niedziela, 2 sierpnia 2015

Chan Si Gong, czyli o potrzebie budowania podstaw



Naukę taiji (tai chi) w stylu Chen rozpoczyna się od ćwiczenia zwanego Chan Si Gong. Nazwę tę najczęściej tłumaczy się jako rozwijanie jedwabnego kokonu, choć, jak twierdzą niektórzy, lepszym tłumaczeniem byłoby skręcanie jedwabnej nici. Jakiekolwiek z tych tłumaczeń byśmy przyjęli, jest to ćwiczenie fundamentalne dla stylu Chen nie tylko dlatego, że od niego zaczyna się naukę, ale również dlatego, że ze świadomości  ciała osiągniętej dzięki temu ćwiczeniu wyprowadza się praktycznie wszystkie inne ruchy. Jednym słowem, Chan Si Gong jest obecne we wszystkim, co robi uprawiający taiji na każdym etapie zaawansowania. 

Rozwijanie kokonu ma również ogromne znaczenie praktyczne, choć oczywiście chodzi o metaforę. Mianowicie chodzi o to, żeby wypracować ruch na tyle delikatny, żeby „nie zerwać nici”, ale na tyle zdecydowany, żeby ją jednak „skręcać” czy też „rozwijać”. Należy więc unikać szarpnięć, czy zaangażowania zbyt wielkiej siły, a równocześnie konsekwentnie realizować założenie. 

Wbrew powyższym dwóm akapitom, ten wpis nie dotyczy taiji. Ćwiczenie Chan Si Gong jest samo w sobie metaforą stylu przyswajania wiedzy i umiejętności. Jeżeli przeanalizujemy metodykę nauczania czy to języków obcych, czy jakiegokolwiek innego przedmiotu, zauważymy, że pewne założenia ich nauczania na poziomie podstawowym zawiera jakiś element, który można porównać do Chan Si Gong. Naukę języka obcego generalnie można porównać do budowania osnowy, a następnie jej zagęszczania. O ile przedmioty wymagające w większości „jedynie” zapamiętania wiadomości  mogą być przyswajane na zasadzie gęstego tkania miejsce przy miejscu, to języków, czy w ogóle przedmiotów polegających na kształtowaniu umiejętności, tak się tego zrobić nie da. Lepsze rezultaty daje zbudowanie rzadkiej osnowy pokrywającej całość zagadnienia, a następnie jej systematyczne zagęszczanie. Ba, nawet w przypadku przedmiotów polegających na zapamiętywaniu wielkich porcji informacji, metoda ta znajduje zastosowanie. Ktokolwiek próbował nauczyć się kilkuset stron na egzamin (współczesnym studentom ku uwadze: tak się kiedyś studiowało!), ten chyba wie, że zamiast od razu wkuwać szczegółowo rozdział po rozdziale, lepiej jest najpierw „ogarnąć całość”, czyli przeczytać (i najlepiej zapamiętać) spis treści, potem taką książkę przeczytać dość szybko, żeby się zorientować w jej zawartości, a dopiero potem, wiedząc czego w ogóle musimy się nauczyć, zabrać się do „zagęszczania” wiedzy, czyli do wkuwania szczegółów (które dawni egzaminatorzy bardzo lubili, mimo, że w swoich deklaracjach odżegnywali się od tego). W czasach powszechnego dostępu do informacji, być zapamiętywanie ogromnych porcji materiału nie odgrywa już takiej roli (choć nie wierzę, żeby się tego dało do końca uniknąć), ale tak czy inaczej bardzo ważna jest „osnowa”, czyli to, żebyśmy wiedzieli, co przynajmniej powinniśmy wiedzieć. 

„Chan Si Gong” powinien zostać wypracowany już gdzieś na etapie przedszkola lub wczesnych lat szkolnych, bo chodzi o najbardziej ogólną zasadę budowania własnego korpusu wiedzy i umiejętności przez każdego ucznia. Na pewnych fundamentach przyswajania wiedzy powinniśmy umieć odpowiednio je wzbogacać i zbudować gmach oparty na solidnych podstawach. Tak się jednak w większości przypadków nie dzieje, ponieważ często już na poziomie szkoły podstawowej następuje „zerwanie nici”. Dziecko zostaje przywalone wiadomościami z różnych dziedzin, ale nikt w nim nie wypracował metody radzenia sobie z nimi. Nikt bowiem nie uczy dzieci ich integracji we własnym umyśle. Owszem co jakiś czas są podejmowane takie próby, ale najczęściej są albo powierzchowne, albo traktowane jako „zawracanie głowy” i „kolejna wydumka ministerstwa”. Nauczyciel lubi poruszać się po obszarze, w którym czuje się dobrze, a więc w swoim przedmiocie. Żaden integralny rozwój ucznia go specjalnie nie interesuje, bo i tak swój przedmiot traktuje jako bardzo ważny (jeśli nie najważniejszy). 

Syn mojego znajomego mechanika odziedziczył zamiłowanie do samochodów po ojcu. Od dziecka pomagał mu w warsztacie. Potem poszedł do technikum mechanicznego. Nadal pracował z ojcem w warsztacie, a czasami przywoził do niego swoich kolegów z klasy. I tutaj widać było jak na dłoni różnicę, między chłopakami, którzy nigdy wcześniej nie byli w warsztacie a nim. Po prostu człowiek, który przyswoił wiedzę tylko z podręczników, miał wielkie problemy z przełożeniem tej wiedzy na praktykę, podczas gdy syn znajomego po prostu „przykleił” wiedzę nabytą w szkole do „osnowy”, którą budował od dzieciństwa. Kiedy poszedł na studia techniczne w Warszawie również był jednym z nielicznych, którzy z tych studiów byli w stanie w pełni korzystać, ponieważ, jak powiedział jeden z jego profesorów „na te studia nie powinni przychodzić ludzie po liceum”. Bo teoria jest taka, że niby mogą, bo przecież głupi nie są, ale zbudowanie podstaw, do których można potem dodawać wiedzę na wyższym poziomie może im zająć o wiele więcej czasu, niż komuś, kto od wielu lat żył mechaniką samochodową. A ponieważ tego czasu nie ma, ponieważ studia trwają tyle samo dla każdego, młodzi ludzie opuszczają uczelnię z poczuciem wielkiego pomieszania przypadkowych informacji, których nie wiedzą z czym powiązać. 

Na poziomie wyższej uczelni brak osnowy jest jeszcze bardziej widoczny. Jedynie w konserwatoriach student kończył (i nadal kończy) klasę profesora takiego a takiego i wiadomo, że ów profesor przyjmując go do siebie wziął na siebie odpowiedzialność za jego wykształcenie. Na polskim uniwersytecie często mamy niestety do czynienia z sytuacją, że student dostaje listę przedmiotów do zaliczenia, poszczególni wykładowcy przychodzą do pracy i z niej wychodzą po przeprowadzeniu zajęć o charakterze przyczynkowo-wstępnym, których student często nie umie powiązać z pozostałymi. Sam pamiętam, kiedy jedna z moich wykładowczyń tłumaczyła nam, że pewnego dnia sami zrozumiemy, że wiedza z teorii lingwistyki będzie miała przełożenie na metodykę nauczania języka. Jak najbardziej miała rację, ale tak, jak powiedziała, w moim przypadku stało się to „pewnego dnia”, a u niektórych nie nastąpiło nigdy i do dziś twierdzą, że „było tyle niepotrzebnych przedmiotów”. Czy to jest wina studenta? Nie do końca, bo wystarczyłoby, że ktoś opracowałby jakąś metodę dla studentów pierwszego roku, która pozwoliłaby im zrozumieć wszelkie powiązania między całą wiedzą podawaną podczas studiów. 

Tymczasem po serii kursów wstępnych student wreszcie zaczyna pisać pracę badawczą, która powinna wreszcie stać się osią, wokół której zbudowałby gmach swojej wiedzy, ale najczęściej polski student traktuje pisanie pracy dyplomowej jako kolejny dopust boży i zawracanie głowy.
System boloński narobił w tym względzie jeszcze więcej zamieszania, choć już wcześniej wiele rzeczy postawiono na głowie. Po pierwsze przerwano pewną ciągłość procesu, co jest wprawdzie problemem raczej psychologicznym niż organizacyjnym, ale jednak dość istotnym. Młody człowiek po licencjacie może odnieść wrażenie, że osiągnął pewną pełnię wiedzy z danego zakresu, podczas gdy tak naprawdę znalazł się dopiero na początku drogi. Nie byłoby sprawy, gdyby studia magisterskie były po prostu kontynuacją licencjackich, ale bardziej ukierunkowaną. Tymczasem często jest tak, że student znowu staje w obliczu szeregu przedmiotów, które z jego pracą badawczą mają mało wspólnego (za to więcej z koniecznością zapewnienia pensum wykładowcom). W przypadku niektórych kierunków zwodnicze okazało się na dodatek założenie, że posiadając licencjat z jednego kierunku można bez problemu dostać się na studia magisterskie z innego przedmiotu. Zetknąłem się osobiście z przypadkiem, że pani, o ile dobrze pamiętam, po ekonomii, przyszła studiować filologię angielską, ale zupełnie sobie nie radziła. Pewnych rzeczy po prostu nie należy robić nie mając solidnych podstaw. To, że dzisiejszy student nie zdaje sobie sprawy z tego, co umie, a czego nie umie, to jedno. To, że często nie zdaje sobie sprawy, co powinien umieć, to drugie. Najgorsze jest jednak to, że to system i brak jakiejś zintegrowanej strategii metodycznej w ramach samych wydziałów doprowadza do takiej sytuacji. Trzeba być naprawdę silną osobowością i mieć bardzo sprecyzowany plan wobec samego siebie, żeby w takim systemie wyciągnąć dla siebie maksimum intelektualnych korzyści. 

Nie jest łatwo zaproponować „chan si gong” dla każdej dziedziny wiedzy. Niektórzy powiadają, że filozofia to nic innego, jak tylko komentarze do Platona. Nie jest to jednak prawda, choć jest to jedno z takich „efektownych” powiedzonek do popisywania się w towarzystwie (młodzież nazwałaby je sucharem). Niejednokrotnie zastanawiano się, czy żeby uprawiać filozofię trzeba znać całą historię filozofii. Trzeba sobie przy tym uświadomić, że przyjmując jakiś jeden system filozoficzny za prawdziwy, praktycznie wszystkie inne należy odrzucić, więc po co się o nich uczyć? A jednak prześledzenie wielkiego dyskursu jaki się ciągnie od czasów starożytnych dałby współczesnemu filozofowi pewien pogląd na jego rozwój, metody i problemy, jakimi się zajmował. Ktoś jednak może powiedzieć, że przecież nie ma czasu na dokładne prześledzenie całej historii filozofii, zwłaszcza tej sokratejskiej, skoro żyjemy w czasach po Nitschem, Heideggerze, Foucaulcie czy Derridzie. Tutaj pojawia się rola doświadczonego mistrza – profesora, który sam ma wyczucie, co jest kanonem i korpusem jego wiedzy, którą chce przekazać. To doświadczony profesor powinien wiedzieć, jak skonstruować u swoich studentów odpowiednią osnowę, którą ci będą wzbogacać przez resztę swojego życia badaczy i myślicieli. 

Niestety często sytuacja wygląda tak, że studenci chodząc na rozmaite zajęcia i czytając (no, mam tu na myśli rzetelnych studentów) rozmaite teksty, dopiero po latach są w stanie zintegrować swoją wiedzę. Ich studia przypominają raczej tkanie zupełnie oddzielnych kawałków materiału, które leżą w zupełnie innych częściach pokoju i które, jeżeli taki wysiłek w ogóle wystąpi, zostaną ułożone w jakiś kolaż i pofastrygowane w mniej lub bardziej udolny sposób. Najczęściej większość z nich zostaje zapomniana i ulega rozkładowi. 

Oczywiście znam naukowców, którzy zacząwszy jeszcze w latach szkolnych od pewnego „zadzierzgnięcia” w postaci zainteresowania jakimś tematem, potrafią go zgłębiać przez całe życie, obudowując go bogatą wiedzą, która niekoniecznie ogranicza się tylko do niego. Chodziłoby teraz o to, żeby swoim studentom przekazali nie tylko tę wiedzę, ale sam sposób jej integrowania, żeby zaproponowali im swoisty „Chan Si Gong”, do którego zawsze można wrócić i poczuć, że jest się na właściwej drodze.

piątek, 10 kwietnia 2015

O metodach nauki języków


Interesuje mnie wszystko, co przyczynia się do tego, żeby proces uczenia się, a zwłaszcza uczenia się języków obcych, uczynić łatwym, przyjemnym, a przy tym diabelnie skutecznym, dlatego rzucam się na wszelkie nowości w tej dziedzinie, w tym na metody, o których nie słyszałem na studiach, ponieważ zostały opracowane dopiero niedawno.  Jak to wśród Polaków, każda z takich nowych (lub „nowych”) metod, spotyka z jednej strony fanatycznych wyznawców, a z drugiej bezlitosnych hejterów (bo określenie „krytyk” jest tutaj zbyt słabe). 

Do pewnego stopnia śmieszą mnie rozmaici specjaliści od rozwoju osobistego (często samozwańczy, ale UWAGA! To nie znaczy, że zaraz wszyscy oni są gorsi), którzy m.in. przechwalają się swoimi umiejętnościami nabytymi na rozmaitych kursach i szkoleniach, ale broń Boże nie w szkole! Tak naprawdę wszystkich ich łączy jedno – krytyka metod stosowanych w państwowej szkole. Chciałbym być w stanie z całą mocą wyśmiać tę ich krytykę systemu edukacji i kłam zadać ich zarzutom, ale niestety tak do końca nie mogę. Jest dużo prawdy w tym, ze kładzie się nacisk na formułki gramatyczne, że robi się testy z wydumanych zdań – takich, żeby na siłę użyć jakiejś struktury gramatycznej, a nie daje się okazji młodym ludziom, żeby się nacieszyli faktem, że potrafią coś powiedzieć w obcym języku. Natomiast sprawdzanie co trzy lata znajomości języka przy pomocy standardowych testów, tworzy system, który jest w ogóle zbrodnią na radości uczenia się.

Dlatego z jednej strony internetowe tyrady domorosłych „specjalistów” mogą drażnić, bo kiedy mówią „w mojej metodzie nie będzie gramatyki”, to od razu pokazują, że nie mają pojęcia, o czym mówią, ponieważ bez gramatyki nie ma języka, natomiast oni nie do końca rozumieją znaczenie tego słowa, ponieważ mówiąc „gramatyka” mają na myśli wiedzę o gramatyce, która faktycznie jest zbędna, a to zupełnie coś innego. 

Twórcy nowych „metod” z kolei, nawet ci z solidnymi podstawami naukowymi, najczęściej gubią po drodze kilka czynników, jak np. dr James Asher, twórca metody TPR (Total Physical Response), który opracował metodę dla kinestetyków i być może dotykowców, ale niekoniecznie dla wzrokowców. Swego czasu triumfy święciła sugestopedia i oparta na niej SITA (podobno stosowana w zachodnich armiach), ale moda na te metody chyba już przeszła. Czy słusznie? Trudno powiedzieć. Jestem niemal przekonany, że są ludzie, którzy dzięki metodzie głębokiej relaksacji potrafili przyswoić wiele słów języka docelowego, ale czy poszło im szybciej niż tym, którzy wybrali inną metodę? Tutaj już bym polemizował. Podobnie jest z metodą zwaną dziś Direct, która jest niczym innym, jak zmodyfikowanym Callanem. Z całą pewnością przynosi ona bardzo szybkie efekty w pierwszym roku nauki. Około trzeciego/czwartego roku, beneficjenci wszystkich metod spotykają się mniej więcej w tym samym punkcie, dlatego trudno jest ocenić wyższość jednej metody nad drugą, zwłaszcza, że, jak wiemy, istnieją różne typy uczących się, na których oddziałują różne bodźce.
Warto interesować się różnymi metodami i przemyśleniami poliglotów, ponieważ z każdego źródła możemy wyciągnąć coś dla siebie. Cenna jest uwaga Piotra Marta (twórcy metody 5S), że od wielokrotnego mechanicznego powtarzania nowych słów, o wiele ważniejsze jest ich sprzężenie z konkretnymi emocjami. Niemniej trudno powiedzieć, czy na wszystkich ta metoda zadziała równie skutecznie. W TPR rolę takiej emocji miał odegrać fizyczny ruch. Niemniej, niczego nie powinniśmy lekceważyć. Osobiście uważam, że każda metoda jest dobra, dopóki w nią wierzymy. Kiedy zaczynamy wątpić, czy nauka przy jej pomocy przynosi efekty, rozpoczyna się proces samospełniającej się wróżby – te efekty faktycznie zaczynają słabnąć. 

Oprócz autentycznie sprawdzonych (przynajmniej przez twórców) metod, pojawiają się od czasu do czasu typowe twory marketingowe opakowane w chwytliwą nazwę, a kryjące w sobie jakąś eklektyczną kompilację elementów z innych metod. Nie znaczy to wcale, że taki twór nie może przynosić efektów. Ostatnio np. trafiłem na stronę tzw. metody Krebsa. Stało się tak dzięki wszędzie się wciskającym reklamom. Ponieważ nauka języków niezmiernie mnie interesuje, oczywiście na taką reklamę musiałem kliknąć. 

Dzięki niej dowiedziałem się o Emilu Krebsie niemiecko-śląskim poliglocie, który biegle władał 48 językami. Wszystko wspaniale, ale wczytując się w opis metody, trudno nie dojść do wniosku, że to wszystko może być skuteczne, ale nie ma nic wspólnego z samym Emilem Krebsem. W opisie metody rozpoznamy znane od dawna koncepcje, że języka obcego należy się uczyć najpierw przede wszystkim ze słuchu, oraz teorię Noama Chomsky’ego uniwersalnego narzędzia językowego, w jaki podobno wyposażony jest umysł każdego człowieka (tzn. każdy człowiek np. tworzy zdania z podmiotem i orzeczeniem). Nie ma, mówiąc szczerze, żadnego fizycznego dowodu na istnienie takich wrodzonych „kolein” gramatycznych (właśnie – przypomnijmy sobie, że bez gramatyki nie ma języka) w naszym mózgu, ale w teorii ładnie to się prezentuje. Wszystko pięknie, ale tego wszystkiego nie mógł opracować Emil Krebs, bo jak się dowiadujemy, francuskiego nauczył się z jakiejś przypadkowo znalezionej książki, a kolejnych języków też nie mógł się przecież nauczyć ze słuchu, bo w latach młodości ze Śląska się nie ruszał, a nośniki dźwięku nie były jeszcze rozpowszechnione. Owszem później dużo jeździł, bo był dyplomatą, więc np. przy swoich zdolnościach językowych mógł faktycznie opanować różne dialekty chińskiego ze słuchu. Tak czy inaczej, nie mamy żadnych zapisków Krebsa nt. jego własnej metody przyswajania obcych języków. Wniosek z tego, że grupa anonimowych biznesmenów stworzyła produkt z kompilacji elementów z różnych, głównie nowszych metod, natomiast nazwisko Krebsa służy im za szyld i element mający przyciągnąć ewentualnych nabywców pakietu do nauki danego języka. Przyznam, że powstrzymałem się od zakupu pakietu do niemieckiego i francuskiego, mając na względzie pewne uprzedzenie, jakie wyrobiłem sobie na podstawie tego typu materiałów z kursów opracowanych metodami, które były swego czasu modne. Otóż przeważnie same teksty języka docelowego są dość „drętwe” i mało mające wspólnego z żywą jego wersją. Nie twierdzę, że tak samo jest w tym wypadku, ale wolę nie sprawdzać. 

Prawda jest bowiem dość banalna – języka, jak i wielu innych przedmiotów, nauczy się ten, kto naprawdę chce się nauczyć i posiada wystarczającą motywację. Taki człowiek sam sobie znajdzie metodę najlepszą dla siebie. Z doświadczenia wiem, że słuchacze/studenci/uczniowie, którzy lubią rozprawiać  o (nie)skuteczności metod nauki języków, albo którzy z mądrą miną pytają o najlepsze metody, w 90% są ludźmi, którzy lubią się pokazać jako ci, którzy się naprawdę interesują, ale tak naprawdę tylko zawracają głowę i przede wszystkim oszukują samych siebie. Kto chce się języka nauczyć, ten po prostu szuka dotąd, aż znajdzie metodę najlepszą dla siebie, ale przede wszystkim daje z siebie wszystko, żeby z każdego ćwiczenia wyciągnąć najwięcej dla siebie. Metod uniwersalnych raczej nie ma.

sobota, 4 kwietnia 2015

Biega, krzyczy pan Hilary....

Niedawno pewien młody znajomy, syn moich "starych" znajomych, napisał, że kiedy miał lat 17 i działał w pewnej młodzieżówce partyjnej, a równocześnie intensywnie interesował się pewnymi zagadnieniami polityki jednego z sąsiadujących z nami państw, rozpierało go radosne podniecenie z powodu tego, że coś wie i że może się tą wiedzą podzielić. Obecnie, zbliżając się do trzydziestki, zrozumiał, że żeby się na jakiś temat wypowiadać, należy przede wszystkim temat zgłębić, dużo przeczytać, potem zdobyte w ten sposób dane przemyśleć. Oczywiście przemyślenia typu naukowego powinny opierać się na stosowaniu jakichś założeń metodologicznych.

Ten blog nigdy nie aspirował do głoszenia prawd ostatecznych. Wręcz przeciwnie. Sam tytuł jest na tyle asekurancki, że nie powinien pozostawiać żadnych wątpliwości co do tego, że jakiś temat nagle mnie zafascynował i wciągnął emocjonalnie, dlatego rzucam w cyberprzestrzeń swoją ulotną impresję licząc albo na poparcie, albo na naprostowanie mojego błędnego myślenia. Podobnie jak mój młody znajomy, zdaję sobie jednak od dawna sprawę, że żeby się na różne tematy wypowiadać, potrzebna jest bardzo rzetelna wiedza, na której zgłębienie niestety nie wystarczy życia.

Ostatnio pochłaniały mnie sprawy zgoła nie związane z "bujaniem w obłokach" i wyciąganiu wniosków "natury ogólnej". Wręcz przeciwnie. Czas poświęcałem sprawom urzędowo-finansowym, tudzież zawodowym. Nie jest to w żadnym wypadku skarga na los kogoś, kto lubi sobie poblogować, a tu nagle przytłaczają go przyziemne obowiązki. Wręcz przeciwnie. Myślę, że nauczyłem się je należycie doceniać, ponieważ od nich zależy moja bardzo konkretna egzystencja.

Tymczasem nie chcę jednak odchodzić od dość chaotycznego charakteru tego bloga i postanowiłem opublikować coś, co zrobiłem dziś zupełnie spontanicznie. Prawdopodobnie szukając swoich okularów, bez których już niestety nie jestem w stanie czytać, przypomniał mi się wierszyk Tuwima o znanym (swego czasu - nie wiem jak teraz) roztargnionym okularniku, panu Hilarym. Nie wiem na jakiej zasadzie, ale zupełnie znienacka naszła mnie ogromna chęć zangielszczenia tego uroczego wierszyka. Oto wynik tej próby. Będę wdzięczny za wszelkie uwagi językowe, metryczne i merytoryczne.


Running and yelling Mr Hillary Tex
Asks all around “Where on earth are my specs?”
Searches trousers and his jacket,
Every pocket, every placket,

All his wardrobe’s upside down
He gropes the coat, and gropes the gown,
“Scandal!” shouts he, “No effects!
“Someone’s stolen my dear specs!”

Under the sofa and on the settee,
He’s looking and panting, all sweaty,
Rummages in the stove and the fire,
In the big piano and behind the hair-dryer,

He started chopping the floor into blocks,
He started calling out loud for cops,
All of a sudden, he looks in the mirror,
He can’t believe it, so he comes nearer,

There they are! He found them! For, as it goes,
His dear spectacles were still on his nose!





sobota, 21 lutego 2015

O przewadze natury nad ciężką pracą



Nie od dziś szkoła i wiele programów szkoleniowych chce, żebyśmy uwierzyli w to, że ciężką pracą można osiągnąć sukces i że pracowici, choć niekoniecznie bardziej utalentowani, osiągają więcej niż zdolni a leniwi. W wielu przypadkach jest to zresztą prawda, ale z drugiej strony świat (wiem, że to brzmi zbyt górnolotnie, ale trudno mi to oddać mniej metaforycznie) nam wysyła, a zresztą również my sami wysyłamy sygnały, że mimo wszystko bardziej cenne jest to, co przychodzi „naturalnie”, „niewymuszenie” i „bez wysiłku”. Pomijam tu całą analizę „talentu”, bo istnieją teorie, że nawet za tym, co uważamy za naturalny dar, kryją się tysiące godzin pracy od wczesnego dzieciństwa (za przykład podaje się Mozarta lub Paganiniego, których ojcowie od małego zmuszali do wielogodzinnych ćwiczeń na instrumentach). Niemniej, myślę, że jeżeli ktoś naprawdę czegoś nie chce się nauczyć, to nic go nie przymusi, więc z tymi muzykami nie byłoby później tak genialnie, gdyby jednak jakiejś „iskry bożej” w sobie nie mieli. Kto zajmuje się jakąkolwiek dziedziną wymagającą wysokich umiejętności ten nieraz zapewne zaobserwował kolegów i koleżanki, którzy wkładają w swoją pracę ogromny wysiłek, a wyniki mają „zadowalające”, „poprawne”, ale nigdy nie wybitne. Jest to oczywiście jeszcze kwestia wyjścia poza utarte szablony, myślenia nieszablonowego itd. itp. Nie to mnie jednak dzisiaj interesuje. 

Rzecz w tym, że tak czy inaczej zdecydowana większość z nas wyraża szczery podziw wobec „naturalnego piękna”, które nie jest wynikiem ciężkiej pracy. Oczywiście klasyczny przykład to konkursy piękności na miss i misterów świata, danego kraju, czy choćby Pcimia Dolnego. Nagrody przyznawane w takich zawodach są często ogromne w porównaniu z nagrodami przyznawanymi za umiejętność wymagającą wieloletniego przygotowania. 

Podziwiamy młode talenty zgłaszające się do rozmaitych konkursów telewizyjnych i rozpływamy się np. nad walorami głosowymi dziewczyny, która przyznaje, że nigdy specjalnie się śpiewu nie uczyła, tylko po prostu takim głosem obdarzyła ją natura. Podziwiamy muzyków, którzy przebierają palcami po swoich instrumentach, jakby im to nie sprawiało najmniejszego wysiłku. Kochamy aktorów, którzy grają tak „naturalnie” (choć z drugiej strony w tym wypadku chyba nie zdajemy sobie sprawy, co by było, gdyby jakikolwiek aktor grał naprawdę „naturalnie” – naturalnie to my się zachowujemy na co dzień i coś takiego na scenie lub ekranie wyglądałoby okropnie). Kiedy zaś inny artysta wykonuje swoją pracę równie dobrze (tzn. sądząc po efektach), ale jakiś znajomy jego znajomego nam powie, że u niego to wszystko takie „wypracowane” (tutaj należy sobie wyobrazić odpowiednio pogardliwą intonację przy wypowiadaniu tego słowa), „wymuszone” czy wręcz „wystękane”, zaczynamy tę opinię bezkrytycznie powtarzać, bo przecież lubimy się popisywać „wiedzą” na różne tematy. Nie to jest zresztą najgorsze. Nasi rozmówcy, jeżeli będą chcieli z nami polemizować, najczęściej użyją argumentu „A skąd ty to wiesz? Kto ci takich rzeczy naopowiadał? To kompletna nieprawda, on/ona jest wielkim talentem!” Praktycznie nikt nie ujmie się za krytykowanym artystą słowami  „A co w tym złego? Człowiek ciężko pracował i osiągnął sukces! Co masz przeciwko solidnie wykonanej pracy?” Osobiście nigdy się z takim argumentem nie zetknąłem. Wszyscy świadomie czy podświadomie zdajemy się podziwiać jedynie to, w co nie trzeba wkładać wysiłku, a pojawia się w taki sposób jak oddychanie żywych istot. 

Nie ma się co oszukiwać. Jako przedstawiciele świata zwierząt, jesteśmy w ogromnej mierze zakładnikami natury i tysiąclecia kultury i cywilizacji tego nie zmienią. Przyciągają nas osobniki atrakcyjne seksualnie, zdrowe, silne i piękne. Przeciętna odbiorczyni telenoweli wyrabia sobie opinię o postaci na podstawie urody aktora. Czarny charakter jest zwykle „tak brzydki”, że nie ma się co dziwić, że jest postacią złą. 

Walory „naturalne” (choćby w rzeczywistości stał za nimi cały sztab specjalistów) mają również przełożenie na politykę. Tutaj jednak sprawa jest nieco bardziej złożona, ponieważ poglądy polityczne i warunki fizyczne mogą w wyobraźni odbiorców oddziaływać na siebie w obie strony. Polityk atrakcyjny może przekonać do swoich poglądów łatwiej niż jego mniej piękny rywal, ale często bywa i tak, że polityk, którego popieramy staje się dla nas piękny, a jego przeciwnik ohydny. Doskonałym przykładem tego ostatniego przypadku jest Władimir Putin, który w samej Rosji ma tysiące fanek gotowych udostępnić swoje łono dla potomka idola, natomiast dla wielu jego przeciwników, jest to człowiek beznadziejnie brzydki! 

Nie chodzi o to, żeby dociekać obiektywnej prawdy na temat atrakcyjności Władimira Putina, ani żadnego innego polityka. Rzecz w tym, że w ogóle pojawia się takie zjawisko, jak ocena polityka czy jakiejkolwiek postaci publicznej na podstawie wyglądu zewnętrznego. 

Fora internetowe, które w ogromnej mierze przejęły rolę dwudziestowiecznych magli[1], pełne są uwag typu „on nawet wygląda jak …” (tutaj następuje odpowiednie exemplum nadające porównaniu odpowiednio odrażający wydźwięk – małpa, świnia, potwór, Zgredek z Harry’ego Pottera, Golum z „Władcy Pierścieni” itd. itp.) Uwagi te odnoszą się najczęściej do jakiejś wypowiedzi polityka lub dziennikarza, którą uczestnicy forum zgodnie krytykują. Do argumentów dotyczących treści takiej wypowiedzi praktycznie zawsze ktoś dołoży coś na temat jego/jej wyglądu zewnętrznego. 

Skądinąd możemy się domyślać, że atrakcyjność seksualna jest czułym punktem każdego, choćby nie wiem jak się tego wypierał i dlatego wiedząc, że atak na nią może nielubianą osobę bardzo zaboleć, wielu ma tendencję do stosowania tej metody „niszczenia przeciwnika”. 

Oceniania na podstawie tego, co „naturalne” (bo tego, co za danym efektem stoi, mało kto sprawdza), prawdopodobnie nigdy nie zostanie wyeliminowane. Wieki cywilizacji wypracowały pewne mechanizmy, których nas się uczy od dzieciństwa, a które pozwalają nam wszystkim żyć w jakiej takiej równowadze psychicznej, ale nigdy nie wiemy, na ile w danej sytuacji pokierujemy się rozumem, a na ile zwykłym instynktem nakazującym unikać tego co brzydkie, a szukać towarzystwa tego, co atrakcyjne i to atrakcyjne z przyrodzenia, bo dobrych genów nie da się osiągnąć nawet najcięższą pracą.


[1] Młodszym Czytelnikom wyjaśniam, że magiel to był taki punkt usługowy, gdzie gospodynie domowe, albo/i przed II wojną światową służące tych zamożniejszych, przynosiły upraną bieliznę pościelową do przepuszczenia przez urządzenie zwanym maglem w tym samym celu, w jakim się ją prasuje, w którym podczas oczekiwania na usługę odbywały się długie rozmowy na niekoniecznie najwyższym poziomie.