Jednym z zarzutów, jaki postawiono Sokratesowi, była
deprawacja młodzieży. Oskarżyciele uważali, że stary gaduła odwodzi młodych
ludzi od czegoś, co dzisiaj nazywamy tradycyjnymi wartościami, w tym podważa
państwowy kult bogów. Ponieważ programy szkolne są wybiórcze, niestety mamy
bardzo uproszczony, a przez to najczęściej jednak zafałszowany (niekoniecznie z
powodu złych intencji) obraz pewnych miejsc w pewnych epokach. Wszystkim nam
średniowiecze kojarzy się z totalną ciemnotą, a starożytność z rozkwitem filozofii,
kultury i nauki. Tymczasem to nie do końca jest tak. W greckich poleis, nawet w
„oświeconych” Atenach, większość ludzi, jak zresztą w każdej epoce, to nie byli
żadni intelektualiści. Jak można wyczytać z platońskich dialogów, społeczeństwo
Aten pełne było hipokrytów, drobnych cwaniaczków, łajdaków i właśnie obłudnych
świętoszków, którzy w imię swojej dewocyjnej religijności gotowi byli niszczyć
wszystko, co się ich wizji świata sprzeciwiało. Gdyby było inaczej, demokracja
nie skazałaby biednego starca na śmierć.
Z chęcią nazwałbym Sokratesa prekursorem humanizmu, gdybym
miał o nim więcej informacji z wiarygodnych źródeł. Tymczasem znamy go tylko z
pism Platona, więc nigdy się nie dowiemy, na ile jego Sokrates jest
odzwierciedleniem żywego człowieka o tym imieniu, a na ile tworem literackim
przekazującym czytelnikowi myśli samego Arystoklesa, ze względu na szerokie
barki zwanego Platonem.
Niestety jeszcze mniej niż o Sokratesie wiemy o
Protagorasie, ale wiemy z kolei, że Platon go nie poważał. Tymczasem to
Protagorasowi również Platon przypisuje twierdzenie, że to „człowiek jest miarą
wszechrzeczy”. Protagoras i sofiści to jednak w jego ujęciu przeklęci
relatywiści, przez których niemożliwe staje się ustalenie jakichkolwiek norm
etycznych. Co innego Sokrates, który podważając wiarę w tradycyjnych bogów, sam
wierzy w swojego dobrego dajmoniona, który snuje dywagacje na temat świata
idealnego, a to pozwoli później czerpać z tych nauk pewnym grupom chrześcijan,
zanim się zachłysną logiką Arystotelesa.
Moralista Sokrates (cały czas nie wiadomo, czy ten
prawdziwy, czy ten na kartach ksiąg Platona) tworzy też jeden z najbardziej
ponurych wizji społeczeństwa, totalitarną utopię, bo przecież tym właśnie jest
„Państwo”, która z dość mało
zrozumiałych powodów do dziś znajduje gorących zwolenników.
Na podstawie jednego zdania przypisywanemu Protagorasowi
przez jego ideologicznego wroga, trudno go nazwać ojcem humanizmu, ale wydaje
się, że to jednak on ma większe prawo do tego tytułu niż Sokrates, twórca swoistej
religii, może bez bogów, ale jednak w wielkim stopniu religii.
Trzeba sobie powiedzieć wprost – ludzie w swojej masie nie
są zdolni do nieustannego używania rozumu. Jednym, że użyję złośliwej metafory,
go po prostu brakuje, ale większość po prostu nie jest w stanie utrzymywać mózg
w stanie nieustannej gotowości do analizy, a potem szybkiego przejścia do
syntezy, żeby następnie znowu analizować kolejny bodziec. Generalnie lubimy
momenty, kiedy po prostu nie odczuwamy żadnego dysonansu poznawczego, a za to
doświadczamy błogostanu wynikającego z poczucia, że wszystko jest na swoim
miejscu. Takie złudzenie dają właśnie religie, albo filozofie, które ze względu
na wyłącznie procesu myślenia, religiami się stały (np. buddyzm w wielu
rejonach Tybetu, Birmy, Tajlandii czy Japonii, stał się zwyczajną religią
dewocyjną, gdzie tylko nieliczni praktykują ćwiczenia prowadzące do osiągnięcia
filozoficznego ideału).
Ponieważ na totalnym relatywizmie nie da się zbudować
systemu społecznego, który by zapewniał wszystkim bezpieczne i dobre życie
(religie przynajmniej budują jego złudzenie), a jedynie obnażają dość
nieciekawą z punktu widzenia etyki atawistyczną naturę zwierzęcia zwanego homo
sapiens, w kulturze polskiej najczęściej oddawaną jako „mentalność Kalego”, uciekamy
się do rozmaitych ideologii, które, podobnie jak religie, mają nam zastąpić
analizę każdego jednostkowego przypadku gotową receptą na „właściwą” reakcję.
Religie i ideologie mają to do siebie, że na gruncie logiki
można je dość łatwo zdekonstruować i wielu intelektualistów czerpie z tego
główną satysfakcję, ale problem polega na tym, że życie w społeczeństwie wymaga
jednak podejścia pozytywnego. Na czysto językowym gruncie bowiem łatwo pokazać,
że dekonstrukcja po prostu nie jest konstruktywna.
Na dekonstrukcji nie da się zbudować spajającego społeczność
systemu oświaty, ponieważ dekonstruując wszelkie ideologie, dość łatwo
udowodnić, że powszechna oświata jest też tylko pewnym konstruktem
ideologicznym, który obiektywnie nie ma żadnego uzasadnienia.
Tymczasem grupom religijnym, co prawda coraz mniej liczne w
dzisiejszych czasach w bogatych krajach cywilizacji zachodniej (cokolwiek pod
tym rozumiemy), łatwiej jest opracować program szkół pod swoim patronatem, niż
współczesnym państwom, które się miotają między polityczno-ideologicznymi
dylematami. Grupy wyznaniowe po prostu tworzą swoje szkoły, które zapewniają
dyscyplinę, bezpieczeństwo (można z tym oczywiście polemizować, ale na ogół nie
ma tam narkomanii czy wymuszeń) i wiedzę, do której przyswojenia uczniowie
zostaną przy pomocy różnego rodzaju presji zmuszeni, bez zbędnych negocjacji i
często absurdalnych kompromisów, na jakie zmuszeni są z kolei iść nauczyciele w
szkołach państwowych. Jaki jest „produkt” szkoły religijnej to ciekawy osobny temat
– jedni stają się fanatykami, ale wielu wcale nie, natomiast wiedza pozytywna
(z matematyki, fizyki czy języków obcych) prawdopodobnie pozostanie na dłużej
niż u absolwenta szkoły, która stawiała dobre oceny za same dobre chęci.
Szkoły wyznaniowe, jako prywatne, są często uważane za
bardziej prestiżowe i elitarne, przez co przyciągają różnego rodzaju
snobistycznych rodziców, dla których posłanie do nich dziecka jest swego
rodzaju wyrazem statusu społecznego. Ale to nie tylko o to chodzi. Wielu rodziców
posłałoby tam swoje dzieci po prostu dlatego, że spodziewa się tam lepszej
edukacji (indoktrynację ideologiczną można w końcu w domu jakoś
zneutralizować), ale ich na taką szkołę nie stać.
Problem w tym, że oprócz tego, że szkoły te są drogie, to
mimo wszystko ich głównym celem jest konkretnie ukierunkowana indoktrynacja.
Ich twórcy nie ukrywają tego, co akurat jest dobre, bo potencjalny „klient”
(czyli rodzic wysyłający tam dziecko), od początku wie, na co się decyduje, ale
jak dużo taka szkoła ma wspólnego z prawdziwą nauką? Na ile w takiej szkole
można przedstawić teorię ewolucji, czy historię biblijną opartą na źródłach
historycznych i archeologicznych poddanych rzetelnej krytyce?
To, co mnie nurtuje, to idea stworzenia szkoły, która byłby
naprawdę humanistyczna. Pojawia się jednak pewien problem z linią ideologiczną
takiej szkoły. Co to bowiem znaczy „humanistyczna”? W klasycznym znaczeniu tego
słowa, byłaby ona po prostu nakierowana na człowieka i wszystko, co jest z nim
związane, a nie na sprawy nadprzyrodzone i wszelkie implikacje wynikające z
wiary w sferę nadnaturalną.
Sprawa byłaby relatywnie prosta, gdyby można było po prostu
stwierdzić, że oto chcemy stworzyć szkołę opartą o światopogląd naukowy (no
właśnie – cokolwiek to znaczy, ale z grubsza wiadomo, że taki, który stawia na
prawdy, które się oparły falsyfikacji), a więc używając nomenklatury już dość
tradycyjnej, materialistyczny. Erich Fromm uważał Karola Marksa za ukoronowanie
humanizmu (pomijając to, co z marksizmu wynikło, czyli jatki, przy których
pierwszych 20 latach kilka wieków kościelnej inkwizycji nie wypada zbyt
imponująco) i pewnie w jakimś stopniu miał rację, tylko, że w tym wypadku
humanizm okazał się utopią.
Co więcej, jak słusznie zauważają krytycy marksizmu, realny
socjalizm, zwany potocznie komunizmem (choć oczywiście z tym idealnym
komunizmem nie miał nic wspólnego), gdziekolwiek się pojawił, tam stworzył
pewne zjawiska społeczne, które nijak inaczej nie można wyjaśnić, jak tylko
poprzez wielką ludzką tęsknotę do komfortu myślenia religijnego. Kultu Lenina
czy Stalina to przecież tylko zamiana chrześcijańskich świętych na „świętych”
świeckich. Dodajmy do tego wiarę w nieomylność partii, czy konieczność
kierowania się „moralnością socjalistyczną”, która miała być czymś innym od
etyki „burżuazyjnej”, a już na pewno religijnej, ale kto pamięta te czasy, ten
wie, że tak naprawdę niewiele się ona od tej ostatniej różniła. Ba, wszelkie
eksperymenty obyczajowe, jakim oddawała się młodzież w bogatych krajach
zachodnich, określane były przez komunistów jako „lewactwo” (na długo przed
tym, zanim Janusz Korwin-Mikke dokonał dewaluacji tego słowa)!
Humanizm, tak jak go dziś pojmujemy, to przede wszystkim
dobrostan człowieka, jego wolność, w tym wolność wyboru, prawo do indywidualizmu
(redukcja zobowiązań społecznych z równoczesnym zwiększeniem odpowiedzialności
społeczeństwa za jednostkę), ale jest on w takim razie rezultatem pewnych
założeń, które z materialistycznego punktu widzenia trudno uznać za „naukowe”.
O ile nawet marksiści zakładali istnienie pewnej sfery, którą można nazwać
duchową, którą pojmowali jako czysto materialistyczny wytwór naszych umysłów, a
konkretnie mózgów, to naukowo nawet tego przecież nie da się udowodnić. Wolna
wola (fundament chrześcijaństwa) w świetle tego, co wie współczesna biologia,
psychologia i socjologia, okazuje się miłym mitem, który daje nam złudzenie
personalizmu i w ogóle jakiejkolwiek kontroli nad czymkolwiek (bo nie trzeba
być geniuszem, żeby zauważyć, że wielu z nas nie ma żadnego wpływu nawet na
własne życie). W świetle współczesnych teorii naukowych, to, co robi nasz mózg,
to po prostu racjonalizacja wszelkich bodźców dostarczanych ze wszystkich
możliwych receptorów, a więc z całego ciała, a przy tym nasza kontrola nad tymi
receptorami jest bardzo ograniczona.
Dlatego rodzi się jeden wielki dylemat – czy obowiązującą
linią edukacyjną szkoły humanistycznej (niereligijnej) powinna być jakaś
quasi-religijna wersja humanizmu (np. marksizmu), czy jednak czysto naukowy
(materialistyczny) obraz rzeczywistości, wolny od wszelkich nawet pozorów
metafizyki, w którym młody człowiek byłby zmuszony samemu wypracować sobie
reguły etycznego postępowania, o ile owe reguły musiałyby być etyczne (tzn.
opierałyby się na dychotomii dobro-zło). Nie oszukujmy się bowiem, bez czynnika
quasi-metafizycznego, trudno jest wyjaśnić pojęcia dobra i zła bez popadnięcia
w skrajny relatywizm, co samo w sobie może i nie byłoby takie złe, ale trudno w
takim społeczeństwie o wypracowanie jakichś naukowo wytłumaczalnych zasad
współżycia. Ponieważ szkoły, przynajmniej te powszechnie znane, nie są
przygotowane na takie zrelatywizowanie zasad (przede wszystkim nie byliby na
nie przygotowani uczniowie, którzy mają silne poczucie sprawiedliwości, tylko
że nie zdają sobie sprawy z tego, że dość łatwo je podważyć i zrelatywizować).
Problem bowiem polega na tym, że nauka, czyli odkrywanie bezwzględnej
prawdy, nie ma żadnego sentymentu dla ludzkich pragnień, w tym tych dotyczących
komfortu psychicznego. Nauka wyjaśnia sprawy brutalnie i bez miłosierdzia wobec
tęsknot do np. sprawiedliwości (nie mówiąc już o tzw. sprawiedliwości
społecznej). Społeczeństwo zbudowane na zasadach naprawdę ściśle naukowych
bardziej przypominałoby „Nowy wspaniały świat” Aldousa Huxleya ze
zdehumanizowanymi i dokładnie wyselekcjonowanymi jednostkami, niż jakiekolwiek
utopie innych autorów.
Dlatego wydaje mi się, trudno byłoby stworzyć szkołę
świecką, opartą na zasadach naukowych, ponieważ system oświaty pozbawiony
elementu ideologiczno-irracjonalnego, byłby po prostu mało atrakcyjny. Dlatego
też organizacje religijne z ambicjami tworzenia szkół mają mniej dylematów do
przemyślenia, ponieważ z założenia nie kierują się wątpliwościami, a czymś
wręcz przeciwnym, choć z gruntu błędnym. Posiadanie absolutnej prawdy nie jest bowiem człowiekowi do życia potrzebne, a na utopiach można, wbrew pozorom, tworzyć trwałe konstrukcje zapewniające poczucie bezpieczeństwa, a nawet szczęścia.