czwartek, 1 września 2011

Amerykanin w Paryżu, czyli ciąg dalszy pewnego wątku w kulturze amerykańskiej


Od dawna już nie wierzę w możliwość obiektywnej oceny czegokolwiek, a już zwłaszcza dzieła sztuki. Oczywiście już w szkole średniej przygotowywano nas do wiwisekcji dzieła literackiego, przez co przed maturą straciłem umiejętność czerpania spontanicznej radości z czytania powieści czy oglądania filmu, ponieważ w głowie układały mi się wykresy struktury dzieła, zaś poszczególne postaci automatycznie analizowałem nie jako ludzi, ale pod względem konstrukcji. Czyli zamiast myśleć, czy np. John dobrze zrobił, że zostawił Jane, albo czy Peter to zły człowiek bo zastrzelił Iwanowa, po głowie chodziły mi raczej myśli typu „jaką rolę spełnia John w konstrukcji powieści?” lub „czy Iwanow jest postacią wiarygodną, czy też autor wprowadził go tylko po to, żeby Peter mógł go zabić?” Oczywiście przykłady te zmyślam na poczekaniu, ale mniej więcej o to właśnie chodzi. Przestałem wchodzić w wirtualny świat stworzony przez autora, ale cały czas pozostawałem na zewnątrz, nie tylko nie poddając się urokowi narracji, ale cały czas oceniając samą narrację.
            Moja żona pochłania tony książek wypożyczanych z dwóch bibliotek. Wśród nich można wyróżnić lepsze i gorsze, ale generalnie jest to literatura popularna. Taka papka dla ludzi uzależnionych od czytania. Kiedyś wziąłem jedną z takich pozycji, ponieważ zainteresował mnie tytuł – „Projekt Bronte” niejakiej Jennifer Vandever. Lubię literaturę popularną czyli lekką, która dotyka życiorysów wielkich pisarzy, dlatego uwzględniając szereg słabych stron książek Matthew Pearla, z przyjemnością przeczytałem „Klub Dantego” czy „Zagadkę Dickensa”. Podobnie było z „Szyfrem Szekspira” Carrell Jennifer Lee. Nie były to powieści wymagające wielkiego zaangażowania zdolności sądzenia, bo głównym ich celem było wyeksponowanie wątku sensacyjnego, ale przy okazji, niejako mimochodem, można było się dowiedzieć wielu ciekawych szczegółów o życiu i pracy protagonistów. Tymczasem „Projekt Bronte” o samym rodzeństwie z Yorkshire mówił trochę, zaś perypetie amerykańskich akademików, m.in. w Paryżu (o ile mnie pamięć nie myli) to były flaki z olejem. „Łyknąwszy” tę książkę pewnego wieczora miałem wrażenia jakbym zjadł purchawkę.
            Ale tu dochodzimy do sedna. Otóż było to moje subiektywne wrażenie. Mojej żonie książka się podobała, ponieważ wcześniej niewiele wiedziała o samych siostrach Bronte, oprócz tego, że napisały swoje słynne powieści. Dla niej to co się dowiedziała z książki Jennifer Vandever było wartościowe!
            Te wszystkie myśli naszły mnie w kontekście odbioru filmu „O północy w Paryżu” Woody’ego Allena. Obserwując wpisy moich znajomych na Facebooku, zauważam całe spektrum ocen – od „beznadziejny, chciałam wyjść z kina”, poprzez „taki sobie” lub „niezły, ale Woody robił kiedyś lepsze filmy” po „zachwycający”. Tym bardziej utwierdza mnie to w przekonaniu, że o żadnym obiektywizmie mowy być nie może.
            Jeżeli założymy, że czy to film czy dzieło literackie to nic innego jak wypowiedź artysty, który chce do nas z nią i przez nią dotrzeć, a do tego zdając sobie sprawę, że olbrzymi procent naszej oceny wynika z osobistej interpretacji dzieła, to musimy też przyjąć, że odbiór dzieła jest swoistym dialogiem. Co prawda wydaje się, że jest raczej monologiem, bo to autor mówi, a widz czy czytelnik biernie mu się przysłuchuje. Ale przecież, choć w sensie nie dosłownym, to, co się dzieje w naszym mózgu podczas odbioru dzieła, to co się czasami dzieje z naszym ciałem (ogarnęło Was może kiedyś uczucie błogości przy czytaniu książki, albo przeszły Was ciarki?) czy fakt, że czasami mamy ochotę autorowi coś odpowiedzieć, świadczy o tym, że jednak jest to swoisty dialog.
            Rzecz teraz jest prosta. Nie zawsze mamy ochotę na rozmowę z jakimś znajomym. Są tacy ludzie, z którymi nigdy nie mamy ochoty rozmawiać. Wśród naszych kolegów mamy też takich, z którymi rozmawiamy chętnie i radośnie, ale kiedy ktoś trzeci nas potem spyta, o czym rozmawialiśmy, nie jesteśmy w stanie przypomnieć sobie niczego istotnego. Znamy też takich ludzi, z którymi rozmawiamy tylko na tematy praktyczne i takich, których chętnie słuchamy, bo mądrze prawią. Musimy do tego przyznać, że nawet obracając się wśród tego samego grona znajomych, każdy z nas ma inne preferencje. Ludzie łączą się w grupy i podgrupy m.in. na zasadzie bardzo subiektywnie pojętej atrakcyjności konwersacyjnej.
            Podobnie jest z dziełami narracyjnymi. Nie każdy lubi czytać o pewnych tematach. Czasami nawet lubimy, ale z kolei niezbyt często. Czasami banalny film czy książka nagle do nas przemawia, ponieważ wpadła nam do ręki akurat w takim momencie naszego życia, albo w takim stanie naszego nastroju, że wydaje się, że w tym właśnie momencie i w tym właśnie miejscu zamysł autora jest skierowany jakby osobiście do nas.
            Tak było w moim przypadku z „O północy w Paryżu” (Midnight in Paris). Szkielet historyjki dość banalny. Nieśmiały i trochę pogubiony pisarz zdominowany przez narzeczoną i teściów, odkrywa prawo do realizacji własnych marzeń oraz znajduje drogę do niej. Film, wg mnie, jest jednak wielkim hołdem złożonym Paryżowi przez Amerykanina. Jeżeli ktoś ogląda amerykańskie filmy, a z pewnością wszyscy z nas to robią, bo w telewizjach innych prawie nie ma, ten pewnie zauważył, że pierwsze i ostatnie skojarzenie większości amerykańskich postaci filmowych z Europą to Paryż. „John pojechał do Europy”, mówi dumna matka. „Ach, do Paryża!” zachwyca się sąsiadka. Dzieci w szkole „Wymień miasto w Europie”, „Paryż”, „doskonale”, itd. itp. Romantyczne kolacyjki zakochanych i zamożnych Amerykanów muszą się odbywać w Paryżu.
W czasach „roaring twenties” czyli szalonych lat dwudziestych, kiedy USA przeżywało wielką prosperity, a i Europa pełną piersią chłonęła życie po latach I wojny światowej, wielu czołowych amerykańskich artystów osiedliło się w Paryżu. W podróży w czasie, którą odbędzie Gil Pender, bohater „O północy w Paryżu”, spotka tam więc małżeństwo Fitzgeraldów, Ernesta Hemingwaya, Gertrude Stein czy Cole’a Portera (i szereg innych artystów, którzy Amerykanami nie byli). Niewykluczone, że oprócz cygańskiej atmosfery stolicy Francji, Amerykanów przyciągał tam nieograniczony dostęp do alkoholu, gdyż w ich ojczyźnie zaordynowano właśnie prohibicję. Czarnoskóre artystki (Josephine Baker, Ada ‘Bricktop’ Smith) ściągały z kolei do miasta nad Sekwaną, ponieważ nikt ich tutaj nie przeganiał z hotelu czy restauracji ze względu na ich przynależność rasową. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że spora część kultury amerykańskiej rozwinęła się w latach 20. ubiegłego stulecia w Paryżu właśnie. Gershwin pisze w 1928 roku swój poemat symfoniczny „Amerykanina w Paryżu”, a z kolei w 1951 roku druga dekada dwudziestego wieku znajduje artystyczne odzwierciedlenie w musicalu z Genem Kelly (z wykorzystaniem muzyki Gershwina), czyli, że nieco ponad 20 lat po „roaring twenties” stają się one rozpoznawalną zamkniętą epoką.
To w tej epoce marzy się życie Gilowi Penderowi z filmu Allena. W jego przenosinach w czasie jest mnóstwo pięknej nostalgii nie tylko za minioną epoką, ale generalnie za ideałem, który okazuje się względny (nie będę pisał o wszystkim, bo wierzę, że może kogoś jeszcze namówię do obejrzenia tego filmu), za ideałem stylu życia, za czasami, kiedy ludzie się nie tylko świetnie bawią, ale żyją bezkompromisowo, za nic mając mieszczańskie konwenanse – tworzą szczerze i do bólu, jak Hemingway.
Ponieważ lata 20. to również mój konik, najnowszy obraz Woody’ego Allena odebrałem jako prezent specjalnie dla mnie, niejako zwieńczenie wakacji, które w tym roku miałem naprawdę udane. Muzyka i taniec (scena, kiedy bohater wchodzi do lokalu Ady „Bricktop” jest po prostu magiczna), stroje i styl zachowania (uważam, że w latach 20. kobiety były najbardziej kobiece, zaś faceci eleganccy), pęd do tworzenia i odkrywania nowych przestrzeni w sztuce i w życiu – to wszystko składa się na mój, oczywiście wyidealizowany, obraz lat 20.
A do tego Paryż! Byliśmy w Paryżu z synem (wówczas dziesięcioletnim) w 2002 roku. Kiedy teraz zobaczyłem ulice tego miasta w filmie starego Woody’ego, zapałałem ogromną tęsknotą za tym miastem i chęcią jego ponownego odwiedzenia. I to jest niewątpliwie wpływ filmu, który akurat uderzył w odpowiednią strunę, a nawet szereg strun w mojej konstrukcji mentalnej. Jeżeli natomiast u kogoś nie ma tych strun, to film nie ma w co uderzać – taka jest rzeczywistość i nie ma się co na nią zżymać. Tym, którym bliskie są klimaty lat 20., którym ciało rwie się do tańca przy dźwiękach swingu, oraz tym, którzy kochają Paryż i jego smaki, najnowszy film Woody’ego Allena z czystym sumieniem i serdecznie polecam.

2 komentarze:

  1. W Paryżu nigdy nie byłam, a bardzo bym chciała. Z drugiej strony boję się rozczarowania, jak to bywa w sytuacjach, kiedy czegoś bardzo chcemy no i rzeczywistość nie dorasta do pięt wyobrażeniom. "Midnight in Paris" muszę zobaczyć, bo intryguje mnie ten plakat z tłem Van Gogha. A co do Gene'a Kelly - wolałam "Deszczową piosenkę", z dwóch powodów. 1) Scenografia jest zbyt sztuczna i jakoś mi to do Paryża nie pasuje. 2) Leslie Caron, jedna z moich ulubionych aktorek, jest w tym filmie przedmiotem, a nie lubię, gdy talent zakrywa się innymi przymiotami. To tyle na dzisiaj, miło mi mimo wszystko, że ktoś rozważa nad Paryżem biorąc pod uwagę film Minnelli'ego. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeśli już porównujemy, to niewątpliwie również uważam "Deszczową piosenkę" za film lepszy od "Amerykanina w Paryżu". Wspomniałem go ze względu na hołd, jaki Amerykanie składają (co jakiś czas) stolicy Francji. Wizytę w Paryżu jak najbardziej polecam. Ważne jest jednak całkowite wyluzowanie (nie nastawianie się na nic z góry), poddanie się atmosferze miasta. To zaś najlepiej osiągnąć na Montmartrze, gdzie warto odwiedzić kilka knajpek i wypić po lampce wina - najlepiej nie samemu! Centrum Paryża również nie powinno rozczarować. Jedno jest pewne, Paryż wymaga pewnego przygotowania finansowego - jest to jednak miasto w Europie Zachodniej. Niemniej bardzo dobre francuskie jedzenie jest o wiele tańsze, niż podają to przewodniki Pascala czy Berlitza - wystarczy się rozejrzeć i to wcale nie bardzo uważnie. Stanowczo polecam!

    OdpowiedzUsuń