poniedziałek, 23 czerwca 2014

O szkole humanistycznej

Jednym z zarzutów, jaki postawiono Sokratesowi, była deprawacja młodzieży. Oskarżyciele uważali, że stary gaduła odwodzi młodych ludzi od czegoś, co dzisiaj nazywamy tradycyjnymi wartościami, w tym podważa państwowy kult bogów. Ponieważ programy szkolne są wybiórcze, niestety mamy bardzo uproszczony, a przez to najczęściej jednak zafałszowany (niekoniecznie z powodu złych intencji) obraz pewnych miejsc w pewnych epokach. Wszystkim nam średniowiecze kojarzy się z totalną ciemnotą, a starożytność z rozkwitem filozofii, kultury i nauki. Tymczasem to nie do końca jest tak. W greckich poleis, nawet w „oświeconych” Atenach, większość ludzi, jak zresztą w każdej epoce, to nie byli żadni intelektualiści. Jak można wyczytać z platońskich dialogów, społeczeństwo Aten pełne było hipokrytów, drobnych cwaniaczków, łajdaków i właśnie obłudnych świętoszków, którzy w imię swojej dewocyjnej religijności gotowi byli niszczyć wszystko, co się ich wizji świata sprzeciwiało. Gdyby było inaczej, demokracja nie skazałaby biednego starca na śmierć.

Z chęcią nazwałbym Sokratesa prekursorem humanizmu, gdybym miał o nim więcej informacji z wiarygodnych źródeł. Tymczasem znamy go tylko z pism Platona, więc nigdy się nie dowiemy, na ile jego Sokrates jest odzwierciedleniem żywego człowieka o tym imieniu, a na ile tworem literackim przekazującym czytelnikowi myśli samego Arystoklesa, ze względu na szerokie barki zwanego Platonem.

Niestety jeszcze mniej niż o Sokratesie wiemy o Protagorasie, ale wiemy z kolei, że Platon go nie poważał. Tymczasem to Protagorasowi również Platon przypisuje twierdzenie, że to „człowiek jest miarą wszechrzeczy”. Protagoras i sofiści to jednak w jego ujęciu przeklęci relatywiści, przez których niemożliwe staje się ustalenie jakichkolwiek norm etycznych. Co innego Sokrates, który podważając wiarę w tradycyjnych bogów, sam wierzy w swojego dobrego dajmoniona, który snuje dywagacje na temat świata idealnego, a to pozwoli później czerpać z tych nauk pewnym grupom chrześcijan, zanim się zachłysną logiką Arystotelesa.
Moralista Sokrates (cały czas nie wiadomo, czy ten prawdziwy, czy ten na kartach ksiąg Platona) tworzy też jeden z najbardziej ponurych wizji społeczeństwa, totalitarną utopię, bo przecież tym właśnie jest „Państwo”,  która z dość mało zrozumiałych powodów do dziś znajduje gorących zwolenników.

Na podstawie jednego zdania przypisywanemu Protagorasowi przez jego ideologicznego wroga, trudno go nazwać ojcem humanizmu, ale wydaje się, że to jednak on ma większe prawo do tego tytułu niż Sokrates, twórca swoistej religii, może bez bogów, ale jednak w wielkim stopniu religii.

Trzeba sobie powiedzieć wprost – ludzie w swojej masie nie są zdolni do nieustannego używania rozumu. Jednym, że użyję złośliwej metafory, go po prostu brakuje, ale większość po prostu nie jest w stanie utrzymywać mózg w stanie nieustannej gotowości do analizy, a potem szybkiego przejścia do syntezy, żeby następnie znowu analizować kolejny bodziec. Generalnie lubimy momenty, kiedy po prostu nie odczuwamy żadnego dysonansu poznawczego, a za to doświadczamy błogostanu wynikającego z poczucia, że wszystko jest na swoim miejscu. Takie złudzenie dają właśnie religie, albo filozofie, które ze względu na wyłącznie procesu myślenia, religiami się stały (np. buddyzm w wielu rejonach Tybetu, Birmy, Tajlandii czy Japonii, stał się zwyczajną religią dewocyjną, gdzie tylko nieliczni praktykują ćwiczenia prowadzące do osiągnięcia filozoficznego ideału).

Ponieważ na totalnym relatywizmie nie da się zbudować systemu społecznego, który by zapewniał wszystkim bezpieczne i dobre życie (religie przynajmniej budują jego złudzenie), a jedynie obnażają dość nieciekawą z punktu widzenia etyki atawistyczną naturę zwierzęcia zwanego homo sapiens, w kulturze polskiej najczęściej oddawaną jako „mentalność Kalego”, uciekamy się do rozmaitych ideologii, które, podobnie jak religie, mają nam zastąpić analizę każdego jednostkowego przypadku gotową receptą na „właściwą” reakcję.

Religie i ideologie mają to do siebie, że na gruncie logiki można je dość łatwo zdekonstruować i wielu intelektualistów czerpie z tego główną satysfakcję, ale problem polega na tym, że życie w społeczeństwie wymaga jednak podejścia pozytywnego. Na czysto językowym gruncie bowiem łatwo pokazać, że dekonstrukcja po prostu nie jest konstruktywna.

Na dekonstrukcji nie da się zbudować spajającego społeczność systemu oświaty, ponieważ dekonstruując wszelkie ideologie, dość łatwo udowodnić, że powszechna oświata jest też tylko pewnym konstruktem ideologicznym, który obiektywnie nie ma żadnego uzasadnienia.

Tymczasem grupom religijnym, co prawda coraz mniej liczne w dzisiejszych czasach w bogatych krajach cywilizacji zachodniej (cokolwiek pod tym rozumiemy), łatwiej jest opracować program szkół pod swoim patronatem, niż współczesnym państwom, które się miotają między polityczno-ideologicznymi dylematami. Grupy wyznaniowe po prostu tworzą swoje szkoły, które zapewniają dyscyplinę, bezpieczeństwo (można z tym oczywiście polemizować, ale na ogół nie ma tam narkomanii czy wymuszeń) i wiedzę, do której przyswojenia uczniowie zostaną przy pomocy różnego rodzaju presji zmuszeni, bez zbędnych negocjacji i często absurdalnych kompromisów, na jakie zmuszeni są z kolei iść nauczyciele w szkołach państwowych. Jaki jest „produkt” szkoły religijnej to ciekawy osobny temat – jedni stają się fanatykami, ale wielu wcale nie, natomiast wiedza pozytywna (z matematyki, fizyki czy języków obcych) prawdopodobnie pozostanie na dłużej niż u absolwenta szkoły, która stawiała dobre oceny za same dobre chęci.

Szkoły wyznaniowe, jako prywatne, są często uważane za bardziej prestiżowe i elitarne, przez co przyciągają różnego rodzaju snobistycznych rodziców, dla których posłanie do nich dziecka jest swego rodzaju wyrazem statusu społecznego. Ale to nie tylko o to chodzi. Wielu rodziców posłałoby tam swoje dzieci po prostu dlatego, że spodziewa się tam lepszej edukacji (indoktrynację ideologiczną można w końcu w domu jakoś zneutralizować), ale ich na taką szkołę nie stać.

Problem w tym, że oprócz tego, że szkoły te są drogie, to mimo wszystko ich głównym celem jest konkretnie ukierunkowana indoktrynacja. Ich twórcy nie ukrywają tego, co akurat jest dobre, bo potencjalny „klient” (czyli rodzic wysyłający tam dziecko), od początku wie, na co się decyduje, ale jak dużo taka szkoła ma wspólnego z prawdziwą nauką? Na ile w takiej szkole można przedstawić teorię ewolucji, czy historię biblijną opartą na źródłach historycznych i archeologicznych poddanych rzetelnej krytyce?

To, co mnie nurtuje, to idea stworzenia szkoły, która byłby naprawdę humanistyczna. Pojawia się jednak pewien problem z linią ideologiczną takiej szkoły. Co to bowiem znaczy „humanistyczna”? W klasycznym znaczeniu tego słowa, byłaby ona po prostu nakierowana na człowieka i wszystko, co jest z nim związane, a nie na sprawy nadprzyrodzone i wszelkie implikacje wynikające z wiary w sferę nadnaturalną.

Sprawa byłaby relatywnie prosta, gdyby można było po prostu stwierdzić, że oto chcemy stworzyć szkołę opartą o światopogląd naukowy (no właśnie – cokolwiek to znaczy, ale z grubsza wiadomo, że taki, który stawia na prawdy, które się oparły falsyfikacji), a więc używając nomenklatury już dość tradycyjnej, materialistyczny. Erich Fromm uważał Karola Marksa za ukoronowanie humanizmu (pomijając to, co z marksizmu wynikło, czyli jatki, przy których pierwszych 20 latach kilka wieków kościelnej inkwizycji nie wypada zbyt imponująco) i pewnie w jakimś stopniu miał rację, tylko, że w tym wypadku humanizm okazał się utopią.

Co więcej, jak słusznie zauważają krytycy marksizmu, realny socjalizm, zwany potocznie komunizmem (choć oczywiście z tym idealnym komunizmem nie miał nic wspólnego), gdziekolwiek się pojawił, tam stworzył pewne zjawiska społeczne, które nijak inaczej nie można wyjaśnić, jak tylko poprzez wielką ludzką tęsknotę do komfortu myślenia religijnego. Kultu Lenina czy Stalina to przecież tylko zamiana chrześcijańskich świętych na „świętych” świeckich. Dodajmy do tego wiarę w nieomylność partii, czy konieczność kierowania się „moralnością socjalistyczną”, która miała być czymś innym od etyki „burżuazyjnej”, a już na pewno religijnej, ale kto pamięta te czasy, ten wie, że tak naprawdę niewiele się ona od tej ostatniej różniła. Ba, wszelkie eksperymenty obyczajowe, jakim oddawała się młodzież w bogatych krajach zachodnich, określane były przez komunistów jako „lewactwo” (na długo przed tym, zanim Janusz Korwin-Mikke dokonał dewaluacji tego słowa)!

Humanizm, tak jak go dziś pojmujemy, to przede wszystkim dobrostan człowieka, jego wolność, w tym wolność wyboru, prawo do indywidualizmu (redukcja zobowiązań społecznych z równoczesnym zwiększeniem odpowiedzialności społeczeństwa za jednostkę), ale jest on w takim razie rezultatem pewnych założeń, które z materialistycznego punktu widzenia trudno uznać za „naukowe”. O ile nawet marksiści zakładali istnienie pewnej sfery, którą można nazwać duchową, którą pojmowali jako czysto materialistyczny wytwór naszych umysłów, a konkretnie mózgów, to naukowo nawet tego przecież nie da się udowodnić. Wolna wola (fundament chrześcijaństwa) w świetle tego, co wie współczesna biologia, psychologia i socjologia, okazuje się miłym mitem, który daje nam złudzenie personalizmu i w ogóle jakiejkolwiek kontroli nad czymkolwiek (bo nie trzeba być geniuszem, żeby zauważyć, że wielu z nas nie ma żadnego wpływu nawet na własne życie). W świetle współczesnych teorii naukowych, to, co robi nasz mózg, to po prostu racjonalizacja wszelkich bodźców dostarczanych ze wszystkich możliwych receptorów, a więc z całego ciała, a przy tym nasza kontrola nad tymi receptorami jest bardzo ograniczona.

Dlatego rodzi się jeden wielki dylemat – czy obowiązującą linią edukacyjną szkoły humanistycznej (niereligijnej) powinna być jakaś quasi-religijna wersja humanizmu (np. marksizmu), czy jednak czysto naukowy (materialistyczny) obraz rzeczywistości, wolny od wszelkich nawet pozorów metafizyki, w którym młody człowiek byłby zmuszony samemu wypracować sobie reguły etycznego postępowania, o ile owe reguły musiałyby być etyczne (tzn. opierałyby się na dychotomii dobro-zło). Nie oszukujmy się bowiem, bez czynnika quasi-metafizycznego, trudno jest wyjaśnić pojęcia dobra i zła bez popadnięcia w skrajny relatywizm, co samo w sobie może i nie byłoby takie złe, ale trudno w takim społeczeństwie o wypracowanie jakichś naukowo wytłumaczalnych zasad współżycia. Ponieważ szkoły, przynajmniej te powszechnie znane, nie są przygotowane na takie zrelatywizowanie zasad (przede wszystkim nie byliby na nie przygotowani uczniowie, którzy mają silne poczucie sprawiedliwości, tylko że nie zdają sobie sprawy z tego, że dość łatwo je podważyć i zrelatywizować).

Problem bowiem polega na tym, że nauka, czyli odkrywanie bezwzględnej prawdy, nie ma żadnego sentymentu dla ludzkich pragnień, w tym tych dotyczących komfortu psychicznego. Nauka wyjaśnia sprawy brutalnie i bez miłosierdzia wobec tęsknot do np. sprawiedliwości (nie mówiąc już o tzw. sprawiedliwości społecznej). Społeczeństwo zbudowane na zasadach naprawdę ściśle naukowych bardziej przypominałoby „Nowy wspaniały świat” Aldousa Huxleya ze zdehumanizowanymi i dokładnie wyselekcjonowanymi jednostkami, niż jakiekolwiek utopie innych autorów.

Dlatego wydaje mi się, trudno byłoby stworzyć szkołę świecką, opartą na zasadach naukowych, ponieważ system oświaty pozbawiony elementu ideologiczno-irracjonalnego, byłby po prostu mało atrakcyjny. Dlatego też organizacje religijne z ambicjami tworzenia szkół mają mniej dylematów do przemyślenia, ponieważ z założenia nie kierują się wątpliwościami, a czymś wręcz przeciwnym, choć z gruntu błędnym. Posiadanie absolutnej prawdy nie jest bowiem człowiekowi do życia potrzebne, a na utopiach można, wbrew pozorom, tworzyć trwałe konstrukcje zapewniające poczucie bezpieczeństwa, a nawet szczęścia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz