Naszło mnie dzisiaj na czepianie się „modnych” słów. Na
innym swoim blogu (http://www.czasbialegostoku.pl/blog/innowacyjnosc) napisałem o oszałamiającej karierze słowa „innowacyjność”.
Środowisko nauczycielskie z kolei od kilku lat bombardowane jest przez
dyrektorów, wizytatorów i inne władze oświatowe „ewaluacją”. Jest ładne polskie
słowo „ocena”, ale jak by to brzmiało? Jakoś tak po prostacku! „Ewaluacja”
brzmi naukowo i chyba nieco groźniej.
Przypomniała mi się moja pierwsza praca, kiedy to jako młody
nauczyciel wychodziłem ze szkoły ze sporo starszym od siebie kolegą-polonistą.
Na ulicy rozrabiały jakieś dzieciaki. Starszy kolega zwrócił im groźnym tonem
uwagę, a na koniec dodał „Pamiętajcie, że poza szkołą również podlegacie naszej
jurysdykcji!” Kiedy uszliśmy już kilka kroków dalej, zwrócił się do mnie „Wie
pan, kolego, jak się wobec nich użyje słowa, którego nie rozumieją, wzbudza to
w nich większy szacunek!” Do dziś pamiętam tę scenę, mimo, że minęło od niej
już niemal trzydzieści lat, szkoła zdążyła ulec likwidacji, a ja
przeprowadziłem się do innego miasta.
W tekstach naukowych rozśmieszają mnie do łez frazy
zawierające słowo „relewantny”, którego użycie jest zabiegiem takim samym, jak
teza mojego starszego kolegi sprzed lat.
Właściwie jest dość prosty i genialny pomysł na tworzenie „naukowo”
brzmiących słów – bierzemy słowo angielskie, następnie przystosowujemy je do
polskiego systemu fonetycznego i mamy gotowy naukowy termin. Stąd w informatyce
nie ma już „rozwiązań”, ale są „solucje”.
Kiedy trafiają mi się teksty do przetłumaczenia z polskiego
na angielski, często miewam dylemat z przekładem tautologii, czyli „masła
maślanego”. Istną plagą stało się „wyliczanie w sposób enumeratywny”. Samo
słowo „wyliczać” to po angielsku po prostu „enumerate”, wychodzi więc na to, że
ktoś „wylicza w sposób wyliczający”. Sensu to nie ma żadnego, ale jakże brzmi! „W
sposób enumeratywny”, moi drodzy! To nie kij dmuchał, a ja, autor, nie jestem
jakimś prostaczkiem, tylko człekiem w obco brzmiących słowach kształconym!
Za komuny język programów informacyjnych nazywaliśmy „mową-trawą”.
Przemówienia komunistycznych bonzów pełne były tautologii – do tego stopnia, że
ktoś opracował tabelę podzieloną na szereg rubryk z fragmentami standardowego
przemówienia. Dowcip polegał na tym, że niezależnie od kolejności wybranego
tekstu z kolumny pierwszej pasował do niej każdy fragment kolumny drugiej,
trzeciej itd.. Kombinacji było więc co niemiara i tak oto, ktoś kto dysponował
taką tabelką, miał gotowe okolicznościowe przemówienie, które nosiło wszelkie
pozory logicznej konstrukcji, a było kompletnie o niczym (dosłownie). Do dziś
uważam dowcipnisia, który ten tekst opracował za geniusza.
Za komuny wszystko było „nowoczesne”, zaś w każdym regionie,
mieście, wsi i zakładzie pracy panował „dynamiczny rozwój”. Inny po prostu być
nie mógł! Zawsze był dynamiczny!
Od czasów Gomułki, a może i wcześniej, ale chyba to Gomułka
lubił używać tego słowa na taką skalę, w języku partii komunistycznej wielką
karierę zrobiło słowo „woluntaryzm”. Praktycznie mało kto znał jego znaczenie,
ale każdy aparatczyk PZPR używał go kilka razy dziennie. Woluntaryzm to było
zjawisko wielce przez komunistów niepożądane. Chodziło bowiem o to, że było to „przesadne
akcentowanie roli woli w etyce i życiu ludzkim”, co nie zgadzało się z marksistowskim
determinizmem zwanym dialektyką. Jednostka była obiektem oddziaływania wielkich
mas i praw rządzących historią, tak więc jej wola nie mogła odgrywać większego
znaczenia. Woluntaryzm stał się więc wrogiem numer jeden komunizmu.
Pewien dużo starszy znajomy, który do PZPR należał, ale
jakiegoś większego zaangażowania ideologicznego nie wykazywał, opowiadał mi
historię pewnego partyjnego szkolenia, na które miał obowiązek się stawić wraz
z innymi partyjnymi kolegami (towarzyszami). Prelegent jak „wsiadł” na
woluntaryzm, tak nie mógł się zatrzymać. Walił dłonią w stół i grzmiał na „woluntarystyczne
postawy”, „woluntarystów”, „woluntarystyczne podejście” i oczywiście na sam „woluntaryzm”.
Ten znajomy przechwala się, że kiedy prelegent skończył i poprosił o pytania z
sali („sami swoi”, więc pytań wcześniej nie ustalano), zadał mu pytanie „Towarzyszu,
a co to właściwie jest ten woluntaryzm”. Na to prelegent zrobił się czerwony
jak burak, wykrzyknął, że „jesteście, towarzyszu, bezczelni” i że w ogóle takie
rzeczy trzeba wiedzieć, po czym spojrzał na zegarek i stwierdził, że spieszy
się na kolejną pogadankę w innym zakładzie.
Język ewoluuje i oczywiste jest, że nowe słowa wypierają
stare, które nam się nudzą (bo żadnego innego logicznego wytłumaczenia na to
zjawisko nie ma). Tylko te, które używamy najczęściej ulegają zmianom
najrzadziej. Zgrzyt w moich uszach wywołują „ewenty”, bo przecież jest polskie słowo
„wydarzenie”. Wiem jednak, że zmaganie się z pewnymi zjawiskami jest niczym
walka z wiatrakami. Kiedy do języka powszechnego przedostają się słówka ze
slangu młodzieżowego (typu „zajebisty”), cierpię, ale rozumiem mechanizm. Kiedy
jednak ludzie wykształceni na siłę lansują nowe, obco brzmiące słowo tam, gdzie
z użytku nie wyszło jeszcze słowo rodzime, mam wrażenie, że tak naprawdę nie
mają oni nic do powiedzenia, natomiast wciskają nam „ściemę” w celu wywołania
niemego podziwu i strachu pańszczyźnianego chłopa mnącego czapkę przed carskim
urzędnikiem. Wcale mi się to nie podoba.