieć silny ruch do tego dążący. Na razie są tylko pojedyncze głosy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Inne podejście do zdolnego studenta w takim miejscu jak UW to iluzja. Znajomy, absolutny fenomen matematyczny bez najmniejszego problemu dostał się na kierunek ścisły na UW. Ponieważ materiał studiów miał w paluszku zaproponowano mu tryb indywidualny i... To wszystko! Młody człowiek z umysłem Einsteina jeździ tylko na egzaminy, bo przecież bez dyplomu nikt go nie zatrudni, ale też nikt z uczelni nie wykorzystuje jego potencjału, a jak wiadomo "matematyka matką nauk" ergo mógłby się spełnić na każdej płaszczyźnie z zakresu wiedzy ścisłej. Takim oto sposobem indywidualne podejście do studenta zdolnego ograniczyło się do 5-letniego urlopu. Chłopak zapewne z braku pracy wyjedzie do Stanów i zrobi karierę z NASA a Polska straci taki potencjał, aby potem w wszelkiego rodzaju orędziach podkreślać jak mało patriotyczne jest podejście młodych emigrantów.
    Największym problemem są właśnie te nieszczęsne ministerialne standardy, które demokrację mieszają z skrajnym socjalizmem i w rezultacie każdemu trzeba by było "dać po równo". Co mam na myśli: Nie oszukujmy się, kierunki na których należałoby doceniać pojedyncze jednostki to te ścisłe i językowe. Jednak polityka równych szans, o której wspomniałam, objęłaby również wszelkie socjologie i politologie i tak w rezultacie wybitny umysł matematyczny musiałby równać się w walce o, np. stypendium dla uzdolnionych z studentem politologii, który osiąga najlepsze wyniki na swoim kierunku, ponieważ codziennie czyta Wyborczą. Oczywiście bardzo często taki matematyk poniósłby klęskę.
    Niż demograficzny będzie przekleństwem naszej gospodarki i właśnie te socjologie, europeistyki, politologie będą zbierać złote żniwa. A media już krzyczą, że brak nam rzemieślników, ponieważ brak funduszy na praktyki. I tak oto obudzimy się w państwie z nadwyżką socjologów w porwanych butach, bo szewców brak, bo przecież można pójść na darmowe studia, bo należy odbudować przedwojenną inteligencję. Groteska.
    Uważam również, że szkoła średnia powinna przestać być etapem przejściowym. Kraje anglosaskie to rzeczywiście najlepszy przykład, że dobra szkoła średnia równa się dobra uczelnia, dobra uczelnia równa się dobra praca. W Polsce rankingi szkół ponadgimnazjalnych to marnowanie papieru. Owszem, są takie które lepiej niż inne przygotują do matury, ale już przy rozpatrywaniu wniosku o przyjęcie na studia nikt nie bierze pod uwagę miejsca rankingowego szkoły, a szkoda. W takich Stanach Zjednoczonych pozycja na tle innych uczniów w szkole średniej ma nawet znaczenie podczas rozmowy o pracę ("W pogoni za szczęściem" z Willem Smithem, scena z interview).
    Co zrobić, aby zmotywować studenta zdolnego? Zawsze najlepszym wyjściem są pieniądze. Ale jakie pieniądze? Uczelnie publiczne są bezpłatne, uczelnie prywatne mają żałośnie niskie czesne w porównaniu z uczelniami zagranicznymi. Studiowanie w Polsce to żaden wyczyn. Płatne praktyki w korporacjach? Gdzie? Przedsiębiorstwa na wzór podanego przez Pana w notce to wyjątki na skalę krajową, można je policzyć na palcach, a większość i tak znajduje się w Stolicy i nie posiada oddziałów na "prowincjach", które obejmują całą Polskę poza Warszawą, Krakowem i Trójmiastem. A i one rzadko upominają się o młodego, zdolnego człowieka prosto po studiach.
    Cóż, jeszcze daleka droga.

    OdpowiedzUsuń
  4. Żyjemy w kraju, gdzie nie umie się wykorzystać pieniędzy, które czekają, żeby je wziąć i coś z nimi zrobić. Nie ma się co dziwić, że nie ma pomysłu na to, jak wykorzystać ludzi.
    Stany Zjednoczone są swego rodzaju wyjątkiem, nawet w stosunku do Kanady. W Stanach faktycznie wybitny talent i osiagnięcia się docenia. Jeżeli wykładowca czuje się za słaby, żeby kierować dalej studentem, kieruje go do profesora, który to zrobi. U nas mało kto się przyzna, że nie jest w stanie pomóc wybitnemu studentowi. W Stanach istnieje też wiele firm o ustalonej pozycji na rynku, które rekrutują wybitnych studentów w celu ich wykorzystania. U nas gospodarka jak na razie opiera się na przedsiębiorstwach małych i średnich, więc nie liczyłbym na to, że ich właściciele będą mieli pomysł na wykorzystanie wybitnego studenta. Ba, polski drobny przedsiębiorca pewnie się nawet takiego studenta boi, bo "co mi się tu będzie wymądrzał".
    Ta sytuacja z moim znajomym dyrektorem i Politechniką to rzeczywiście wyjątek i jak na razie opiera się na jego własnej inicjatywie i znajomości z panią dziekan. Dlatego jednak o tym napisałem, że chcę żeby inni się o możliwości takiej współpracy dowiedzieli. Być może ktoś gdzieś taki precedens powtórzy i powoli zacznie się tworzyć dobry zwyczaj.

    OdpowiedzUsuń