środa, 17 kwietnia 2013

Żyjąc wśród trolli



Przejmowanie się polityką i życiem publicznym w Polsce z całą pewnością może przyprawić o obłęd. Stanisław Lem przed śmiercią stwierdził, że przed „odkryciem” internetu nie zdawał sobie sprawy, ilu jest w naszym kraju idiotów. Wypowiedział się tak po lekturze kilku forów, gdzie komentatorzy dawali popis trollingu i hejterstwa. Osobiście przestałem czytać fora pod popularnymi portalami, kiedy zrozumiałem, że nawet jeżeli tłumaczymy taką lekturę chęcią dokonania socjologicznych i psychologicznych obserwacji, jest to i tak strata czasu (to, że niczego merytorycznego się człowiek tam nie dowie, zrozumiałem dużo wcześniej). Bardzo często piszą tam te same osoby, choć niektóre co jakiś czas zmieniają nicki, i dość łatwo opracować dla nich profil psychologiczny. Po takim zabiegu, można sobie dalszą lekturę ich wypocin darować. Problem zaczyna się jednak wtedy, kiedy to samo można powiedzieć o ludziach z pierwszych stron gazet, w dodatku z tytułami naukowymi przed nazwiskiem.

Co jakiś czas wstrząsają nami wiadomości o matkach mordujących własne dzieci, najczęściej tuż po urodzeniu. Czyny te są tak potworne, że człowiekowi o jakiejś wrażliwości przejść nad nimi do porządku dziennego. Niemniej po kilku dniach zapominamy o tym, a przy tym cieszymy się, że to się nie stało w naszym najbliższym otoczeniu (chyba, że się stało – wtedy sprawą żyjemy dłużej). W tym momencie jednak zaczynają się wypowiedzi tych, których rola polega na wyciąganiu wniosków ogólnych, które nadawałyby się do szerszego opisu całej sytuacji w społeczeństwie. Wypowiadają się więc etycy, socjologowie, psychologowie oraz księża, a w końcu i politycy, dla których dosłownie wszystko może być pretekstem do przyciągnięcia mas w celu poprawy wyników sondaży.

Nic z tych rzeczy mnie nie dziwi, bo tak to się zwykle odbywa. O ile jednak po politykach nie można się spodziewać żadnej obiektywności, ponieważ ich celem jest sukces własnej partii, a niekoniecznie społeczeństwa jako całości, to przy wypowiedziach naukowców oczekujemy większej obiektywności. Po księżach, tak jak po politykach nie spodziewam się jakichś rewelacji, ponieważ oni muszą stać na straży pewnego sposobu myślenia, który dobrowolnie zgodzili się propagować. Niemniej nawet oni mogliby od czasu do czasu wysilić się na odrobinę trzeźwego podejścia do rzeczywistości.

Księża katoliccy przy okazji dzieciobójstw dokonanych przez matki grzmią z ambon (tak naprawdę z pulpitów, bo ambon już dawno nie używają), że to „cywilizacja śmierci”, cywilizacja hedonizmu, liberalizmu i przyzwolenia na zło prowadzi do takich patologii. Z drugiej strony profesor Magdalena Środa w swoim artykule (http://wyborcza.pl/1,75968,13752652,Ile_nas_kosztuje_tradycja_.html) znalazła z kolei wytłumaczenie odwrotne – tym wszystkim patologiom winna jest tradycja i nauka duchownych katolickich. Jest oczywiście kilka punktów, w których jest dużo racji – kobieta pozbawiona prawa do aborcji „radzi sobie” w bardziej „tradycyjny” sposób, czyli zabija nowonarodzone dziecko. Tutaj jednak pojawia się całe spektrum dylematów etycznych, czy to w ogóle dobrze pozbywać się dzieci – czy to nienarodzonych czy już narodzonych. Czy do trzeciego miesiąca ciąży w ogóle można mówić o dziecku itd. Nie chcę się tutaj wdawać w tego typu dyskusje, bo to wymagałoby kilku oddzielnych elaboratów.

Zgadzam się z zarzutem wobec Kościoła potępiającego zapłodnienie in vitro, ponieważ z kościelnymi argumentami na temat losu zamrożonych embrionów, które później są niszczone, się z kolei nie zgadzam. Znam osobiście dwa małżeństwa, których dzieci urodziły się w wyniku zapłodnienia in vitro i dzięki temu stanowią wspaniałe szczęśliwe rodziny, więc dyrdymały niektórych księży na temat jakichś tam skaz uważam za przejaw albo histerii, złej woli, albo, co najbardziej prawdopodobne, głupoty.

Profesor Środa idzie jednak dalej. Otóż wg niej nie można wprowadzić urlopów „tacierzyńskich” tylko dlatego, że politycy ulegają narzucanej im przez Kościół tradycji. Nie wiem, czy jakiś biskup lub ksiądz się kiedykolwiek wypowiadał na ten temat, ale pani profesor dokonuje takiej implikacji nie na podstawie faktów czy konkretnych wypowiedzi, ale z tego, co tak w ogóle wie o tradycji katolickiej.

Kolejną bzdurą, jaką podzieliła się z czytelnikami pani profesor jest krytyka rządu za niedofinansowanie przedszkoli, bo, jak z sarkazmem zauważa, „przedszkola są wbrew tradycji”. Gdzie niby ktokolwiek wypowiadał się na taki temat? Który ksiądz lub pisowski polityk powiedział coś w tym duchu? Tutaj pani profesor zastosowała chwyt erystyczny polegający na polemice z czymś, czego nie ma, ale co brzmi bardzo efektownie w całym kontekście. Problem w tym, że jeżeli ktoś się do takich chwytów ucieka, niszczy wiarygodność całej swojej wypowiedzi.

Owszem podczas którejś ze swoich tradycyjnie nieudanych kampanii wyborczych Janusz Korwin-Mikke zalecał likwidację żłobków, bo małe dzieci powinny przebywać z matkami. Mając w pamięci doświadczenie z własnymi dziećmi trudno mi się w jakimś stopniu z tym nie zgodzić, bo wiele dzieci zostawiane na wiele godzin z obcymi ludźmi po prostu cierpi. Musieliśmy jednak je w żłobku zostawiać z tego prostego względu, że oboje musieliśmy pracować, ponieważ takie były i są realia życia w kraju, gdzie przeciętne zarobki są niskie.

Tymczasem władze zamykają przedszkola i żłobki, bo wszędzie szukają oszczędności i to jest podstawowa prawda, a nie żadne ideologiczne dyrdymały, że robią to w imię obrony tradycji wtłaczającej kobiety w role matek, podczas gdy one chciałyby rozwijać skrzydła. Jeżeli kobieta chce robić karierę, to znajduje na to sposób rezygnując z pewnych aspektów życia, ale dokładnie to samo dotyczy mężczyzn. Jeżeli mężczyzna chce się zajmować dziećmi, nie może się poświęcić bez reszty karierze. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy i tradycja nie ma tu nic do rzeczy.

Problemy przedstawione przez panią profesor Magdalenę Środę są tak zniekształcone i nagięte do z góry narzuconej tezy (to zresztą nie zarzut – w końcu tak się pisze teksty, robi się założenie, a potem się je udowadnia), że czytelnik, któremu nie chce się pomyśleć samodzielnie, może sobie wyrobić zdanie, że oto likwidacja Kościoła katolickiego i jego nauczania sprawi, że kobiety staną się szczęśliwymi matkami robiącymi przy tym oszałamiające kariery.

Niewątpliwie jest kilka spraw, w których Kościół katolicki i środowiska polityczne z nim związane blokują dobre rozwiązania. Mądra edukacja seksualna w szkole prowadzona przez naprawdę dobrze przygotowanych nauczycieli to sprawa ważna. Nie mogą takiego przedmiotu prowadzić osoby, które same krępują się mówić o seksie i które robią z tego tematu tabu. Obawa, że świadomość seksualna przyczyni się do traktowania seksu instrumentalnie bez pozytywnego kontekstu emocjonalnego nie wydaje się uzasadniona, ale nawet gdyby tak było, kto inny jest przecież od kształtowania postaw etycznych, a nauczyciel/ka wychowania seksualnego to w końcu nie jakiś rajfur/ka. Antykoncepcja to kolejna sprawa, gdzie pryncypialne podejście Kościoła przysparza raczej problemów niż je rozwiązuje. To wszystko prawda.

Niemniej ja osobiście jestem bardzo sceptycznie nastawiony do rozwiązywania spraw przy pomocy wielkich zmian ideologicznych. Nie bardzo też wierzę w rolę szkoły kształtującej pewne postawy. Nie dlatego, że tak nie powinno być, ale że po prostu tak nie jest. Ci, którzy wierzą, że wprowadzenie jakiegoś osobnego przedmiotu szkolnego rozwiąże ten lub inny problem, bardzo się myli. Kluczem bowiem jest zawsze nie sam przedmiot i lekcja z niego, ale konkretny nauczyciel, który jest na tyle mądry i na tyle atrakcyjnie przedstawia młodym ludziom to, co ma im do przekazania, że będą sobie jego nauki brać do serca.

Wracając na koniec do tezy, że „dzieci w zamrażarce” to wynik strachu przed ostracyzmem ze strony „tradycyjnego” społeczeństwa i karą ze strony „tradycyjnego” państwa, z przykrością (bo przecież trudno tu o satysfakcję ze podważenia tezy adwersarza) należy zanotować, że w krajach, gdzie tradycje są zgoła inne, gdzie idee liberalne od co najmniej kilkudziesięciu lat wyparły tradycyjne myślenie chrześcijańskie, a na dodatek katolicyzmu w nich nie ma od kilku stuleci, gdzie od dawna w szkołach prowadzi się zajęcia z wychowania seksualnego i gdzie nikt nie potępia antykoncepcji, a aborcja jest powszechnie dostępna, również od czasu do czasu opinia publiczna wstrząsana jest wiadomościami o patologicznych, albo całkiem „normalnych” matkach, którym nagle coś „odbiło”, które zamordowały własne dzieci. Oto kilka przykładów, ale kto jest cierpliwy w googlowaniu, ten bez trudu znajdzie ich więcej.






Chodzi bowiem o to, żeby argumentując nawet w słusznej sprawie (tak naprawdę trudno mi po tym artykule ocenić słuszność, czy nawet w ogóle samą „sprawę” pani profesor Środy), należy postępować rzetelnie i nie stosować chwytów obliczonych na tani efekt. Fani profesor Środy przeczytawszy jej tekst oczywiście będą mieli kolejny powód do jej uwielbienia. Wrogowie potępią go w czambuł. Ja bym jednak chciał porozmawiać merytorycznie o pewnych zagadnieniach, które skądinąd są ważne i powinny być dyskutowane. Nie chcę jednak mieć do czynienia z argumentacją na takim poziomie. Nie chcę żyć w kraju, gdzie publiczna debata odbywa się na poziomie między wypowiedziami księdza Natanka a wyżej wspomnianym tekstem profesor Magdaleny Środy. Czuję się bowiem jak wśród onetowych trolli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz