sobota, 28 marca 2009

Młodzieży chowanie (3)

Nastąpiła dość długa przerwa w moich blogowych wpisach. Konieczność zapewnienia bytu sobie i rodzinie niestety spycha na plan dalszy wszystko, co wychodzi poza tę sferę. Dzisiaj jest jednak wolna sobota (mam takie dwie w miesiącu), więc można sobie pozwolić na czynność wykraczającą poza konieczność.

 Wiele się dzieje ostatnio w polityce, więc tematów do krytyki bieżących wydarzeń byłoby całe mnóstwo, ale nie dajmy się zwariować. Tzw. wydarzenia polityczne  pojawiają się i znikają jak złe sny. Problem pojawia się jednak wtedy, kiedy jedna decyzja ma długoterminowe skutki. Reforma oświaty sprzed dwunastu lat, wprowadzona oprócz trzech innych przez rząd Jerzego Buzka (AWS) ma więcej przeciwników niż zwolenników. Gimnazja okazały się niewypałami. Nauczyciele tam pracujący mają ciężkie zadanie, ponieważ trzynastolatki opuszczające szkołę podstawową czują się już „dorosłe” i „samodzielne”, podczas gdy ich dojrzałość emocjonalna jeszcze się nie pojawiła.

 Celem reformy oświatowej było upowszechnienie szkolnictwa średniego. Brak środków finansowych i ogólny trend ujednolicania systemu oświatowego na szczeblu średnim doprowadziły do likwidacji szeregu zasadniczych szkół zawodowych, a także techników, choć tu na szczęście nie wszystkie „udało się” zamknąć. W wyniku braku selekcji, którą w jakimś stopniu zaczęto przedstawiać niemal jako jawną i okrutną dyskryminację uczniów słabszych, liceum stało się szkołą powszechną, w której dostosowuje się poziom właśnie do tych, którym przyswajanie wiedzy sprawia duży kłopot.

 Niewątpliwie jest dużo prawdy w tym, że człowiek, który już jako nastolatek jest napiętnowany jako ten, który nadaje się tylko do prostych czynności manualnych, odczuwa frustrację i może to powodować zgorzknienie i niechęć wobec tych, których określono jako „lepszych”. Tutaj niestety dotykamy istotnego problemu – mianowicie, że rzeczywistość jest absolutnie „niewychowawcza”. Z drugiej strony może jest bardziej wychowawcza niż nam się wydaje, tylko my tworzymy utopijne systemy i sposoby myślenia, które nie mają z nią nic wspólnego. Znam przypadki ludzi, którzy po podstawówce poszli do szkoły zawodowej, następie uzupełnili wykształcenie w technikum, a po maturze zdobyli wykształcenie politechniczne. To się zdarza i takie przykłady są bardzo wychowawcze.  Wbrew stereotypom i wszelkiego rodzaju przeszkodom, ludzie ci osiągnęli poziom wiedzy, o jakim marzyli (przynajmniej teoretycznie, ale to jest obszerny osobny temat). Takich przykładów nie znajdziemy jednak wiele, z tego względu, że większość absolwentów szkół zawodowych do studiów nigdy się nie nadawała.

 Rzeczywistość bowiem ma gdzieś humanistyczne utopie o równości w ogóle, włącznie z ideą równych szans. Problem  w tym, że nie jest to wynik wyłącznie zróżnicowanych zdolności pojmowania i zapamiętywania nowego materiału. Jego istota polega również na tym, gdzie kierują się zainteresowania danego człowieka. Nie zrobimy mechanikiem kogoś, kto nie lubi hałasu pracującego silnika, nie zrobimy literaturoznawcą kogoś, kto zamiast poczytać woli pograć w grę komputerową. Zdolności mają więc duże znaczenie, ale nie są czynnikiem jedynym.

 Obecnie do ogólnokształcącej szkoły średniej trafia zarówno młodzież mało zdolna, jak i ta o zainteresowaniach zgoła nieintelektualnych. To dla nich obcina się ambitne programy nauczania i obniża wymagania maturalne. Natura ludzka ze swoją zasadą „oszczędzania energii” sprawia, że młodzież zdolna i nawet pracowita, wymaga od siebie tylko tyle, ile wymagają nauczyciele, a więc niewiele. W związku z tym poziom szkoły średniej spada na łeb na szyję.

Człowiek, od którego nie wymagano, żeby cokolwiek czytał, dostaje maturę i na tej podstawie idzie na wyższą uczelnię. Te, które na nabór nie narzekają, mogą sobie pozwolić na selekcję i w dużym  stopniu są w stanie utrzymać poziom (choć nawet i tam obserwuje się obniżenie wymagań). Szkoły prywatne i o mniejszej renomie grymasić nie mogą, ponieważ utrzymują się z czesnego. Przyjmują więc każdego. To dlatego absolwent kierunku stosunki międzynarodowe może otrzymać licencjat, nie będąc w stanie wymienić krajów sąsiadujących z Polską, albo stolic największych krajów świata, a absolwent anglistyki z uprawnieniami do nauczania w szkole potrafi porozumieć się jedynie na poziomie podstawowym. 

 Posiadacze takich licencjatów idą potem pracować do szkół publicznych. Nietrudno się domyślić, czego nauczą  kolejne pokolenia. W ten sposób szanse młodych ludzi stają się coraz bardziej „równe” ale na coraz niższym poziomie.         

  Rzeczywistość nie jest wychowawcza. Nie daje nadziei  człowiekowi o niskim wzroście, że dzięki ciężkiej pracy i wytrwałości zostanie mistrzem koszykówki. Człowiek o słabych predyspozycjach do danego kierunku, nie osiągnie w nim szczytów. Nie chodzi zresztą o szczyty, ale po prostu o przyzwoity poziom. Człowiek o przeciętnych zdolnościach może dojść do dobrych (choć nie bardzo dobrych) wyników, ale przy zwiększonym wysiłku. Co zrobić jednak z kimś, komu od dziecka pokazywano, że wysiłku nie trzeba podejmować, bo skoro cała klasa napisała test na jedynkę, to wszystkim postawi się dwójki, a nawet trójki? Przecież całej klasy nie zostawi się na drugi rok. A zresztą kto dzisiaj zostawia kogoś na drugi rok?

 Rzekomy pogląd Sokratesa na temat dziedziczenia zawodów po rodzicach, jako rozwiązanie optymalne (rzekomy, bo to przecież wiemy z „Państwa”, które napisał Platon; ile jest w tym Sokratesa a ile samego Platona, nigdy się nie dowiemy) zawsze wzbudzało we mnie oburzenie. To, że zdolny syn rzemieślnika powinien móc się kształcić na artystę lub uczonego, jest oczywiste. Pojawia się jednak pytanie, czy jest sens obniżania ogólnego poziomu szkoły w imię rzekomego wyrównywania szans. Jeżeli wszystko pozostanie tak, jak jest, nie wróżę poziomowi intelektualnemu naszego kraju najlepiej.  Dlaczego nie uczyć ludzi o mniejszych predyspozycjach do nauki umiejętności, w których mogliby się realizować?  Dlaczego od tych o większych zdolnościach nie wymagać więcej? Wydaje się, że wygodniej jest rozłożyć ręce, stwierdzić, że „takie nadeszły czasy” i pogrążyć się w słodkim narzekactwie (to jeden z naszych ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu). Tymczasem na oświatę największy wpływ mają ludzie „z kosmosu”, którzy na siłę wcielają swoje utopijne i szkodliwe eksperymenty w życie, a robią to w imię jakiejś nie zweryfikowanej, lub wręcz zweryfikowanej negatywnie, ideologii.

 Tymczasem Polska żyje sześciolatkami w szkołach. Zupełnie niedawno jedna z moich koleżanek uświadomiła mi, o co naprawdę w tym chodzi. Ponieważ przedszkola są przepełnione i nie wszystkie dzieci są objęte opieką przedszkolną, przesuwa się „zerówki” do szkół, a przedszkola mogą przyjąć więcej młodszych dzieci. Przekonuje mnie to. Jestem za, ale podobnie uległem argumentom za gimnazjami 12 lat temu. Mam nadzieję, że ta zmiana się uda i że faktycznie dzieci z małych miasteczek i wsi otrzymają większą szansę. Niech tak się stanie. Taką szansą miały być gimbusy dowożące dzieci do gimnazjów. Czy szanse się wyrównały? Nie do końca w to wierzę.

 Prawda jest taka, że już pośród przedwojennej chłopskiej biedy, pojawiały się wiejskie dzieci, które osiągały wykształcenie wyższe. Miałem taki przykład w swojej własnej rodzinie. Wykształcenie było bardzo łakomym kąskiem, ponieważ kiedy coś się umiało, można było utrzymać się z korepetycji, natomiast potem była prawie pewna dobrze płatna praca. To dlatego wielu przedwojennych działaczy chłopskich wykazywało się  dużym konserwatyzmem, kierując się zasadą „skoro ja mogłem dzięki ciężkiej pracy do czegoś dojść, to i innym nie będziemy tej ciężkiej pracy żałować”.

 Żeby było wszystko jasne. Jak najbardziej jestem za równymi szansami na starcie. Jestem za tym, żeby dzieciom i młodzieży okazywać jak najwięcej pomocy, ale zdecydowanie przeciwstawiam się jawnemu oszustwu, obniżaniu poziomu wymagań i, co za tym idzie, demoralizacją społeczeństwa, jakie funduje mu obecny system kształcenia młodych Polaków. Kto natomiast uczyć się nie chce, lub jest za słaby, powinien dostać szansę nauczenia się czegoś prostego, co zapewni mu byt, a nie katowania go zawiłościami fizyki czy literatury. Obecnie, taki człowiek cierpi musząc się uczyć tych przedmiotów, natomiast ci zdolniejsi tracą motywację do ich przyswajania z powodu obniżonych wymagań. Na tak pojętej integracji tracą wszyscy.  

1 komentarz:

  1. Masz rację. Przerażają mnie efekty "reformy" szkolnictwa. Gimnazja to niewypał z wielu powodów. Praktycznie zlikwidowanie szkół zawodowych jest również błędem. Zamiast je likwidować i tworzyć "równe" szanse, może lepiej byłoby budować etos, w którym po prostu szanuje się pracę. Każdą. Prawnika, lekarza, nauczyciela, ale również tynkarza i osoby sprzątającej. A tak mamy efekty, które trafnie opisujesz.

    OdpowiedzUsuń