poniedziałek, 23 czerwca 2014

O szkole humanistycznej

Jednym z zarzutów, jaki postawiono Sokratesowi, była deprawacja młodzieży. Oskarżyciele uważali, że stary gaduła odwodzi młodych ludzi od czegoś, co dzisiaj nazywamy tradycyjnymi wartościami, w tym podważa państwowy kult bogów. Ponieważ programy szkolne są wybiórcze, niestety mamy bardzo uproszczony, a przez to najczęściej jednak zafałszowany (niekoniecznie z powodu złych intencji) obraz pewnych miejsc w pewnych epokach. Wszystkim nam średniowiecze kojarzy się z totalną ciemnotą, a starożytność z rozkwitem filozofii, kultury i nauki. Tymczasem to nie do końca jest tak. W greckich poleis, nawet w „oświeconych” Atenach, większość ludzi, jak zresztą w każdej epoce, to nie byli żadni intelektualiści. Jak można wyczytać z platońskich dialogów, społeczeństwo Aten pełne było hipokrytów, drobnych cwaniaczków, łajdaków i właśnie obłudnych świętoszków, którzy w imię swojej dewocyjnej religijności gotowi byli niszczyć wszystko, co się ich wizji świata sprzeciwiało. Gdyby było inaczej, demokracja nie skazałaby biednego starca na śmierć.

Z chęcią nazwałbym Sokratesa prekursorem humanizmu, gdybym miał o nim więcej informacji z wiarygodnych źródeł. Tymczasem znamy go tylko z pism Platona, więc nigdy się nie dowiemy, na ile jego Sokrates jest odzwierciedleniem żywego człowieka o tym imieniu, a na ile tworem literackim przekazującym czytelnikowi myśli samego Arystoklesa, ze względu na szerokie barki zwanego Platonem.

Niestety jeszcze mniej niż o Sokratesie wiemy o Protagorasie, ale wiemy z kolei, że Platon go nie poważał. Tymczasem to Protagorasowi również Platon przypisuje twierdzenie, że to „człowiek jest miarą wszechrzeczy”. Protagoras i sofiści to jednak w jego ujęciu przeklęci relatywiści, przez których niemożliwe staje się ustalenie jakichkolwiek norm etycznych. Co innego Sokrates, który podważając wiarę w tradycyjnych bogów, sam wierzy w swojego dobrego dajmoniona, który snuje dywagacje na temat świata idealnego, a to pozwoli później czerpać z tych nauk pewnym grupom chrześcijan, zanim się zachłysną logiką Arystotelesa.
Moralista Sokrates (cały czas nie wiadomo, czy ten prawdziwy, czy ten na kartach ksiąg Platona) tworzy też jeden z najbardziej ponurych wizji społeczeństwa, totalitarną utopię, bo przecież tym właśnie jest „Państwo”,  która z dość mało zrozumiałych powodów do dziś znajduje gorących zwolenników.

Na podstawie jednego zdania przypisywanemu Protagorasowi przez jego ideologicznego wroga, trudno go nazwać ojcem humanizmu, ale wydaje się, że to jednak on ma większe prawo do tego tytułu niż Sokrates, twórca swoistej religii, może bez bogów, ale jednak w wielkim stopniu religii.

Trzeba sobie powiedzieć wprost – ludzie w swojej masie nie są zdolni do nieustannego używania rozumu. Jednym, że użyję złośliwej metafory, go po prostu brakuje, ale większość po prostu nie jest w stanie utrzymywać mózg w stanie nieustannej gotowości do analizy, a potem szybkiego przejścia do syntezy, żeby następnie znowu analizować kolejny bodziec. Generalnie lubimy momenty, kiedy po prostu nie odczuwamy żadnego dysonansu poznawczego, a za to doświadczamy błogostanu wynikającego z poczucia, że wszystko jest na swoim miejscu. Takie złudzenie dają właśnie religie, albo filozofie, które ze względu na wyłącznie procesu myślenia, religiami się stały (np. buddyzm w wielu rejonach Tybetu, Birmy, Tajlandii czy Japonii, stał się zwyczajną religią dewocyjną, gdzie tylko nieliczni praktykują ćwiczenia prowadzące do osiągnięcia filozoficznego ideału).

Ponieważ na totalnym relatywizmie nie da się zbudować systemu społecznego, który by zapewniał wszystkim bezpieczne i dobre życie (religie przynajmniej budują jego złudzenie), a jedynie obnażają dość nieciekawą z punktu widzenia etyki atawistyczną naturę zwierzęcia zwanego homo sapiens, w kulturze polskiej najczęściej oddawaną jako „mentalność Kalego”, uciekamy się do rozmaitych ideologii, które, podobnie jak religie, mają nam zastąpić analizę każdego jednostkowego przypadku gotową receptą na „właściwą” reakcję.

Religie i ideologie mają to do siebie, że na gruncie logiki można je dość łatwo zdekonstruować i wielu intelektualistów czerpie z tego główną satysfakcję, ale problem polega na tym, że życie w społeczeństwie wymaga jednak podejścia pozytywnego. Na czysto językowym gruncie bowiem łatwo pokazać, że dekonstrukcja po prostu nie jest konstruktywna.

Na dekonstrukcji nie da się zbudować spajającego społeczność systemu oświaty, ponieważ dekonstruując wszelkie ideologie, dość łatwo udowodnić, że powszechna oświata jest też tylko pewnym konstruktem ideologicznym, który obiektywnie nie ma żadnego uzasadnienia.

Tymczasem grupom religijnym, co prawda coraz mniej liczne w dzisiejszych czasach w bogatych krajach cywilizacji zachodniej (cokolwiek pod tym rozumiemy), łatwiej jest opracować program szkół pod swoim patronatem, niż współczesnym państwom, które się miotają między polityczno-ideologicznymi dylematami. Grupy wyznaniowe po prostu tworzą swoje szkoły, które zapewniają dyscyplinę, bezpieczeństwo (można z tym oczywiście polemizować, ale na ogół nie ma tam narkomanii czy wymuszeń) i wiedzę, do której przyswojenia uczniowie zostaną przy pomocy różnego rodzaju presji zmuszeni, bez zbędnych negocjacji i często absurdalnych kompromisów, na jakie zmuszeni są z kolei iść nauczyciele w szkołach państwowych. Jaki jest „produkt” szkoły religijnej to ciekawy osobny temat – jedni stają się fanatykami, ale wielu wcale nie, natomiast wiedza pozytywna (z matematyki, fizyki czy języków obcych) prawdopodobnie pozostanie na dłużej niż u absolwenta szkoły, która stawiała dobre oceny za same dobre chęci.

Szkoły wyznaniowe, jako prywatne, są często uważane za bardziej prestiżowe i elitarne, przez co przyciągają różnego rodzaju snobistycznych rodziców, dla których posłanie do nich dziecka jest swego rodzaju wyrazem statusu społecznego. Ale to nie tylko o to chodzi. Wielu rodziców posłałoby tam swoje dzieci po prostu dlatego, że spodziewa się tam lepszej edukacji (indoktrynację ideologiczną można w końcu w domu jakoś zneutralizować), ale ich na taką szkołę nie stać.

Problem w tym, że oprócz tego, że szkoły te są drogie, to mimo wszystko ich głównym celem jest konkretnie ukierunkowana indoktrynacja. Ich twórcy nie ukrywają tego, co akurat jest dobre, bo potencjalny „klient” (czyli rodzic wysyłający tam dziecko), od początku wie, na co się decyduje, ale jak dużo taka szkoła ma wspólnego z prawdziwą nauką? Na ile w takiej szkole można przedstawić teorię ewolucji, czy historię biblijną opartą na źródłach historycznych i archeologicznych poddanych rzetelnej krytyce?

To, co mnie nurtuje, to idea stworzenia szkoły, która byłby naprawdę humanistyczna. Pojawia się jednak pewien problem z linią ideologiczną takiej szkoły. Co to bowiem znaczy „humanistyczna”? W klasycznym znaczeniu tego słowa, byłaby ona po prostu nakierowana na człowieka i wszystko, co jest z nim związane, a nie na sprawy nadprzyrodzone i wszelkie implikacje wynikające z wiary w sferę nadnaturalną.

Sprawa byłaby relatywnie prosta, gdyby można było po prostu stwierdzić, że oto chcemy stworzyć szkołę opartą o światopogląd naukowy (no właśnie – cokolwiek to znaczy, ale z grubsza wiadomo, że taki, który stawia na prawdy, które się oparły falsyfikacji), a więc używając nomenklatury już dość tradycyjnej, materialistyczny. Erich Fromm uważał Karola Marksa za ukoronowanie humanizmu (pomijając to, co z marksizmu wynikło, czyli jatki, przy których pierwszych 20 latach kilka wieków kościelnej inkwizycji nie wypada zbyt imponująco) i pewnie w jakimś stopniu miał rację, tylko, że w tym wypadku humanizm okazał się utopią.

Co więcej, jak słusznie zauważają krytycy marksizmu, realny socjalizm, zwany potocznie komunizmem (choć oczywiście z tym idealnym komunizmem nie miał nic wspólnego), gdziekolwiek się pojawił, tam stworzył pewne zjawiska społeczne, które nijak inaczej nie można wyjaśnić, jak tylko poprzez wielką ludzką tęsknotę do komfortu myślenia religijnego. Kultu Lenina czy Stalina to przecież tylko zamiana chrześcijańskich świętych na „świętych” świeckich. Dodajmy do tego wiarę w nieomylność partii, czy konieczność kierowania się „moralnością socjalistyczną”, która miała być czymś innym od etyki „burżuazyjnej”, a już na pewno religijnej, ale kto pamięta te czasy, ten wie, że tak naprawdę niewiele się ona od tej ostatniej różniła. Ba, wszelkie eksperymenty obyczajowe, jakim oddawała się młodzież w bogatych krajach zachodnich, określane były przez komunistów jako „lewactwo” (na długo przed tym, zanim Janusz Korwin-Mikke dokonał dewaluacji tego słowa)!

Humanizm, tak jak go dziś pojmujemy, to przede wszystkim dobrostan człowieka, jego wolność, w tym wolność wyboru, prawo do indywidualizmu (redukcja zobowiązań społecznych z równoczesnym zwiększeniem odpowiedzialności społeczeństwa za jednostkę), ale jest on w takim razie rezultatem pewnych założeń, które z materialistycznego punktu widzenia trudno uznać za „naukowe”. O ile nawet marksiści zakładali istnienie pewnej sfery, którą można nazwać duchową, którą pojmowali jako czysto materialistyczny wytwór naszych umysłów, a konkretnie mózgów, to naukowo nawet tego przecież nie da się udowodnić. Wolna wola (fundament chrześcijaństwa) w świetle tego, co wie współczesna biologia, psychologia i socjologia, okazuje się miłym mitem, który daje nam złudzenie personalizmu i w ogóle jakiejkolwiek kontroli nad czymkolwiek (bo nie trzeba być geniuszem, żeby zauważyć, że wielu z nas nie ma żadnego wpływu nawet na własne życie). W świetle współczesnych teorii naukowych, to, co robi nasz mózg, to po prostu racjonalizacja wszelkich bodźców dostarczanych ze wszystkich możliwych receptorów, a więc z całego ciała, a przy tym nasza kontrola nad tymi receptorami jest bardzo ograniczona.

Dlatego rodzi się jeden wielki dylemat – czy obowiązującą linią edukacyjną szkoły humanistycznej (niereligijnej) powinna być jakaś quasi-religijna wersja humanizmu (np. marksizmu), czy jednak czysto naukowy (materialistyczny) obraz rzeczywistości, wolny od wszelkich nawet pozorów metafizyki, w którym młody człowiek byłby zmuszony samemu wypracować sobie reguły etycznego postępowania, o ile owe reguły musiałyby być etyczne (tzn. opierałyby się na dychotomii dobro-zło). Nie oszukujmy się bowiem, bez czynnika quasi-metafizycznego, trudno jest wyjaśnić pojęcia dobra i zła bez popadnięcia w skrajny relatywizm, co samo w sobie może i nie byłoby takie złe, ale trudno w takim społeczeństwie o wypracowanie jakichś naukowo wytłumaczalnych zasad współżycia. Ponieważ szkoły, przynajmniej te powszechnie znane, nie są przygotowane na takie zrelatywizowanie zasad (przede wszystkim nie byliby na nie przygotowani uczniowie, którzy mają silne poczucie sprawiedliwości, tylko że nie zdają sobie sprawy z tego, że dość łatwo je podważyć i zrelatywizować).

Problem bowiem polega na tym, że nauka, czyli odkrywanie bezwzględnej prawdy, nie ma żadnego sentymentu dla ludzkich pragnień, w tym tych dotyczących komfortu psychicznego. Nauka wyjaśnia sprawy brutalnie i bez miłosierdzia wobec tęsknot do np. sprawiedliwości (nie mówiąc już o tzw. sprawiedliwości społecznej). Społeczeństwo zbudowane na zasadach naprawdę ściśle naukowych bardziej przypominałoby „Nowy wspaniały świat” Aldousa Huxleya ze zdehumanizowanymi i dokładnie wyselekcjonowanymi jednostkami, niż jakiekolwiek utopie innych autorów.

Dlatego wydaje mi się, trudno byłoby stworzyć szkołę świecką, opartą na zasadach naukowych, ponieważ system oświaty pozbawiony elementu ideologiczno-irracjonalnego, byłby po prostu mało atrakcyjny. Dlatego też organizacje religijne z ambicjami tworzenia szkół mają mniej dylematów do przemyślenia, ponieważ z założenia nie kierują się wątpliwościami, a czymś wręcz przeciwnym, choć z gruntu błędnym. Posiadanie absolutnej prawdy nie jest bowiem człowiekowi do życia potrzebne, a na utopiach można, wbrew pozorom, tworzyć trwałe konstrukcje zapewniające poczucie bezpieczeństwa, a nawet szczęścia.

wtorek, 10 czerwca 2014

Koniec pewnej epoki, czyli o wzgardzonych urokach kosmopolityzmu i języków obcych



Wstąpiłem dziś do jednej z księgarni sieci EMPiK i doszedłem do wniosku, że na moich oczach skończyła się kolejna epoka (bo za mojego życia skończyła się już niejedna). Już od jakiegoś czasu regalik z książkami anglojęzycznymi (książek w innych językach nie uświadczy się w empikach już chyba od kilkunastu lat) był przesuwany z miejsca na miejsce, ale to jest zjawisko normalne w nowoczesnych sklepach – towary się przemieszcza, żeby klient w ich poszukiwaniu zawiesił oko na czymś po drodze i jeszcze to kupił, zanim dotrze do tego, czego szukał. Nic mnie już w tym względzie nie dziwi, więc i teraz, nie mogąc znaleźć anglojęzycznych tytułów, postanowiłem uzbroić się w cierpliwość i spokojnie pospacerować między półkami aż do nich dotrę. Po kilku minutach i wrażeniu, że obszedłem już wszystkie zakamarki sklepu, zacząłem odczuwać pewne zaniepokojenie, więc zaczepiłem przechodzącego młodego człowieka z obsługi, gdzie mogę teraz znaleźć książki w języku angielskim. W odpowiedzi usłyszałem, że nigdzie, ponieważ takie miejsce zlikwidowano, zaś rzeczone książki mogę zakupić wyłącznie przez Internet. To, że mogę kupować książki przez Internet, akurat wiedziałem, ale to, że nie ma już nawet tego kurczącego się regaliku z dwiema, lub choćby jedną półką z tytułami zapisanymi po angielsku, nie.

Zrobiło mi się nieco smutno, niczym po utracie kogoś znajomego, choć z drugiej strony nie była to jakaś straszna rozpacz. Jeszcze kiedy półki z książkami w języku angielskim istniały, niespecjalnie przyciągały tytułami czy nazwiskami autorów. Po okresie, kiedy można było od czasu do czasu nabyć dobrą klasykę, czy też jakąś wartościową pozycję bardziej współczesną, nastąpiła epoka, kiedy empikowe półki zapełnione były rzędem powieści Terry’ego Pratchetta (książki Pratchetta są, jak mi się zdaje, całkiem niegłupie, ale to jednak nie moja bajka), a zaraz obok stała bogata twórczość Jeremy’ego Clarksona, faceta którego kojarzę z programów o samochodach, zarozumialca i czasami po prostu chama. Widocznie ktoś jeszcze te kilka miesięcy temu uważał, że zasługuje on na pozycję empikowego „króla literatury”.

Dlatego zupełny koniec tych pratchettowsko-clarksonowskich półek tak zupełnie w depresję mnie nie wprawił. Bardziej poczułem się, jakbym przez jakiś czas obserwował czyjąś ciężką chorobę, po której nastąpiło to, co musiało, czyli zgon.

Za komuny MPiKi były swego rodzaju kosmopolitycznym a eksterytorialnym obszarem. Idąc do księgarni, czuło się, że na moment człowiek się wyrywa z siermiężnej szarzyzny PRLu i dotyka „wielkiego świata”. Co prawda większość dostępnych tytułów pochodziła z krajów tzw. demokracji ludowej (KaDeeLów), a więc gazety były raczej organami komunistycznych partii tych krajów, a np. po francusku można było kupić „L’Humanite”, organ Francuskiej Partii Komunistycznej, ale było coś magicznie oszałamiającego w tej różnorodności języków.

MPiKi były też miejscem, gdzie prowadzono kursy języków obcych, zaś ktoś, kto na taki kurs chodził, niemal automatycznie zyskiwał wysoki status towarzyski. „Ach, Jadzia chodzi do MPiKu na francuski!” „A mój mąż zapisał się na angielski, bo wie pani, jego firma ma teraz tyle kontaktów zagranicznych”. Po upadku komuny wierzyłem święcie, że otworzymy się na świat nie tylko formalnie, tzn. dostaniemy paszporty, ale że również z tego formalnego otwarcia czynnie skorzystamy. Po przystąpieniu do UE, a więc do strefy Schengen, moja euforia była ogromna. Święcie wierzyłem, że teraz wszyscy będziemy jeździć do krajów, które do niedawna były dla nas tak bardzo obce, oraz będziemy przyjmować gości z całego świata. Nawiążą się więzy przyjaźni, a za tym pójdzie rozwój międzynarodowej wymiany handlowej i studenckiej, co z kolei pozwoli nam raz na zawsze wyleczyć się z naszych zaściankowych kompleksów.

Tymczasem jak zwykle zawiódł czynnik ludzki. Co prawda wielu młodych ludzi porozumiewa się, niektórzy całkiem dobrze, po angielsku. Inne języki poszły w odstawkę, oprócz może takich, na które od czasu do czasu pojawia się moda, jak np. hiszpański.
Pomimo umiejętności posługiwania się językiem (u różnych ludzi niestety w bardzo różnym stopniu), nie widać masowej fascynacji wymianą informacji, czy chęci nawiązania osobistych kontaktów. Owszem, studenci działający w AIESEC stanowią w tym względzie sympatyczny wyjątek, ale masy są skoncentrowane na własnym szarym życiu. Wyjazdy „za chlebem”, zwłaszcza do Wielkiej Brytanii czy Irlandii, w niektórych przypadkach owocują otwarciem na miejscową kulturę, co czasami się spotyka z miłą wzajemnością, ale masa Polaków za granicą trzyma się swojego, jeśli nie terytorialnego to towarzyskiego, getta i ani myśli się otworzyć na to, co proponuje im kraj zamieszkania. Wręcz przeciwnie, wielu lubi się nabzdyczyć w swojej pokrzywdzonej polskości i obnosić z pogardą dla miejscowego piwa czy kiełbasek.

Nie chodzi mi tu zresztą o jakieś kolejne samobiczowanie, bo jak się daje zaobserwować, młodzież w innych krajach też w swojej masie aż tak otwarta nie jest, jakby to można było od niej oczekiwać. Uczniowie, jacy przyjeżdżają do Polski w ramach programu Socrates, np. z Niemiec czy Francji, też wcale nie wszyscy są otwarci i chętni do nowych kontaktów.

Internet wydawał się ogromną szansą na otwarcie ludzi, zwłaszcza młodych, na międzynarodowe kontakty. Jak jednak łatwo zaobserwować, wchodząc właśnie na fora internetowe, Internet sprawił, że ludzie zamykają się w wirtualnych gettach, rozmawiając w większości z rówieśnikami posługującymi się wyłącznie tym samym językiem, co oni. Co więcej, fora są przeważnie monotematyczne, więc młodzi ludzie wykorzystują Internet do rozmów w ojczystym języku na temat jakiejś wąskiej dziedziny.

Nie rozrywam jednak szat, bo dochodzę do wniosku, że tak było zawsze i pewnie zawsze tak będzie. Zawsze będzie dość wąska grupa ludzi z otwartymi umysłami, ucząca się języków i swobodnie nawiązująca kontakty z podobnymi sobie ze wszystkich obszarów świata, i zawsze będzie wielka masa zastraszonych biedaków z zaścianka, dla których szczytem towarzyskiej rozrywki jest spotkanie z kolegami na ławce, a potem czatowanie z tymi samymi kolegami w sieci. Czy to źle? A co to w ogóle znaczy „źle”? Nie obrażam się na słońce, że grzeje, ani na deszcz, że pada. Taka jest chyba naturalna kolej rzeczy. Szkoda tylko trochę, że żeby kupić książkę po angielsku będę musiał to robić przez Internet. Nie mam nic przeciwko takim transakcjom, ale w kupowaniu bezpośrednim, przebieraniu, wertowaniu kartek stojąc przy półce, jest coś, co sprawia mi po prostu fizyczną przyjemność. Jej elementem jest też krótka wymiana zdań z panią/panem za ladą. Teraz będę tego pozbawiony. Ale cóż? Stare musi odejść, a wiem co mówię, bom historyk z wykształcenia!

wtorek, 3 czerwca 2014

Klęska Palikota, prawicowy bunt młodzieżowy i nijakość lewicy



Swego czasu namiętnie dyskutowałem ze znajomymi zwolennikami PiSu. Ponieważ przede wszystkim interesuje mnie skuteczność w działaniach politycznych, krytykowałem sposób prowadzenia polityki przez braci Kaczyńskich, który jednoznacznie antagonizował całe wielkie grupy społeczeństwa, przez co niemożliwym było przyciągnięcie większej liczby wyborców na stronę tej partii. Osobiście jej zwolennikiem nigdy nie byłem i nie jestem, bo nie uważam życia w wiecznym poczuciu zagrożenia za coś wartego rozpowszechniania, tak samo jak nie chcę, żeby Polska była katolicką teokracją, ale były pewne elementy w polityce tej partii, które nawet mogły być pozytywne, np. większa stanowczość w pilnowaniu polskich interesów w Unii Europejskiej (z tym, że oprócz buńczucznych deklaracji PiSowi to też jakoś nie wychodziło). Ponieważ generalnie lubię ludzi i w każdym potrafię dostrzec coś pozytywnego, a moi pisowscy znajomi, oprócz tego że są swego rodzaju fanatykami, prywatnie są całkiem normalnymi i sympatycznymi ludźmi, więc dyskutowałem z nimi na temat sposobu prowadzenia polityki przez ich prezesa w sposób życzliwy.

Zwolennicy PiSu często skarżyli się, że media przedstawiają ich prezesa oraz całe ugrupowanie w złym świetle, że robią z nich idiotów itd,., itp. Z całą pewnością sympatie mainstreamowych dziennikarzy są często tak wyraźne, że wywiady przez nich przeprowadzane to często żałosny spektakl próby ośmieszenia każdego, kto ma nieco inne poglądy od ich własnych (tych „oświeconych”, jak im się pewnie wydaje). Tragedia polskich mediów polega na tym, że dziennikarze „niezależni” nie reprezentują pod tym względem żadnej pozytywnej przeciwwagi, ponieważ ich poglądy polityczne również są widoczne w każdym pytaniu. Nie masz więc obiektywizmu w polskim dziennikarstwie i szaty rozdzierać by próżno.

Otóż media mainstreamowe może i faktycznie PiSowi życzliwe nigdy nie były, ale też politycy PiS dostarczali im tyle materiału ośmieszającego samych siebie, że owi „reżimowi” dziennikarze nie musieli się nawet zbytnio starać. Pisowcy skarżyli się, że one wybiórczo pokazują to, co można krytykować, a przez to do społeczeństwa nie dociera np. ich wspaniały program gospodarczy, bo media nie pokazują pisowskich ekonomistów i nie pozwalają im pokazać pozytywnego programu, skupiając się na lustracji, a potem na Smoleńsku, obronie krzyża itd. itp. Pewnie tak było i jest, ale można zadać pytanie kogo obchodzi nawet najlepszy program gospodarczy, jeżeli mielibyśmy żyć w stanie wiecznie podsycanej paranoi.

Nie oszukujmy się. Ilu wyborców faktycznie studiuje programy partii, na które będzie głosował? Ilu jest takich, którzy czytają wszystkie programy, żeby potem sobie z nich wybrać ten, który im odpowiada. Śmiem twierdzić, że takich ludzi po prostu nie ma! Głosujemy najczęściej kierując się emocjami na partię, którą popieramy na podstawie dość ogólnych haseł, a nie w wyniku świadomej analizy programu. Tak jest zresztą wszędzie i to jest niestety bardzo słaby punkt demokracji jako systemu wyłaniania najlepszej władzy.

W dyskusjach ze znajomymi zwolennikami PiSu podkreślałem, że rzucanie gromów na znaczna część społeczeństwa z pewnością nie przysporzy tej partii wyborców, że nabzdyczenei się w swoim poczuciu moralnej wyższości też nie wróży przyciągnięcia nowych ludzi. Obraz PiSu w oczach wielu obywateli naszego kraju to jakaś potworna groteska, choć wiem, że nie wszyscy są do końca tacy straszni, i choć w jakimś stopniu przyczyniły się do tego media, nie można zaprzeczyć, że pokazane przez nie kretyńskie wypowiedzi tego czy innego polityka tej partii, zdarzyły się naprawdę.

Wspominam o tym PiSie, ponieważ ostatnio dyskutuję z panią profesor Małgorzatą Kowalską, która startowała w wyborach do Parlamentu Europejskiego z list Twojego Ruchu Europa Plus, czyli partii, która była lepiej rozpoznawalna jako Ruch Palikota.

Klęska TREP w wyborach do Parlamentu Europejskiego specjalnie mnie nie zdziwiła, choć myślałem, że jednak zyskają większe poparcie. Image, jaki wyrobił sobie (a może zrobiły to media) Janusz Palikot, to antyklerykał walczący o prawa gejów i przedkładający interes Unii Europejskiej nad interes Polski, a przy tym podający się za lewicę. Ponieważ pomimo raczej mieszczańskich polgądów mam pewien sentyment do tradycji lewicowej, zwłaszcza przedwojennego PPSu, jestem nieco przewrażliwiony na punkcie zmiany pola semantycznego samego przymiotnika „lewicowy”.

Otóż partie socjalistyczne rozwinęły swoją działalność w XIX wieku w imię przebudowania społeczeństwa w interesie klasy robotniczej, czyli grupy wykorzystywanej („wyzyskiwanej”) przez kapitalistów. Osobiście jestem zwolennikiem kapitalizmu, ponieważ wierzę, że egoizm w granicach rozsądku jest motorem postępu, ale ponieważ czasami trudno zachować te granice rozsądku, dobrze by było, żeby istniała właśnie lewica (w tym związki zawodowe), dzięki której pracownik nie byłby traktowany jak niewolnik. Socjaliści dziewiętnastowieczni za punkt honoru postawili sobie pociągnięcie za sobą mas. Nie oszukujmy się, ideologie wymyślają inteligenci. Jeżeli jednak nie pociągają za sobą mas, wtedy ich grupy pozostają groteskowymi partiami kanapowymi, albo rozpolitykowanymi kawiarnianymi kółkami dyskusyjnymi (w XIX wieku, bo dzisiaj w kawiarniach gada się o pierdołach). Szli więc agitatorzy „w lud” i go pozyskiwali. Chyba, ze zostali brutalnie pogonieni, ponieważ już wcześniej do owego ludu dotarli agitatorzy innych partyj. Dobrze pamiętać, ze endecy byli bardzo aktywni w środowisku robotniczym przełomu XIX i XX wieku. To jest właśnie znamienne – politykom zależało, żeby bezpośrednio docierać do ludzi i wciągać ich do swojego ruchu.

Pani Profesor, znajomość z którą zawarłem po tym, jak w komentarzu do wpisu znajomej napisałem, że wielka szkoda, że kandyduje „od Palikota”, bo przez to na pewno na nią nie zagłosuję, stwierdziła, że obecnie nie ma takiej wielkiej grupy, jak dziewiętnastowieczni robotnicy przemysłowi, do których lewicowi agitatorzy mogliby docierać. Uważam, że grupy niezadowolonych z poczuciem wykluczenia są w Polsce bardzo liczne i wcale nie musi to być klasowy monolit. Warto jednak zauważyć, że nad ich losem pochyla się ksiądz Rydzyk w sowich mediach, a z partii politycznych jest to Prawo i Sprawiedliwość. Politykom mówiącym o biedzie czy wyzysku, zarzuca się populizm, ale powiedzmy sobie szczerze – w demokracji prawo do istnienia mają tylko partie populistyczne, ponieważ w demokracji kolekcjonuje się głosy populusu, więc trzeba mu mówić to, co chce usłyszeć. Problem oczywiście w tym, że partia musi utrafić w to, co ten populus usłyszeć chce, a nie jest to sztuka łatwa.

Partie polityczne są trochę jak artyści. Wszyscy mają poczucie własnej wspaniałości, ale to publiczność w końcu ocenia. Oczywiście publiczność może mieć kiepski gust i dlatego więcej mamy w Polsce słuchaczy disco-polo niż Pendereckiego. Tak samo jest w polityce. Niektóre partie tak bardzo boją się łatki populizmu, że praktycznie straciły cechy nadające im jakąś wyraźną tożsamość. Kto tak naprawdę wie o co chodzi SLD? Przecież nie chcą przywrócić socjalizmu, nie chcą nacjonalizować przemysłu, a w imię stabilności budżetu gotowi są tak samo jak PO czy każda inna partia na każde posunięcie godzące w kieszeń obywatela. Może SLD ma jakiś lewicowy program, ale nikt go nie czyta i nie przeczyta. Ta partia nadal się będzie kojarzyć z PZPR (może młodym już nie, bo nie pamiętają PRLu) i tak naprawdę w ogóle nie wiadomo po co istnieje.

Ruch Palikota miał stanowić dla postkomunistycznego betonu z SLD jakąś alternatywę, ale Janusz Palikot, milioner i kapitalista jako lider lewicy walczącej o interesy klasy pracującej? Wolne żarty. Nie wiem, czy Twój Ruch ma jakiś program gospodarczy i socjalny, bo media go nie pokazują, a sam dociekał nie będę, podobnie jak 99,99% wyborców. Gdyby ktoś przeprowadził sondę uliczną i spytał stu przypadkowych przechodniów z czym im się kojarzy Janusz Palikot i Twój Ruch, myślę, że odpowiedzią byłby atak na Kościół, walka o prawa gejów i lesbijek i może jeszcze ktoś by sobie przypomniał postulat legalizacji marihuany.

Postawiłem złośliwą tezę, że tego typu salonowa „lewica”, ponieważ z robotnikami i bezrobotnymi nie ma nic wspólnego i mieć chyba nie chce, musiała sobie znaleźć innych wykluczonych, o których prawa będzie walczyć, więc wyeksponowała prawa osób homoseksualnych. Ta kwestia, jak osobiście uważam, jest ważna i wcześniej czy później trzeba ją będzie rozwiązać, ale wymaga jeszcze co najmniej kilku lat systematycznej pracy u podstaw, choćby dotarcia do środowisk robotniczych i przekonania ich, że geje i lesbijki są ludźmi, którzy mają prawo otwarcie pokazywać swoją orientację, mają prawo do godności i miłości takiej, jaką preferują. To jest ciężka praca, ale bez jej podjęcia nie ma co się dziwić, że młodzież ze środowisk robotniczych i bezrobotnych przejmują neonaziści.

Pani Profesor zarzuciła mi złą wolę i malowanie groteskowego obrazu Palikota i jego partii, ponieważ nawet Robert Biedroń czy Anna Grodzka nie stawiają kwestii gejowskiej na pierwszym miejscu.. Zarzut złej woli jest w jakiejś części uzasadniony, ponieważ od początku nie ukrywałem, że zwolennikiem hucpiarza i błazna Palikota nie jestem, ale to nie ja robię z TW groteskę. Z pewnością robią to media, które żywią się sensacją i zawsze będą eksponować rzeczy szokujące a śmieszne. Dodatkowym czynnikiem jest i to, że podobnie jak w przypadku PiSu, dziennikarze nie muszą się specjalnie wysilać, żeby Ruch Palikota (bo przecież nie mój) ośmieszyć. Wystarczyło obejrzeć pierwszy spot przed wyborami do PE (ten, który był nawet śmieszniejszy od kabaretowego występu nt. dojścia PiSu do władzy, z tym że w odróżnieniu od kabaretu był po prostu chamski), tak samo jak spoty poszczególnych kandydatów. Nie, nikt nie musiał z TW robić groteski. Ona została pracowicie przygotowana i wyeksponowana przez własnych działaczy tej partii.

Odejdźmy na moment od Ruchu Paikota czy PiSu. Problem jest bowiem natury ogólniejszej. Już kilka lat temu pisałem, że w Polsce partie polityczne są kadrowe i nie zabiegają o powiększenie liczby swoich członków. Owszem, czasami starają się kogoś pozyskać, ale jest to przeważnie człowiek o znanym nazwisku, takim, które dobrze by wyglądało na liście wyborczej partii, takim, którym można się pochwalić (patrzcie, oto wielki lekarz, wielki uczony, wielki aktor, wielki sportowiec jest z nami). O szarego obywatela nikt nie zabiega i chyba wiem dlaczego. Gdyby takich szarych członków partii było dużo, mogliby jeszcze narozrabiać i odsunąć od władzy nas, którzyśmy tę partię zakładali przecież po to, żeby być w niej najważniejsi. Z wyborcami rozmawia się praktycznie tylko przez media. Owszem robi się spotkania wyborcze, na które przychodzą tylko naprawdę zainteresowani, ale żadnego innego działania w celu trwałego pozyskania elektoratu (oprócz okresów przedwyborczych) nie widać. „Populiści” potrafią jakoś zagospodarować ludzi starszych, którzy za to gotowi im są oddać resztki swojej głodowej emerytury. Neonaziści potrafią dotrzeć do „ziomów z osiedla”, którzy nie widzą dla siebie perspektyw.

Lewica nie potrafi, bo uważa, że nie ma do kogo. Ba, nie tylko nie potrafi. Można odnieść wrażenie, że w ogóle nie chce, bo woli na te grupy huknąć z góry, że rasiści, że faszyści i ciemnogród. My oświeceni będziemy bronić imigrantów (o których nie mają zielonego pojęcia, bo kierują się kliszami i własnym teoretycznym modelem), mniejszości seksualnych (które prostemu człowiekowi ledwo wiążącemu koniec z końcem kojarzą się raczej z bogaczami, którzy już nie wiedzą co ze sobą zrobić z tego bogactwa) czy popierać narkomanię.

To jest oczywiście uproszczenie, ale to nie jak stworzyłem taki obraz! Tak postrzega się „lewicę”, której się nie chce prowadzić „pracy u podstaw”.

Niedawno dyskutowaliśmy tez o tym, że młodzież dzisiejsza się nie buntuje. Teza jest mniej więcej taka sama jak ta, ze wśród Polaków nie ma wystarczającej aktywności społecznej na poziomie sąsiedzkim, osiedlowym itd. Lewicowi intelektualiści nie chcą dostrzec, że zwycięstwo Janusza Korwina-Mikke w wyborach do PE to jest właśnie objaw buntu młodzieży. A, że jest to młodzież o innych poglądach, niż lewicowych intelektualistów, to już jakoś do „prawdziwego młodzieżowego buntu” nie pasuje. Znam ludzi, którzy są bardzo aktywni społecznie, tylko że akurat działają przy swoich parafiach. Organizują festyny rodzinne, wycieczki dla dzieci i dorosłych, punkty informacyjne dla bezrobotnych itd. Tylko, że to nie jest aktywność, którą by lewica pochwalała. (Mnie osobiście też nie jest z nimi po drodze ze względu na światopogląd).

Lewica w Polsce jest nijaka i nie umie niczego zaoferować. Nie umie też dotrzeć do odpowiedniej liczby wyborców, żeby móc myśleć o zagrożeniu układowi POPiS. Żeby coś takiego w ogóle planować, trzeba w to włożyć dużo pracy, po pierwsze konceptualnej, ale potem żmudnej „pracy organicznej”. Na razie na to się nie zanosi. Przewiduję, że po fali prawicowych przegięć, których początek już dziś obserwujemy, lewica odrodzi się za jakieś 10-20 lat, jako objaw buntu młodzieży, kiedy dzisiejsi zwolennicy KNP będą już dostatecznie skompromitowanymi grubasami w średnim wieku.


niedziela, 1 czerwca 2014

Kilka myśli o Unii Europejskiej w świetle wyników wyborów do PE

Wielu moich znajomych zachłysnęło się ostatnio sukcesem wyborczym Janusza Korwina-Mikke. Osobiście uważam, że fascynacja tym politykiem powinna z wiekiem przejść, w miarę nabywania doświadczenia życiowego i obserwacji świata. Czarno-biały obraz rzeczywistości lansowany przez JKM robi na wielu wrażenie dzięki swojej spójności i „żelaznej logice”. Wystarczy jednak podważyć kilka podstawowych założeń, a cała logiczna konstrukcja jego rozumowania zaczyna się chwiać i okazuje się mieć wiele słabych punktów.

Niemniej, jak to bywa w dzisiejszym świecie kultury politycznej, czy też poprawności politycznej, możemy zaobserwować elementarne a kompletne kretynizmy lansowane w imię rzekomego postępu, których nikt nie śmie skrytykować, bo żaden polityk nie chce wyjść na owego postępu wroga. Tak samo było przy wprowadzaniu prohibicji w Stanach Zjednoczonych. Katastrofalne skutki tego „szlachetnego” posunięcia były do przewidzenia, ale żaden polityk nie śmiał występować jako obrońca picia wódki. Dlatego od czasu do czasu musi się pojawić polityk, który z racji tej, że nie zależy mu na uznaniu establishmentu, może sobie pozwolić na powiedzeniu kilku słów prawdy. Takim politykiem był Andrzej Lepper, który wśród steku populistycznych bzdur potrafił trafnie zdiagnozować charakter „prywatyzacji po polsku”, takim był Leszek Moczulski, który publicznie „rozszyfrował” skrót prekursorki SLD, czyli PZPR jako „płatni zdrajcy, pachołki Rosji”. Takim politykiem jest Nigel Farage, Brytyjski eurosceptyk, który nęka prominentów Unii Europejskiej swoją krytyką. Prawdopodobnie takim pajacem, który może pozwolić sobie na wszystko, bo mu na poklasku gawiedzi nie zależy, będzie Janusz Korwin-Mikke.

Gdyby jednak ktoś na poważnie zaczął traktować tego polityka jako wyrocznię we wszystkich sprawach, w których się wypowiada, to byłaby jakaś potworna głupota i zaślepienie. Jego poglądy na rolę kobiet w społeczeństwie (przy całym jego szacunku dla nich, oprócz feministek), wypowiedzi na temat inwalidów czy tez cała jego koncepcja sprywatyzowania wszystkiego, włącznie z instytucjami państwa, to utopia i to w dodatku utopia niepożądana.

Zaczynam od Korwina, a tymczasem chcę się zająć problemem Unii Europejskiej. Idea Paneuropy nie narodziła się wśród niemieckich chadeków po II wojnie światowej, ale dużo wcześniej. Tak naprawdę próba odrodzenia cesarstwa rzymskiego przez królów niemieckich była przykładem myślenia w kategoriach europejskiego uniwersalizmu.  Idee paneuropejskie istniały w dwudziestoleciu międzywojennym. Osobiście uważam, ze zjednoczona Europa to nadal wspaniały pomysł, bo kontynent nasz chyba już zasłużył na to, by się na nim nie lała krew jego mieszkańców. Współpraca gospodarcza na partnerskich zasadach jest ideą jak najbardziej godną poparcia. Uważam też, że otwarcie granic (Schengen) było posunięciem fantastycznym. Swoboda podróżowania otworzyła przed Europejczykami wspaniałą możliwość wzajemnego uczenia się od siebie i mam tu na myśli nie tylko programy wymiany studentów i uczniów, ale najbardziej elementarną edukację wynikającą z doświadczenie obcowania z innymi ludźmi. Tę ideę należy podtrzymywać i propagować.

Dlaczego jednak Unia Europejska entuzjazmu w wielu z nas jakoś nie wzbudza? Dlaczego cieszymy się z ciętych wypowiedzi Nigela Farage’a i ze zwycięstwa Korwina-Mikke? Dlaczego uroczystości rocznicowe wejścia Polski do UE nie wywołują euforii, a ci, wśród których wywołują, robią na innych wrażenie niespełna rozumu?

Mała dygresja. Cesarz Klaudiusz, jak pisze Swetoniusz, dowiedziawszy się od swojego lekarza, że powstrzymywanie naturalnych gazów może mieć fatalne skutki dla zdrowia, kazał czym prędzej publicznie obwieszczać tę mądrość ludowi rzymskiemu. Jeżeli chce im się puścić bąka, to niech to bez skrępowania robią, bo tak jest zdrowiej. Taki był cesarz Klaudiusz i tak się troszczył o stan zdrowia swoich poddanych (no, za pryncypatu nie byli to teoretycznie jeszcze poddani, ale obywatele).

Dygresja ta oczywiście nie napatoczyła się przypadkowo. Otóż Komisja Europejska, czyli dyktatorski dyrektoriat Unii Europejskiej, ciało przez nikogo nie wybierane, ani przed nikim nie odpowiedzialne, tak troszczy się o zdrowie nas wszystkich, że osiąga to rozmiary absurdu. Ponieważ o prawdziwy altruizm polityków trudno mi podejrzewać, mam poważne wątpliwości, czy faktycznie w tych wszystkich dyrektywach zdrowie obywatela Unii jest takie ważne. A właściwie to, co tych ludzi, k…, obchodzi moje zdrowie? No, zrozumiałbym, gdyby problem tkwił w środkach, jakie Unia łoży na ochronę zdrowia. Nie chce ich łożyć, więc podejmuje działania prewencyjne. Nie jestem jednak pewien, czy w jakimkolwiek państwie Komisja Europejska dokłada do opieki zdrowotnej.

Nie wiem, doprawdy nie wiem jak logicznie tłumaczyć ograniczenia w handlu ziołami, czy zakazie wędzenia mięsa w naturalnym dymie. Co takiego komisarza obchodzi, czy ktoś się truje papierosem mentolowym, czy zwykłą machorką?

W odróżnieniu od Janusza Korwina-Mikke i Nigela Farage’a wważam, że walka o ochronę środowiska i zapobieganie globalnemu ociepleniu to problemy realne i ważne. Dlaczego jednak jeden typ żarówki zastępuje się innym, który okazuje się wcale nie tak energooszczędny jak by się wydawało, a przy tym jest „niezniszczalny”, tzn. dla środowiska naturalnego bardzo groźny, bo gdzieś te zużyte żarówki trzeba przecież wyrzucać i składować do końca świata.

Hipokryzją do n-tej potęgi są opłaty, które można wnieść za przyznanie większego limitu emisji spalin. Nie chodzi więc o to, żeby tych spalin nie było, bo wtedy wszystkim narzucono by te same ograniczenia i wymagano by bezwzględnego ich przestrzegania, ale o to, żeby wyciągnąć pieniądze od państw bogatszych, a państwa biedniejsze skazać na energetyczne bankructwo.

Kilka lat temu z powodu decyzji unijnych pozamykano w Polsce znaczną liczbę cukrowni. Rezultatem jest cukier z importu (np. z Niemiec) na naszych półkach sklepowych. W imię czego dokonano tego kroku? Nie widzę tu ani problemu środowiska naturalnego, ani zdrowotnego, bo ci, co cukier jedzą i tak go sobie nie odmawiają. Pięknoduchy i eurooszołomy każą wyzbyć się egoizmu narodowego i poświęcić się dla wspólnej sprawy. Czasami ludzie są gotowi to nawet zrobić, ale tutaj znowu nie ma takiego wspólnego celu, który by do nich przemawiał. Konkurencja z USA i Chinami? Wolne żarty! Panie, ja mieszkam w Łapach, gdzie zamknęli mi cukrownię i wywalili mnie z roboty. Co mi tam Ameryka czy Chiny! Wystarczy porozmawiać właśnie z pracownikami cukrowni, z rybakami, ze stoczniowcami i wyjdzie na to, że Unia wyszła im bokiem.

Podkreślam jednak, że nadal jestem entuzjastą jedności europejskiej, choć raczej na zasadzie Hanzy, a nie uniwersalnego cesarstwa.

Unia Europejska w obecnym kształcie to twór przedziwny. Wydaje się, że w sferze obyczajowej i socjalnej kieruje się ideologią lewicową (czy też raczej lewacką, jakby to określili komuniści w latach 70. XX w.), zaś w polityce gospodarczej jej prominenci mają usta pełne wolnego rynku i konkurencji, podczas gdy w rzeczywistości działają w interesie najsilniejszych korporacji. Trudno jest bowiem wierzyć, że zamykanie całych gałęzi w niektórych krajach służy czemukolwiek innemu, jak wzmacnianiu firm zajmujących się podobną działalnością w innych. Zdaję sobie sprawę, że tak mówią zwolennicy teorii spiskowych, ale w świecie, w którym gra się o naprawdę wysokie stawki, trudno nie wierzyć w zmowy, lobbing i wykorzystywanie świata polityki w celu osiągnięcia korzyści biznesowych. To jest po prostu normalne, a wiara w nieskazitelność i dobrą wolę wszystkich polityków unijnych, byłaby wielką naiwnością.

Istnienie tak niedemokratycznego, a przy tym posiadającego nieograniczoną władzę nad Europą, tworu jak Komisja Europejska, musi być wielkim ułatwieniem dla wszelkiego rodzaju lobbystów, którzy nie muszą docierać do każdego parlamentu narodowego z osobna (ciężka robota, przeku…., o przepraszam, przekonać tylu posłów w tylu krajach), żeby uzyskać ustawę zgodną z potrzebami swoich firm. Wystarczy dotrzeć do o wiele mniejszej liczby komisarzy, którzy załatwią sprawę jednym pociągnięciem pióra i to od razu we wszystkich krajach członkowskich. Uważam, że stworzenie Komisji Europejskiej jako ciała wydającego dekrety (przepraszam, dyrektywy) stojące przed prawem krajowym było posunięciem genialnym w swojej prostocie. Może to i spiskowa teoria dziejów, ale jeśli wszystko to nie jest prawdą, to jak takim komisarzom w ogóle przychodzą pewne pomysły do głowy? Skąd w ogóle taki zalążek pomysłu, żeby zakazać wędzenia w dymie, ale nie zająknąć się o malowaniu mięsa chemicznym świństwem mającym owo wędzenie zastąpić?

Jeżeli Unia Europejska dalej będzie brnąć w kierunku osłabiania przemysłu w mniejszych krajach członkowskich, jeżeli nadal będzie się zajmowała głupotami typu krzywizna ogórka, czy papierosy mentolowe (dlaczego akurat mentolowe?), zdrowy rozsądek Europejczyków, nie mając żadnej możliwości ujawnienia się i wpłynięcia na decyzje organów unijnych, przekształci się (a właściwie już się przekształcił) w zgorzknienie i akty autodestrukcyjne w postaci wyborów eurosceptyków i nacjonalistów.