Miałem napisać o czymś zupełnie innym, ale zaintrygowała mnie pogłoska jakoby Irlandczycy drukowali swojego starego funta na wypadek, gdyby euro miało upaść. Władze dementują na potęgę, ale wiadomo, ludzie jak o czymś usłyszą od „dobrze poinformowanego” sąsiada, to potem nie bardzo chcą wierzyć rządowi, bo rządy jak to rządy, „zawsze coś kręcą”.
Zostawmy spekulacje na temat irlandzkiego punta (gaelicka wersja angielskiego „pound”), i przejdźmy do zagadnienia bardziej ogólnego, jeśli nie abstrakcyjnego. Ponieważ jestem ekonomicznym ignorantem, nie wiem tak naprawdę skąd się bierze podaż pieniądza. Kiedyś było wiadomo, że pieniądzem był konkretny kruszec lub przynajmniej pokrycie w nim. Obecnie pieniądz wydaje się jakąś bardzo użyteczną metaforą, którą wszyscy się posługujemy na zasadzie umowy społecznej (kto się z kim umawiał to już inna kwestia). Dlaczego pewne kraje, np. Polska, przez ostatnie 20 lat prowadzi surową politykę antyinflacyjną, a takie Stany Zjednoczone, których obywatele szefują największym międzynarodowym instytucjom finansowym zalecającym małym krajom zaciskanie pasa, dodrukowują pieniądze i brną w dług publiczny niewiele się przejmując konsekwencjami? Osobiście mam taką teorię spiskową na miarę ekonomicznego ignoranta, że Stany Zjednoczone to kraj, który nadal ustala reguły gry (tzn. paru facetów w USA się umawia, jak ma działać gospodarka), a reszta może tylko do takiej gry przystąpić. Oczywiście zgrywam się nieco, bo już w samej Ameryce ekonomiści biją na alarm i tym razem chyba nie na żarty.
Powiadają, że obecnie Chiny kontrolują całą gospodarkę światową, ponieważ podczas gdy liberalne gospodarki zachodnie bawią się z zabawę metaforami, czyli różnymi spekulacjami i bańkami, a więc przelewaniem z pustego w próżne, ten komunistyczny reżim pozwolił na kontrolowany kapitalizm, który okazuje się systemem bardzo skutecznym. Patrząc z innej strony można oczywiście dostrzec i taki fakt, że jest to kraj legalnego niewolnictwa, bo tania siła robocza to największy jego atut. Na niej zbudowano potęgę finansową, a dzięki niej rozwija się nauka, technika i przemysł. Oczywiście pytanie, które mnie nurtuje od dość długiego czasu, a właściwie od końca komuny w Polsce, polega na tym, czy najważniejsze jest zbudowanie potęgi gospodarczej kraju jako całości, czy skupienie się na szczęściu obywateli. Ja oczywiście wiem, bo słuchałem profesora Balcerowicza i innych ekspertów przez 20 lat, że najpierw musi być silna gospodarka, a dopiero potem można dobrobyt dzielić między obywateli, ale czym dłużej żyję, tym mniej do mnie ten argument przemawia. Nic bowiem nie wskazuje na to, żeby polska gospodarka miała się stać potęgą, a z kolei przykład Chin pokazuje, że nawet jak już się tą potęgą jest, niekoniecznie ma to przełożenie na szczęście obywateli. Ha! Często wręcz przeciwnie! Żaden Europejczyk z pewnością nie pojechałby do Chin do roboty, natomiast kapitał chętnie tam wędruje, bo ma tam darmową i nie zbuntowaną siłę roboczą.
Ale pal licho Chiny. Przynajmniej na razie, bo podejrzewam, że to mimo wszystko do tego kraju będzie należało ostatnie słowo w kwestii ratowania gospodarki światowej.
To, co mi chodzi po głowie, to abstrakcyjna sytuacja, w której wszystko gruchnęło. Mam na myśli system powiązań finansowych, czyli ta wielka umowa, w której tak naprawdę umówiło się kilku bogatych facetów na Wall Street, w londyńskim City czy w Brukseli. Południe Europy bankrutuje, euro znika, Unia się rozpada (choć to akurat nie jest najistotniejsze). Kryzys na zasadzie naczyń połączonych pociąga za sobą inne kraje, w tym Polskę. Ponieważ nie ma już co liczyć na żadne dotacje z Unii, bo Niemcy mówią, że mają dość własnych kłopotów, trzeba sobie jakoś radzić.
Pytanie teraz brzmi: czy ludzie będą mieli inne potrzeby niż teraz? Oczywiście z wielu luksusów będą musieli zrezygnować, ale przecież nadal będą musieli jeść, gdzieś mieszkać i w coś się odziewać. Problem będzie polegał na tym, że większości będzie brakowało na to środków, a Ci, którzy będą w posiadaniu potrzebnych dóbr za cholerę nie zechcą zejść z ceny. Coś takiego się dzieje np. z nieruchomościami w Łodzi – niby ktoś chce wynająć komuś lokal, a jak ten ktoś się zgłasza, to wychodzi na to, że chyba jednak tej woli wynajęcia nie ma. Oczywiście znamy z XIX wieku, ale i z całkiem niedawnej historii (np. w Nowym Jorku) przypadki podpaleń własnych nieruchomości w celu wyłudzenia kasy z ubezpieczenia i oczyszczenia placu pod nową inwestycję.
Przyjmijmy jednak, że jakiś wizjoner proponuje ogólną seisachteję (strząśnięcie długów) i wprowadzenie nowej waluty. Oczywiście seisachtea jest niemoralna zwłaszcza wobec tych, którzy zawsze uczciwie spłacali długi, bo jest niejako nagrodą dla tych, którzy się od tego obowiązku uchylali, ale powiedzmy, że podmioty systemu są tak wzajemnie poblokowane, że praktycznie następuje paraliż gospodarki i bez takiego „oczyszczenia” nie da się nic zrobić.
Znamy przykład Niemiec, które po wojnie zaczynały wszystko od nowa. Powiedzmy, że cały świat zaczyna swoją przygodę z gospodarką od podstaw. Trzeba pamiętać, że to, co by upadło, to system umowy oparty na metaforze. To co natomiast by pozostało to ziemia, jej plony, budynki, park maszynowy itd., oraz ludzie.
Po upadku komuny wydawało mi się, że teraz wymiana handlowa będzie wyglądać bardziej naturalnie, czyli, że np. jak chcesz dobrego mleka, to sobie go kupisz od rolnika, albo przynajmniej w sklepie, do którego ten rolnik będzie to mleko dostarczał. Nie jestem przeciwnikiem wielkich zakładów mleczarskich, ale chciałbym, żeby konsument miał i taką możliwość, żeby miał wybór. W świecie, który sobie teraz wyobrażam na potrzeby niniejszego wywodu, powiedzmy, że wielkie mleczarnie upadły i faktycznie człowiek z miasta musi ruszyć na wieś w poszukiwaniu mleka. Oczywiście musi dać rolnikowi coś w zamian. I tutaj zaczyna się problem.
Kraje o słabym potencjale w postaci infrastruktury i zakładów przemysłowych, będą musiały się cofnąć w rozwoju cywilizacyjnym do epoki sprzed dwustu lat, natomiast kraje z rozwiniętym przemysłem, po kilku latach wrócą do dawnego poziomu życia. Oczywiście z inną walutą, innym (może prostszym) systemem funkcjonowania wymiany handlowej itd.
Myślę, że rozwinięte kraje przemysłowe mogłyby z takiego wstrząsu spowodowanego krachem dotychczasowej umowy wyjść na swoje nie tylko bez szwanku, ale wręcz wzmocnione. Jak na tym wyszłyby natomiast takie kraje, jak Grecja czy Polska? Grecja, o której już w latach 80. moi koledzy, którzy wyjeżdżali tam do pracy, mówili, że nie produkuje niczego własnego (oprócz sera feta i koniaku Metaxa), musiałaby znowu ściągnąć turystów, ale po wielkim krachu światowego systemu finansowego mało komu byłyby w głowie wakacje. Polska, która zniszczyła swój przemysł włókienniczy, czy pozamykała kopalnie, musiałaby… no nie wiem, co musiałaby zrobić Polska. Jesteśmy bowiem krajem, gdzie zamiast realistów i pragmatyków rządzą na zmianę, a czasami równocześnie, ideologowie z cwaniaczkami.
Być może nie mam pojęcia o ekonomii, ale na chłopski rozum wydaje mi się, że nadal są ludzie, którzy chcą kupować węgiel, a ten jest w kopalniach. Oczywiście olbrzymia czapa biurokratyczna i żądania związków zawodowych czynią opłacalność kopalni wątpliwymi, ale to nie znaczy, że w takim razie trzeba kopalnię zamknąć, a górnikom dać kilkudziesięciotysięczne odprawy z obowiązkiem podpisania zobowiązanie, że się już w górnictwie pracy szukać nie będzie. To była jedna z największych głupot, jakie popełniły polskie władze. Ale znowu, pal licho przykłady z ostatniego dwudziestolecia, bo się nóż w kieszeni otwiera.
Przypomniał mi się fragment jakiegoś socrealistycznego filmu z epoki wczesnego PRLu (a może to był serial „Dom” z lat 80.?). W każdym razie rzecz polega na tym, że oto robotnicy znaleźli silnik, który pozwoli uruchomić maszyny w fabryce i będzie można ruszyć produkcję. Pomijając całą kłamliwą ideologię komunistycznych propagandzistów przebijającą przez ten film, prawda jest prosta – są maszyny, jest surowiec, więc można zacząć coś produkować. W jednym z takich socrealistycznych filmów wygwizdano inżyniera, który twierdził, że nie da się niczego zacząć bez kapitału. Z tym kapitałem facet miał dużo racji, ale w praktyce okazało się, że to jednak ci żądni pracy robotnicy mieli rację. Bo teraz wróćmy do głównego wątku, czyli do świata po totalnym krachu systemu finansowego. Nie ma banków, nie ma pieniędzy, ale są maszyny. Jest jakiś konkret. System finansowy z pewnością znowu się pojawi, ale już jako rzecz wtórna.
Kwestia natomiast polega na tym, że jeżeli nie ma maszyn, to pozostaje powrót do orki wołami drewnianą sochą i dymarki do wytapiania żelaza na sierpy i kosy.
Wszystkich tych „ekonomistów”, którzy przez 22 lata głosili tezy, że wcale nie potrzebujemy przemysłu, żeby zbudować dobrobyt, a jeśli już to nie musi to być wielki przemysł, bo wystarczą małe warsztaty i fabryczki, należałoby wzorem Mao Zedonga posłać na „resocjalizację” do kołchozu. Może tam zdaliby sobie sprawę z podstaw handlu – że żeby handlować, trzeba mieć czym. Specjaliści zaś od obrotu papierem (obecnie wręcz niczym, bo tylko informacją w systemie komputerowym), musieliby poczekać dość długo na to, żeby nowy system stał się na nowo na tyle abstrakcyjny, żeby znaleźć dla nich zajęcie.
Oczywiście jeszcze raz zastrzegam, że o ekonomii mam pojęcie nikłe i wszystkie te dywagacje są do pewnego stopnia manifestacją lęków, które być może są w ogóle nieuzasadnione. Niemniej w obliczu kryzysu, który może się okazać gorszy od tego z 1929 roku, takie lęki są dość naturalne. I wcale nie chciałbym, żeby się cokolwiek z tego, co tu napisałem, sprawdziło. Scenariusz optymistyczny mile widziany!