czwartek, 22 stycznia 2015

O skrusze



Zarówno w powieści Philipa Rotha Ludzka skaza (The Human Stain, 2000), jak i w Hańbie (Disgrace, 1999), w filmie Psy (1992) Władysława Pasikowskiego, a pewnie znalazłoby się jeszcze kilka przykładów z literatury i filmu występują sceny, w których protagoniści stają przed komisjami. W przypadku wyżej wymienionych powieści chodzi o akademickie komisje dyscyplinarne, zaś w filmie o komisję weryfikacyjną. To, co je wszystkie łączy, to reakcja na decyzję potępiającą podaną przez komisję do wiadomości. Podobne są reakcje tychże przez te komisje potępionych, jak i kontrreakcje samych komisji.
Otóż „podsądni” dość „łatwo” zgadzają się z „wyrokiem” i nie podejmują z nim żadnej polemiki, równocześnie pokazując komisji, że jej decyzja nie wyciska na nich większego emocjonalnego piętna. Członkowie komisji taka postawa irytuje. Wydają się rozumować w następujący sposób „Jak to? My mu dowalamy, a ten śmie się przeciwko temu nie buntować. A wszak nie ma większej przyjemności, niż wtedy, kiedy taki delikwent się zbuntuje, zacznie albo pyskować, albo zaprzeczać, a my będziemy wtedy mieli okazję przywalić mu jeszcze mocniej, zgnębić go do reszty i z reszty poczucia godności odrzeć”. Chodzi bowiem o to, że członkowie takich komisji chcą nie tylko podejmować sprawiedliwe decyzje, ale również od razu odczuć cierpienie ze strony „podsądnego”. 

Kiedy Święte Oficjum, czyli osławiona Inkwizycja, wydawało wyroki, często będące wynikiem samoobciążających zeznaniach wymuszonych torturami, nie chodziło tylko o to, żeby człowieka pozbawić życia. Wszak celem nie było ukaranie „zbłąkanej duszyczki”, ale jej oczyszczenie i następnie wieczne zbawienie. Aby to ostatnie mogło nastąpić, należało „grzesznika” zmusić do odwołania swoich poglądów i wzbudzić w nim tzw. skruchę. 

Kiedy czasami w telewizji słyszę wyrok wydany przez sąd już jak najbardziej świecki i współczesny, odnoszę wrażenie, że sędziowie również oczekują na objaw skruchy ze strony podsądnego. Ba, często od jej stopnia (jak sędziowie ją mierzą, nie wiem) może zależeć wysokość wyroku. 

Tymczasem warto przyjrzeć się naukom i radom, jakich udziela się ludziom, których przygotowuje się do „zwycięstwa” w jakiejkolwiek dziedzinie. Możemy więc usłyszeć lub przeczytać, że nie należy mówić o problemach, ale o wyzwaniach. Że żadna porażka nie jest ostateczną klęską, ale lekcją, która nas powinna doprowadzić do ostatecznego sukcesu. Ludzie, którzy po jednorazowym upadku uważają, że to jest już ich koniec, żadnego sukcesu nie odniosą, dlatego np. do „etosu” współczesnego biznesmena nie do końca pasuje model samuraja, który raz straciwszy twarz musi popełnić samobójstwo. Ten, kto samego siebie stawia pod pręgierzem, ten nie zostanie zwycięzcą, chyba, że w tej pokucie jest jakiś ukryty „haczyk” w postaci pozyskania sobie poklasku opinii publicznej. O ile w dawniejszych epokach metoda ta mogła być w jakimś stopniu skuteczna (cesarz Henryk IV w Canossie), to zazwyczaj, a już na pewno w czasach nam bliższych, jest ona wysoce wątpliwa. Przyznanie się do winy i ukorzenie przed trybunałem Inkwizycji, czy też w dwudziestowiecznych systemach totalitarnych nie było żadną okolicznością łagodzącą, a jedynie potwierdzało „słuszność” oskarżeń i prowadziło do nieuniknionego wyroku śmierci. 

Mentalność profesjonalnego przestępcy polega między innymi na tym, żeby się nigdy nie przyznawał. „Nawet jak cię złapią za rękę, to mów, że to nie twoja ręka”. W przypadkach może mniej drastycznych niż przestępstwo kryminalne, okazuje się, że metoda ta jest równie często stosowana i, co więcej, często okazuje się skuteczna. W świecie polityki przyznawanie się do winy, a nawet choćby do błędu samo w sobie jest błędem i praktycznie nigdy nie zaskarbia sobie przychylności opinii publicznej. Opozycji zaś nie przekonuje nigdy! Zbójeckim prawem opozycji jest bowiem krytyka politycznego przeciwnika, w związku z czym nigdy nie ma co liczyć na szacunek czy choćby cień życzliwości w obliczu skruchy, która jest przecież równoznaczna z popełnieniem czegoś złego. Dlatego uważam pewien rodzaj publicznych przeprosin, czy publicznego kajania się, za nic nie warte skamlenie o litość i pozwolenie na pozostanie w świecie polityki ludzi bez poczucia godności. Inne przypadki przeprosin za np. czyny popełnione w historii, to gesty zupełnie bez znaczenia. Prawdziwi adresaci bowiem zazwyczaj nie żyją, zaś ich spadkobiercy nie bardzo mają prawo do aktu wybaczenia. Politycy, którzy z kolei przepraszają w imieniu swoich przodków też nie mają do tego prawa. Całość wychodzi więc dość żałośnie i pusto. 

Przeprosiny, skrucha, żal za popełnione błędy/grzechy/przestępstwa, to wynik pewnego rodzaju wychowania. Wychowania w kulturze, w której pamięta się o przeszłości. Podobnie jak wdzięczność, nie są to stany, które przychodzą nam naturalnie. O ile polityk, biznesmen, czy generał, który poniósł klęskę, zapamiętał ją i wyciągnął z niej wnioski takie, które nie pozwolą mu powtórzyć błędu, to człowiek, który zaczyna odczuwać kompleks winy, staje się psychicznym wrakiem. O to mniej więcej chodzi „surowym sędziom” – on się tak właśnie ma poczuć, bo inaczej nie da się zbudować jego nowej, lepszej osobowości. Tutaj jednak chodzi o wywołanie pewnego stanu emocjonalnego, który jest wyuczalny, ale nie każdy chce się go uczyć (mentalność przestępcy), a niektórych specjalnie się go oducza (mentalność „zwycięzcy”).

Uważam, że życie w świecie „przestępców” i „zwycięzców” może być prawdziwym piekłem. Niemniej przebieranie nóżkami rozmaitych „sędziów” do poniżenia tych, których oceniają, w żadnym wypadku nie jest czymś godnym podziwu i polecenia. Czasami trzeba wydać sprawiedliwy wyrok i nie liczyć na to, że podsądny się przed kimkolwiek ukorzy. Powinien ponieść karę i to wszystko. Jak ona wpłynie na jego dalsze postępowanie to już osobny temat. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz