wtorek, 10 czerwca 2014

Koniec pewnej epoki, czyli o wzgardzonych urokach kosmopolityzmu i języków obcych



Wstąpiłem dziś do jednej z księgarni sieci EMPiK i doszedłem do wniosku, że na moich oczach skończyła się kolejna epoka (bo za mojego życia skończyła się już niejedna). Już od jakiegoś czasu regalik z książkami anglojęzycznymi (książek w innych językach nie uświadczy się w empikach już chyba od kilkunastu lat) był przesuwany z miejsca na miejsce, ale to jest zjawisko normalne w nowoczesnych sklepach – towary się przemieszcza, żeby klient w ich poszukiwaniu zawiesił oko na czymś po drodze i jeszcze to kupił, zanim dotrze do tego, czego szukał. Nic mnie już w tym względzie nie dziwi, więc i teraz, nie mogąc znaleźć anglojęzycznych tytułów, postanowiłem uzbroić się w cierpliwość i spokojnie pospacerować między półkami aż do nich dotrę. Po kilku minutach i wrażeniu, że obszedłem już wszystkie zakamarki sklepu, zacząłem odczuwać pewne zaniepokojenie, więc zaczepiłem przechodzącego młodego człowieka z obsługi, gdzie mogę teraz znaleźć książki w języku angielskim. W odpowiedzi usłyszałem, że nigdzie, ponieważ takie miejsce zlikwidowano, zaś rzeczone książki mogę zakupić wyłącznie przez Internet. To, że mogę kupować książki przez Internet, akurat wiedziałem, ale to, że nie ma już nawet tego kurczącego się regaliku z dwiema, lub choćby jedną półką z tytułami zapisanymi po angielsku, nie.

Zrobiło mi się nieco smutno, niczym po utracie kogoś znajomego, choć z drugiej strony nie była to jakaś straszna rozpacz. Jeszcze kiedy półki z książkami w języku angielskim istniały, niespecjalnie przyciągały tytułami czy nazwiskami autorów. Po okresie, kiedy można było od czasu do czasu nabyć dobrą klasykę, czy też jakąś wartościową pozycję bardziej współczesną, nastąpiła epoka, kiedy empikowe półki zapełnione były rzędem powieści Terry’ego Pratchetta (książki Pratchetta są, jak mi się zdaje, całkiem niegłupie, ale to jednak nie moja bajka), a zaraz obok stała bogata twórczość Jeremy’ego Clarksona, faceta którego kojarzę z programów o samochodach, zarozumialca i czasami po prostu chama. Widocznie ktoś jeszcze te kilka miesięcy temu uważał, że zasługuje on na pozycję empikowego „króla literatury”.

Dlatego zupełny koniec tych pratchettowsko-clarksonowskich półek tak zupełnie w depresję mnie nie wprawił. Bardziej poczułem się, jakbym przez jakiś czas obserwował czyjąś ciężką chorobę, po której nastąpiło to, co musiało, czyli zgon.

Za komuny MPiKi były swego rodzaju kosmopolitycznym a eksterytorialnym obszarem. Idąc do księgarni, czuło się, że na moment człowiek się wyrywa z siermiężnej szarzyzny PRLu i dotyka „wielkiego świata”. Co prawda większość dostępnych tytułów pochodziła z krajów tzw. demokracji ludowej (KaDeeLów), a więc gazety były raczej organami komunistycznych partii tych krajów, a np. po francusku można było kupić „L’Humanite”, organ Francuskiej Partii Komunistycznej, ale było coś magicznie oszałamiającego w tej różnorodności języków.

MPiKi były też miejscem, gdzie prowadzono kursy języków obcych, zaś ktoś, kto na taki kurs chodził, niemal automatycznie zyskiwał wysoki status towarzyski. „Ach, Jadzia chodzi do MPiKu na francuski!” „A mój mąż zapisał się na angielski, bo wie pani, jego firma ma teraz tyle kontaktów zagranicznych”. Po upadku komuny wierzyłem święcie, że otworzymy się na świat nie tylko formalnie, tzn. dostaniemy paszporty, ale że również z tego formalnego otwarcia czynnie skorzystamy. Po przystąpieniu do UE, a więc do strefy Schengen, moja euforia była ogromna. Święcie wierzyłem, że teraz wszyscy będziemy jeździć do krajów, które do niedawna były dla nas tak bardzo obce, oraz będziemy przyjmować gości z całego świata. Nawiążą się więzy przyjaźni, a za tym pójdzie rozwój międzynarodowej wymiany handlowej i studenckiej, co z kolei pozwoli nam raz na zawsze wyleczyć się z naszych zaściankowych kompleksów.

Tymczasem jak zwykle zawiódł czynnik ludzki. Co prawda wielu młodych ludzi porozumiewa się, niektórzy całkiem dobrze, po angielsku. Inne języki poszły w odstawkę, oprócz może takich, na które od czasu do czasu pojawia się moda, jak np. hiszpański.
Pomimo umiejętności posługiwania się językiem (u różnych ludzi niestety w bardzo różnym stopniu), nie widać masowej fascynacji wymianą informacji, czy chęci nawiązania osobistych kontaktów. Owszem, studenci działający w AIESEC stanowią w tym względzie sympatyczny wyjątek, ale masy są skoncentrowane na własnym szarym życiu. Wyjazdy „za chlebem”, zwłaszcza do Wielkiej Brytanii czy Irlandii, w niektórych przypadkach owocują otwarciem na miejscową kulturę, co czasami się spotyka z miłą wzajemnością, ale masa Polaków za granicą trzyma się swojego, jeśli nie terytorialnego to towarzyskiego, getta i ani myśli się otworzyć na to, co proponuje im kraj zamieszkania. Wręcz przeciwnie, wielu lubi się nabzdyczyć w swojej pokrzywdzonej polskości i obnosić z pogardą dla miejscowego piwa czy kiełbasek.

Nie chodzi mi tu zresztą o jakieś kolejne samobiczowanie, bo jak się daje zaobserwować, młodzież w innych krajach też w swojej masie aż tak otwarta nie jest, jakby to można było od niej oczekiwać. Uczniowie, jacy przyjeżdżają do Polski w ramach programu Socrates, np. z Niemiec czy Francji, też wcale nie wszyscy są otwarci i chętni do nowych kontaktów.

Internet wydawał się ogromną szansą na otwarcie ludzi, zwłaszcza młodych, na międzynarodowe kontakty. Jak jednak łatwo zaobserwować, wchodząc właśnie na fora internetowe, Internet sprawił, że ludzie zamykają się w wirtualnych gettach, rozmawiając w większości z rówieśnikami posługującymi się wyłącznie tym samym językiem, co oni. Co więcej, fora są przeważnie monotematyczne, więc młodzi ludzie wykorzystują Internet do rozmów w ojczystym języku na temat jakiejś wąskiej dziedziny.

Nie rozrywam jednak szat, bo dochodzę do wniosku, że tak było zawsze i pewnie zawsze tak będzie. Zawsze będzie dość wąska grupa ludzi z otwartymi umysłami, ucząca się języków i swobodnie nawiązująca kontakty z podobnymi sobie ze wszystkich obszarów świata, i zawsze będzie wielka masa zastraszonych biedaków z zaścianka, dla których szczytem towarzyskiej rozrywki jest spotkanie z kolegami na ławce, a potem czatowanie z tymi samymi kolegami w sieci. Czy to źle? A co to w ogóle znaczy „źle”? Nie obrażam się na słońce, że grzeje, ani na deszcz, że pada. Taka jest chyba naturalna kolej rzeczy. Szkoda tylko trochę, że żeby kupić książkę po angielsku będę musiał to robić przez Internet. Nie mam nic przeciwko takim transakcjom, ale w kupowaniu bezpośrednim, przebieraniu, wertowaniu kartek stojąc przy półce, jest coś, co sprawia mi po prostu fizyczną przyjemność. Jej elementem jest też krótka wymiana zdań z panią/panem za ladą. Teraz będę tego pozbawiony. Ale cóż? Stare musi odejść, a wiem co mówię, bom historyk z wykształcenia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz