Od czasu do czasu naukowcy „zaskakują” opinię publiczną rzekomymi „przewrotami kopernikańskimi” w podejściu do rzeczywistości. Najzabawniejsze są „odkrycia” humanistów, którzy, jak wiadomo zajmują się wyłącznie tekstami i jedyne, co mogą zrobić, to zaproponować nowe kryteria interpretacji tekstu. Rzecz w tym, że nauka generalnie jest zabawą tekstową, ponieważ rzeczywistość na podstawowym poziomie zbiór jakichś elementarnych cząstek. Cząstki owe składają się na protony, neutrony, elektrony, te na atomy, te z kolei na pierwiastki itd. itd. Czym wyższy poziom organizacji owych elementów, tym łatwiej podważyć daną klasyfikację. Ktoś kiedyś dowcipnie stwierdził, że nie ma Internetu, tylko miliony pojedynczych komputerów połączonych w sieć. Wszystko zależy od optyki i podejścia do problemu. Albo patrzymy z oddali, tak jak dzieci patrzą na chmury i odnajdują w nich kształty drzew, zwierząt, budynków i ludzi. Ci, którzy byli bliżej chmur wiedzą, że to tylko para wodna, która jest w trakcie skraplania.
Istnieją nauki, takie jak socjologia, politologia, kulturoznawstwo, antropologia kultury, ale również psychologia, oraz szereg innych, które wydają się manipulować tą nieuchwytną materią, co do której nie wiadomo, czy w ogóle jest materią. Ich przedstawiciele przyglądają się grupom ludzi i w umysłach swoich budują siatkę powiązań między nimi. Nadają im nazwy i klasyfikują, rysując piramidy, tabele i innego rodzaju wykresy ze szczegółowym opisem. Na tym polega ich rola, na tym polega istota ich naukowości. Ale oto nagle pojawia się jakiś mądrala, który niczym Margaret Thatcher powie, że nie istnieje nic takiego jak społeczeństwo, tylko kilkadziesiąt milionów jednostek ludzkich. To jest oczywiście przypadek skrajny, ale istnieje szereg innych „rewolucyjnych odkryć”, których prawdziwość jest tego samego rodzaju. Spektakularne „rewolucje” to negacja realności takich terminów jak naród, grupa etniczna, rasa, a nawet płeć.
Kiedy czyta się argumenty głosicieli owych „prawd”, trudno się często z nimi nie zgodzić. Oczywiście, że przynależność narodowa czy nawet etniczna, choć pozornie „naturalna” i „pierwotna”, jest często sprawą arbitralną. Szczególnie dobrze to widać na terenach pogranicznych i w krajach wielokulturowych, gdzie ludzie o różnych afiliacjach mieszają się, przechodzą z jednej grupy do drugiej, lub tworzą zupełnie nowe jakości.
Kwestia rasy jest niezwykle delikatna, ponieważ obecnie zarysowuje się tendencja, że jeśli ktoś głośno zadeklaruje, że wierzy w to, iż istnieją różne rasy ludzi, od razu może być zakwalifikowany jako rasista. Rasa jest bowiem „nienaukowa”. Jest jedynie pojęciem „kulturowym”. Co to znaczy? Tutaj za arbitra „naukowości” uznano biologię, która jasno wskazuje, że cała ludzkość to jeden wielki gatunek o równych zdolnościach (oczywiście nie na poziomie indywidualnym, bo tutaj wiadomo, że jest różnie) i cechach fizycznych. Poza tym przedstawiciele różnych grup mogą bez trudu mieć potomstwo. Problem w tym, że mało kto (oprócz faktycznych rasistów) temu przeczy. Na tej samej zasadzie kynolodzy nie powinni się uczyć rozlicznych psich ras, bo tam pies jest nadal jednym gatunkiem i przedstawiciele różnych ras mogliby dochować się potomstwa (w niektórych przypadkach akt płciowy mógłby być utrudniony ze względu na różne rozmiary). Nie jest prawdą, że przedstawiciele różnych ras (pozwólcie, że roboczo nadal będę używał słowa „rasa”), zupełnie nie różnią się fizycznie. (Zanim wybuchniecie śmiechem, przyjmijcie do wiadomości, że nie chodzi tylko o kolor skóry czy kształt nosa). Np. anemia sierpowata jest niezwykle groźną chorobą dla ludzi pochodzenia afrykańskiego, podczas gdy białym nie czyni większej szkody. Istnieją całe grupy tzw. rasy mongoloidalnej, których tolerancja na mleko jest dużo niższa niż innych. Ale to wszystko można zlekceważyć, podobnie jak wszystkie cechy wyglądu zewnętrznego. Jako argument przeciwko samej kategorii rasy wysuwa się proces tworzenia się różnic w wyglądzie. Oto nasi wspólni przodkowie, żyjąc w określonym klimacie, wykształcili pewne cechy, które przekazali potomstwu, a ponieważ to potomstwo trzymało się razem i rozmnażało wśród podobnych sobie, owe cechy się utrwaliły. No fajnie, ale przecież to nic nowego! Tak zawsze się tłumaczyło wyodrębnienie się ras. Z psami jest prawie tak samo, tylko że tam to człowiek wystąpił w roli selekcjonera.
Kolejny problem z pojęciem rasy polega na tym, że owszem, kategoria ta została narzucona przez białych kolonizatorów i właścicieli niewolników, ale przyjęła się również wśród tych do tej pory prześladowanych. Czarni Amerykanie zaczęli być dumni ze swojej budowy fizycznej. „Czarne jest piękne”, głosili. W Japonii (której jakoś nikt głośno nie krytykuje za rasizm) bardzo nieciekawy jest los czarnoskórego (potomkowie amerykańskich żołnierzy stacjonujących w tym kraju po II wojnie światowej). Chińczycy również potrafią być rasistami. Jaki z tego wniosek? Absolutnie zgadzam się z tym, że jesteśmy jedną wielką rodziną ludzi. Jesteśmy bardziej ze sobą spokrewnieni, niż nam się wydaje. Większość populacji świata pochodzi od stosunkowo niewielkiej grupy naszych afrykańskich przodków, stąd Eskimosi mogą być bliżsi australijskim Aborygenom niż Masajowie Hottentotom. Wszystko to prawda, ale to nic nowego. Chodzi o to, że jeśli jednak przestaniemy używać pewnych pojęć, całe dziedziny wiedzy stracą rację bytu. Edward Said twierdził, że nauka zwana orientalizmem to tylko wytwór kolonialnego myślenia białych. Wyrzucamy więc orientalizm na śmietnik. Nie istnieją rasy, więc badania nad stosunkami międzyrasowymi tracą rację bytu (no właśnie – jakimi stosunkami? między czym a czym?).
Jeśli odrzucimy kategorię grupy etnicznej czy narodu, to czym będą się zajmować antropolodzy, socjologowie i politolodzy? Przecież te nauki bez takich pojęć stracą rację bytu! Ja wiem, że na poziomie badanym przez biologię nauki społeczne nie mają najmniejszego sensu. Z punktu widzenia chemii, biologia jest jakąś abstrakcją, a z punktu widzenia fizyki, chemia nie istnieje.
Rozumiem, że eliminacja rasy jako kategorii naukowej ma uzasadnienie polityczne i ma na celu usunięcie pretekstu do dyskryminacji jednych ludzi przez drugich. Bardzo słusznie. Ale i tutaj mnożą się problemy. Istnieje tu wieczna sytuacja patowa, ponieważ kiedy np. jedna grupa tzw. białych chce pokazać swoją postępowość i deklaruje się jako ślepa na różnice rasowe lub etniczne, przedstawiciele tych „innych” mogą poczuć się urażeni, że nie szanuje się ich odrębności, kultury, tradycji itd. W XIX w. Polacy w państwach pruskim, austriackim czy rosyjskim, mieli takie same prawa jak pierwotni mieszkańcy tych krajów, ale walczyli o to, żeby utrzymać swoją odrębną tożsamość. Podobnie jest obecnie z mniejszościami narodowymi. Część Brytyjczyków pochodzenia pakistańskiego na pewno pragnie stopić się z resztą społeczeństwa, ale inna ich część wcale nie – chcą utrzymać swój język, religię i, co ważniejsze, „czystość krwi” poprzez sprowadzanie małżonków dla swoich dzieci z kraju pochodzenia.
Kwestia tożsamości płciowej jako kategorii „czysto kulturowej”, wydaje się oczywistą bzdurą, bo przecież mamy do diabła inne narządy płciowe, ale istnieje odłam feministek, które zajadle zwalczają tego typu (zdawałoby się najnormalniejsze w świecie) myślenie. Świetnie wyśmiała ten rodzaj feminizmu Doris Lessing w swojej powieści „Dobra terrorystka”. Owszem, znowu oczywiste jest źródło buntu przeciwko wychowaniu ludzi do pewnych z góry określonych ról w społeczeństwie w zależności od płci. Kobiety nie muszą być delikatnymi damami, „grzecznymi dziewczynkami”, gospodyniami i matkami, tak samo jak mężczyźni nie muszą być twardzielami, wojownikami albo „złotymi rączkami”. Co z tego jednak wynika? Nadal będziemy używać słowa mężczyzna wobec osobnika posiadającego penisa, a kobieta wobec osobnika posiadającego waginę. Pewne zachowania są zdeterminowane biologicznie, czy nam się to podoba, czy nie. A na dodatek, i na złość temu odłamowi feministek, o którym mowa, niektórzy bardzo lubią swoje role społeczne i „bezczelnie” je wykorzystują w celu przywabienia seksualnego partnera.
Wspomniana powieść Doris Lessing porusza m.in. zagadnienie przynależności narodowej. Bohaterowie książki, wszyscy skrajni lewicowcy, oczywiście gardzą takimi „burżuazyjnymi” czy wręcz „faszystowskimi” narzędziami zniewalania ludzi jak „naród” czy „ojczyzna”. Oni są internacjonalistami. Po jakimś czasie dostają jednak nauczkę, ponieważ zdają sobie sprawę (przynajmniej niektórzy), że są „pożytecznymi idiotami” w rękach wywiadu sowieckiego. Niektórzy buntują się przeciwko bezceremonialnemu wydawaniu rozkazów przez rosyjskich „towarzyszy”. Dochodzą do wniosku, że „tutaj tak się nie robi. Tutaj trzeba ludzi spytać o zgodę”. Demokracja i jej instytucje to jednak jest wytwór pewnego myślenia społeczności, która umówiła się, że będzie się rządzić tak, a nie inaczej. Od takiego pojęcia przynależności narodowej nie ma ucieczki, nawet jeśli odrzucimy wiarę w naturalność i pierwotność samej kategorii.
Kiedy człowiek zaczyna odczuwać, że „nie nadąża” za pewnymi zmianami, oznacza to, że się starzeje. Muszę przyznać, że osiągnąłem już pierwszy etap tego stanu. Przedwczoraj wracałem z pracy autobusem. Za mną siedziały dwie studentki uczelni, w której pracuję. Mimowolnie słyszałem ich rozmowę, której zresztą trudno było nie usłyszeć. Jedna z dziewczyn przechwalała się jak wraz drugą koleżanką, kiedy jeszcze była w gimnazjum, zaszczuła trzecią koleżankę, która codziennie przez nią płakała. Kiedy ofiara próbowała przeciwstawić się werbalnej agresji przy pomocy słów, „dostała z liścia” i w rezultacie „znowu się poryczała”. No cóż, kryminalistki, intrygantki, morderczynie i trucicielki istniały od niepamiętnych czasów. Nie wydaje się jednak, by się publicznie przechwalały swoją podłością. Dzisiaj osoby o mentalności pospolitego żula są studentami. Być może wychowywanie kobiet na „grzeczne dziewczynki” jest straszliwą zbrodnią przeciwko równouprawnieniu płci. Być może powinienem zrewidować swój gust, który preferuje inteligentne kobiety o silnej osobowości, ale zachowujące pewne cechy, które tradycyjnie nazywa się „kobiecymi” – ciepło, inteligentną kokieterię i gotowość do macierzyństwa. Gdybym jednak to zrobił, zadałbym gwałt własnej naturze... a może jednak narzuconemu wzorcowi kulturowemu? Jeśli tak, to jest to wzorzec, który bardzo mi odpowiada i nie chcę z niego rezygnować.
Podsumowując, nie dziwiłbym się wszystkim „Kopernikom” nauk społecznych i humanistycznych, gdyby się zadeklarowali, że są buddystami, że cały otaczający nas świat to wytwór Mai, ułuda i produkt ułomnego umysłu. Tak jednak nie jest, bo wtedy trzeba byłoby w ogóle zaprzeczyć myśleniu dyskursywnemu, a w związku z tym zanegować wszelkie myślenie, które zwykliśmy nazywać naukowym. Wtedy trzeba byłoby porzucić księgi, usiąść w pozycji lotosu i dojść do takiego stanu, w którym się już rozumie, albo raczej czuje, że takie kategorie jak człowiek, zwierzę, roślina i minerał nie mają żadnej treści. Na tak radykalny krok ich nie stać, więc zadowalają się rozwiązaniami cząstkowymi, selektywnie wybierając sobie jakąś kategorię, którą wymyślili ich poprzednicy, i negując ją. Niestety jest to nadal tylko zabawa słowami nie przybliżająca ludzkości ani o jotę do poznania prawdy o świecie. To jednak od ładnych kilkudziesięciu lat przestało być celem nauki, więc nie ma problemu.