Naukę taiji (tai chi) w stylu Chen rozpoczyna się od
ćwiczenia zwanego Chan Si Gong. Nazwę tę najczęściej tłumaczy się jako rozwijanie
jedwabnego kokonu, choć, jak twierdzą niektórzy, lepszym tłumaczeniem byłoby
skręcanie jedwabnej nici. Jakiekolwiek z tych tłumaczeń byśmy przyjęli, jest to
ćwiczenie fundamentalne dla stylu Chen nie tylko dlatego, że od niego zaczyna
się naukę, ale również dlatego, że ze świadomości ciała osiągniętej dzięki temu ćwiczeniu
wyprowadza się praktycznie wszystkie inne ruchy. Jednym słowem, Chan Si Gong
jest obecne we wszystkim, co robi uprawiający taiji na każdym etapie
zaawansowania.
Rozwijanie kokonu ma również ogromne znaczenie praktyczne,
choć oczywiście chodzi o metaforę. Mianowicie chodzi o to, żeby wypracować ruch
na tyle delikatny, żeby „nie zerwać nici”, ale na tyle zdecydowany, żeby ją
jednak „skręcać” czy też „rozwijać”. Należy więc unikać szarpnięć, czy
zaangażowania zbyt wielkiej siły, a równocześnie konsekwentnie realizować
założenie.
Wbrew powyższym dwóm akapitom, ten wpis nie dotyczy taiji.
Ćwiczenie Chan Si Gong jest samo w sobie metaforą stylu przyswajania wiedzy i
umiejętności. Jeżeli przeanalizujemy metodykę nauczania czy to języków obcych,
czy jakiegokolwiek innego przedmiotu, zauważymy, że pewne założenia ich
nauczania na poziomie podstawowym zawiera jakiś element, który można porównać
do Chan Si Gong. Naukę języka obcego generalnie można porównać do budowania
osnowy, a następnie jej zagęszczania. O ile przedmioty wymagające w większości „jedynie”
zapamiętania wiadomości mogą być
przyswajane na zasadzie gęstego tkania miejsce przy miejscu, to języków, czy w
ogóle przedmiotów polegających na kształtowaniu umiejętności, tak się tego
zrobić nie da. Lepsze rezultaty daje zbudowanie rzadkiej osnowy pokrywającej
całość zagadnienia, a następnie jej systematyczne zagęszczanie. Ba, nawet w
przypadku przedmiotów polegających na zapamiętywaniu wielkich porcji
informacji, metoda ta znajduje zastosowanie. Ktokolwiek próbował nauczyć się
kilkuset stron na egzamin (współczesnym studentom ku uwadze: tak się kiedyś
studiowało!), ten chyba wie, że zamiast od razu wkuwać szczegółowo rozdział po
rozdziale, lepiej jest najpierw „ogarnąć całość”, czyli przeczytać (i najlepiej
zapamiętać) spis treści, potem taką książkę przeczytać dość szybko, żeby się
zorientować w jej zawartości, a dopiero potem, wiedząc czego w ogóle musimy się
nauczyć, zabrać się do „zagęszczania” wiedzy, czyli do wkuwania szczegółów
(które dawni egzaminatorzy bardzo lubili, mimo, że w swoich deklaracjach
odżegnywali się od tego). W czasach powszechnego dostępu do informacji, być
zapamiętywanie ogromnych porcji materiału nie odgrywa już takiej roli (choć nie
wierzę, żeby się tego dało do końca uniknąć), ale tak czy inaczej bardzo ważna
jest „osnowa”, czyli to, żebyśmy wiedzieli, co przynajmniej powinniśmy
wiedzieć.
„Chan Si Gong” powinien zostać wypracowany już gdzieś na
etapie przedszkola lub wczesnych lat szkolnych, bo chodzi o najbardziej ogólną
zasadę budowania własnego korpusu wiedzy i umiejętności przez każdego ucznia.
Na pewnych fundamentach przyswajania wiedzy powinniśmy umieć odpowiednio je
wzbogacać i zbudować gmach oparty na solidnych podstawach. Tak się jednak w
większości przypadków nie dzieje, ponieważ często już na poziomie szkoły
podstawowej następuje „zerwanie nici”. Dziecko zostaje przywalone wiadomościami
z różnych dziedzin, ale nikt w nim nie wypracował metody radzenia sobie z nimi.
Nikt bowiem nie uczy dzieci ich integracji we własnym umyśle. Owszem co jakiś
czas są podejmowane takie próby, ale najczęściej są albo powierzchowne, albo
traktowane jako „zawracanie głowy” i „kolejna wydumka ministerstwa”. Nauczyciel
lubi poruszać się po obszarze, w którym czuje się dobrze, a więc w swoim
przedmiocie. Żaden integralny rozwój ucznia go specjalnie nie interesuje, bo i
tak swój przedmiot traktuje jako bardzo ważny (jeśli nie najważniejszy).
Syn mojego znajomego mechanika odziedziczył zamiłowanie do
samochodów po ojcu. Od dziecka pomagał mu w warsztacie. Potem poszedł do
technikum mechanicznego. Nadal pracował z ojcem w warsztacie, a czasami
przywoził do niego swoich kolegów z klasy. I tutaj widać było jak na dłoni
różnicę, między chłopakami, którzy nigdy wcześniej nie byli w warsztacie a nim.
Po prostu człowiek, który przyswoił wiedzę tylko z podręczników, miał wielkie
problemy z przełożeniem tej wiedzy na praktykę, podczas gdy syn znajomego po
prostu „przykleił” wiedzę nabytą w szkole do „osnowy”, którą budował od
dzieciństwa. Kiedy poszedł na studia techniczne w Warszawie również był jednym
z nielicznych, którzy z tych studiów byli w stanie w pełni korzystać, ponieważ,
jak powiedział jeden z jego profesorów „na te studia nie powinni przychodzić
ludzie po liceum”. Bo teoria jest taka, że niby mogą, bo przecież głupi nie są,
ale zbudowanie podstaw, do których można potem dodawać wiedzę na wyższym
poziomie może im zająć o wiele więcej czasu, niż komuś, kto od wielu lat żył
mechaniką samochodową. A ponieważ tego czasu nie ma, ponieważ studia trwają
tyle samo dla każdego, młodzi ludzie opuszczają uczelnię z poczuciem wielkiego
pomieszania przypadkowych informacji, których nie wiedzą z czym powiązać.
Na poziomie wyższej uczelni brak osnowy jest jeszcze
bardziej widoczny. Jedynie w konserwatoriach student kończył (i nadal kończy)
klasę profesora takiego a takiego i wiadomo, że ów profesor przyjmując go do
siebie wziął na siebie odpowiedzialność za jego wykształcenie. Na polskim
uniwersytecie często mamy niestety do czynienia z sytuacją, że student dostaje
listę przedmiotów do zaliczenia, poszczególni wykładowcy przychodzą do pracy i
z niej wychodzą po przeprowadzeniu zajęć o charakterze przyczynkowo-wstępnym,
których student często nie umie powiązać z pozostałymi. Sam pamiętam, kiedy
jedna z moich wykładowczyń tłumaczyła nam, że pewnego dnia sami zrozumiemy, że wiedza
z teorii lingwistyki będzie miała przełożenie na metodykę nauczania języka. Jak
najbardziej miała rację, ale tak, jak powiedziała, w moim przypadku stało się
to „pewnego dnia”, a u niektórych nie nastąpiło nigdy i do dziś twierdzą, że „było
tyle niepotrzebnych przedmiotów”. Czy to jest wina studenta? Nie do końca, bo
wystarczyłoby, że ktoś opracowałby jakąś metodę dla studentów pierwszego roku,
która pozwoliłaby im zrozumieć wszelkie powiązania między całą wiedzą podawaną
podczas studiów.
Tymczasem po serii kursów wstępnych student wreszcie zaczyna
pisać pracę badawczą, która powinna wreszcie stać się osią, wokół której
zbudowałby gmach swojej wiedzy, ale najczęściej polski student traktuje pisanie
pracy dyplomowej jako kolejny dopust boży i zawracanie głowy.
System boloński narobił w tym względzie jeszcze więcej
zamieszania, choć już wcześniej wiele rzeczy postawiono na głowie. Po pierwsze
przerwano pewną ciągłość procesu, co jest wprawdzie problemem raczej
psychologicznym niż organizacyjnym, ale jednak dość istotnym. Młody człowiek po
licencjacie może odnieść wrażenie, że osiągnął pewną pełnię wiedzy z danego
zakresu, podczas gdy tak naprawdę znalazł się dopiero na początku drogi. Nie
byłoby sprawy, gdyby studia magisterskie były po prostu kontynuacją
licencjackich, ale bardziej ukierunkowaną. Tymczasem często jest tak, że
student znowu staje w obliczu szeregu przedmiotów, które z jego pracą badawczą
mają mało wspólnego (za to więcej z koniecznością zapewnienia pensum
wykładowcom). W przypadku niektórych kierunków zwodnicze okazało się na dodatek
założenie, że posiadając licencjat z jednego kierunku można bez problemu dostać
się na studia magisterskie z innego przedmiotu. Zetknąłem się osobiście z
przypadkiem, że pani, o ile dobrze pamiętam, po ekonomii, przyszła studiować
filologię angielską, ale zupełnie sobie nie radziła. Pewnych rzeczy po prostu
nie należy robić nie mając solidnych podstaw. To, że dzisiejszy student nie
zdaje sobie sprawy z tego, co umie, a czego nie umie, to jedno. To, że często
nie zdaje sobie sprawy, co powinien umieć, to drugie. Najgorsze jest jednak to,
że to system i brak jakiejś zintegrowanej strategii metodycznej w ramach samych
wydziałów doprowadza do takiej sytuacji. Trzeba być naprawdę silną osobowością
i mieć bardzo sprecyzowany plan wobec samego siebie, żeby w takim systemie
wyciągnąć dla siebie maksimum intelektualnych korzyści.
Nie jest łatwo zaproponować „chan si gong” dla każdej
dziedziny wiedzy. Niektórzy powiadają, że filozofia to nic innego, jak tylko
komentarze do Platona. Nie jest to jednak prawda, choć jest to jedno z takich „efektownych”
powiedzonek do popisywania się w towarzystwie (młodzież nazwałaby je sucharem).
Niejednokrotnie zastanawiano się, czy żeby uprawiać filozofię trzeba znać całą
historię filozofii. Trzeba sobie przy tym uświadomić, że przyjmując jakiś jeden
system filozoficzny za prawdziwy, praktycznie wszystkie inne należy odrzucić,
więc po co się o nich uczyć? A jednak prześledzenie wielkiego dyskursu jaki się
ciągnie od czasów starożytnych dałby współczesnemu filozofowi pewien pogląd na
jego rozwój, metody i problemy, jakimi się zajmował. Ktoś jednak może
powiedzieć, że przecież nie ma czasu na dokładne prześledzenie całej historii
filozofii, zwłaszcza tej sokratejskiej, skoro żyjemy w czasach po Nitschem,
Heideggerze, Foucaulcie czy Derridzie. Tutaj pojawia się rola doświadczonego
mistrza – profesora, który sam ma wyczucie, co jest kanonem i korpusem jego
wiedzy, którą chce przekazać. To doświadczony profesor powinien wiedzieć, jak
skonstruować u swoich studentów odpowiednią osnowę, którą ci będą wzbogacać
przez resztę swojego życia badaczy i myślicieli.
Niestety często sytuacja wygląda tak, że studenci chodząc na
rozmaite zajęcia i czytając (no, mam tu na myśli rzetelnych studentów) rozmaite
teksty, dopiero po latach są w stanie zintegrować swoją wiedzę. Ich studia
przypominają raczej tkanie zupełnie oddzielnych kawałków materiału, które leżą
w zupełnie innych częściach pokoju i które, jeżeli taki wysiłek w ogóle
wystąpi, zostaną ułożone w jakiś kolaż i pofastrygowane w mniej lub bardziej
udolny sposób. Najczęściej większość z nich zostaje zapomniana i ulega
rozkładowi.
Oczywiście znam naukowców, którzy zacząwszy jeszcze w latach
szkolnych od pewnego „zadzierzgnięcia” w postaci zainteresowania jakimś
tematem, potrafią go zgłębiać przez całe życie, obudowując go bogatą wiedzą,
która niekoniecznie ogranicza się tylko do niego. Chodziłoby teraz o to, żeby
swoim studentom przekazali nie tylko tę wiedzę, ale sam sposób jej
integrowania, żeby zaproponowali im swoisty „Chan Si Gong”, do którego zawsze
można wrócić i poczuć, że jest się na właściwej drodze.