niedziela, 28 kwietnia 2013

Nowomowa, czyli nowa "mowa-trawa"



Naszło mnie dzisiaj na czepianie się „modnych” słów. Na innym swoim blogu (http://www.czasbialegostoku.pl/blog/innowacyjnosc) napisałem o oszałamiającej karierze słowa „innowacyjność”. Środowisko nauczycielskie z kolei od kilku lat bombardowane jest przez dyrektorów, wizytatorów i inne władze oświatowe „ewaluacją”. Jest ładne polskie słowo „ocena”, ale jak by to brzmiało? Jakoś tak po prostacku! „Ewaluacja” brzmi naukowo i chyba nieco groźniej.

Przypomniała mi się moja pierwsza praca, kiedy to jako młody nauczyciel wychodziłem ze szkoły ze sporo starszym od siebie kolegą-polonistą. Na ulicy rozrabiały jakieś dzieciaki. Starszy kolega zwrócił im groźnym tonem uwagę, a na koniec dodał „Pamiętajcie, że poza szkołą również podlegacie naszej jurysdykcji!” Kiedy uszliśmy już kilka kroków dalej, zwrócił się do mnie „Wie pan, kolego, jak się wobec nich użyje słowa, którego nie rozumieją, wzbudza to w nich większy szacunek!” Do dziś pamiętam tę scenę, mimo, że minęło od niej już niemal trzydzieści lat, szkoła zdążyła ulec likwidacji, a ja przeprowadziłem się do innego miasta.

W tekstach naukowych rozśmieszają mnie do łez frazy zawierające słowo „relewantny”, którego użycie jest zabiegiem takim samym, jak teza mojego starszego kolegi sprzed lat.
Właściwie jest dość prosty i genialny pomysł na tworzenie „naukowo” brzmiących słów – bierzemy słowo angielskie, następnie przystosowujemy je do polskiego systemu fonetycznego i mamy gotowy naukowy termin. Stąd w informatyce nie ma już „rozwiązań”, ale są „solucje”.

Kiedy trafiają mi się teksty do przetłumaczenia z polskiego na angielski, często miewam dylemat z przekładem tautologii, czyli „masła maślanego”. Istną plagą stało się „wyliczanie w sposób enumeratywny”. Samo słowo „wyliczać” to po angielsku po prostu „enumerate”, wychodzi więc na to, że ktoś „wylicza w sposób wyliczający”. Sensu to nie ma żadnego, ale jakże brzmi! „W sposób enumeratywny”, moi drodzy! To nie kij dmuchał, a ja, autor, nie jestem jakimś prostaczkiem, tylko człekiem w obco brzmiących słowach kształconym!

Za komuny język programów informacyjnych nazywaliśmy „mową-trawą”. Przemówienia komunistycznych bonzów pełne były tautologii – do tego stopnia, że ktoś opracował tabelę podzieloną na szereg rubryk z fragmentami standardowego przemówienia. Dowcip polegał na tym, że niezależnie od kolejności wybranego tekstu z kolumny pierwszej pasował do niej każdy fragment kolumny drugiej, trzeciej itd.. Kombinacji było więc co niemiara i tak oto, ktoś kto dysponował taką tabelką, miał gotowe okolicznościowe przemówienie, które nosiło wszelkie pozory logicznej konstrukcji, a było kompletnie o niczym (dosłownie). Do dziś uważam dowcipnisia, który ten tekst opracował za geniusza.

Za komuny wszystko było „nowoczesne”, zaś w każdym regionie, mieście, wsi i zakładzie pracy panował „dynamiczny rozwój”. Inny po prostu być nie mógł! Zawsze był dynamiczny!

Od czasów Gomułki, a może i wcześniej, ale chyba to Gomułka lubił używać tego słowa na taką skalę, w języku partii komunistycznej wielką karierę zrobiło słowo „woluntaryzm”. Praktycznie mało kto znał jego znaczenie, ale każdy aparatczyk PZPR używał go kilka razy dziennie. Woluntaryzm to było zjawisko wielce przez komunistów niepożądane. Chodziło bowiem o to, że było to „przesadne akcentowanie roli woli w etyce i życiu ludzkim”, co nie zgadzało się z marksistowskim determinizmem zwanym dialektyką. Jednostka była obiektem oddziaływania wielkich mas i praw rządzących historią, tak więc jej wola nie mogła odgrywać większego znaczenia. Woluntaryzm stał się więc wrogiem numer jeden komunizmu.
Pewien dużo starszy znajomy, który do PZPR należał, ale jakiegoś większego zaangażowania ideologicznego nie wykazywał, opowiadał mi historię pewnego partyjnego szkolenia, na które miał obowiązek się stawić wraz z innymi partyjnymi kolegami (towarzyszami). Prelegent jak „wsiadł” na woluntaryzm, tak nie mógł się zatrzymać. Walił dłonią w stół i grzmiał na „woluntarystyczne postawy”, „woluntarystów”, „woluntarystyczne podejście” i oczywiście na sam „woluntaryzm”. Ten znajomy przechwala się, że kiedy prelegent skończył i poprosił o pytania z sali („sami swoi”, więc pytań wcześniej nie ustalano), zadał mu pytanie „Towarzyszu, a co to właściwie jest ten woluntaryzm”. Na to prelegent zrobił się czerwony jak burak, wykrzyknął, że „jesteście, towarzyszu, bezczelni” i że w ogóle takie rzeczy trzeba wiedzieć, po czym spojrzał na zegarek i stwierdził, że spieszy się na kolejną pogadankę w innym zakładzie.

Język ewoluuje i oczywiste jest, że nowe słowa wypierają stare, które nam się nudzą (bo żadnego innego logicznego wytłumaczenia na to zjawisko nie ma). Tylko te, które używamy najczęściej ulegają zmianom najrzadziej. Zgrzyt w moich uszach wywołują „ewenty”, bo przecież jest polskie słowo „wydarzenie”. Wiem jednak, że zmaganie się z pewnymi zjawiskami jest niczym walka z wiatrakami. Kiedy do języka powszechnego przedostają się słówka ze slangu młodzieżowego (typu „zajebisty”), cierpię, ale rozumiem mechanizm. Kiedy jednak ludzie wykształceni na siłę lansują nowe, obco brzmiące słowo tam, gdzie z użytku nie wyszło jeszcze słowo rodzime, mam wrażenie, że tak naprawdę nie mają oni nic do powiedzenia, natomiast wciskają nam „ściemę” w celu wywołania niemego podziwu i strachu pańszczyźnianego chłopa mnącego czapkę przed carskim urzędnikiem. Wcale mi się to nie podoba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz