poniedziałek, 16 marca 2009

Umarł autor! Niech żyje autor!

W 1968 roku Roland Barthes ogłosił „Śmierć autora”. Moja nauczycielka języka polskiego z liceum chyba nie podała nazwiska tego słynnego literaturoznawcy, ale dała nam do zrozumienia, że „obecnie w nauce uważa się, że postać autora nie jest istotna”. Przywitałem tę informację z olbrzymim entuzjazmem. Nigdy nie czułem wielkiej chęci wkuwania życiorysów autorów, a z drugiej strony uwielbiałem czytać książki. Do jakiegoś stopnia tak mi zostało. Lubię czytać i rozmawiać o tym, co książka ze sobą niesie, ale niekoniecznie wgłębiać się w szczegóły życia autora. Wszelkie teorie spychające autora na plan dalszy lubię więc i z radością przyjmuję. Problem polega na tym, że tak do końca niestety nie da się tego nieszczęsnego autora wyeliminować.

Oczywiście tekst można rozpatrywać niezależnie od życiorysu pisarza. Tekst może jak najbardziej żyć własnym życiem, a tak naprawdę może zaistnieć w umyśle czytelnika. Psychika czytelnika więc jest tym, co może być naprawdę interesujące, ale znowu niekoniecznie dla badacza literatury. Tekst pozostaje tą namacalną materią, o której możemy dyskutować, analizować i w ogóle „przyglądać się z boku” (etymologia słowa „teoria”). Czy porównując dwie, trzy pozycje tego samego autora, nie ogarnie nas pokusa, żeby doszukać się w nich cech wspólnych, a na ich podstawie spróbować jednak odkryć „co autor miał na myśli”, czy też lepiej „co autora gryzie”?

Roland Barthes słusznie zauważył, że narratora nie wolno utożsamiać z autorem. To jest oczywiste. Jeśli autor pisze w pierwszej osobie liczby pojedynczej, nie oznacza to, że pisze swoją autobiografię, to zrozumiałe. Narrator dzieła może być każdą osobą, dowolnej płci, dowolnego wieku, stanu (cywilnego, majątkowego, umysłu itd.). Niestety nie oznacza to, że autor nie „wyjdzie” z tekstu. Oczywiście narrator może być całkowitym zaprzeczeniem autora, ale to nic nie znaczy. Zresztą doszukiwanie się prostej relacji narrator-autor, byłoby zabiegiem z gruntu prostackim i niewartym zachodu. Tadeusz, bohater i narrator opowiadań Tadeusza Borowskiego, to potworna gnida, która sobie świetnie radzi w warunkach obozu koncentracyjnego. Co więcej, Borowski, nadając mu swoje własne imię, tym większą stworzył iluzję, że jego teksty to jakaś autobiografia. Nigdy się nie dowiemy, jakim człowiekiem w Oświęcimiu był sam Borowski, ale też nie mamy żadnego prawa wyciągać jakichś wniosków na ten temat z jego opowiadań.

Krytycy lubią jednak stawiać pisarzom zarzut nieszczerości, czy też artystycznej nieuczciwości. Co to w ogóle jest? Jeśli nie ma autorów, zaś ich teksty żyją własnym życiem, czyli istnieje tylko relacja tekst-czytelnik, to jakim prawem ktoś zarzuca komuś nieszczerość, czyli, jak rozumiem, niezgodność z własnymi przekonaniami lub z własną wiedzą. Śmieszą nas teksty, z których jasno wynika, że autor nie ma pojęcia o realiach, o których pisze. No dobrze, ale przecież dzieło literackie nie musi być realistyczne, ktoś może odpowiedzieć. Owszem, nie musi, ale wtedy czytelnik ma prawo od początku wiedzieć, że dzieło realistycznym być nie miało. Poszukiwanie „czystej formy” nie jest przecież niczym nagannym, a wręcz przeciwnie – spełnia postulat współczesnej (choć już wcale nie młodej) krytyki, bo poszukuje nowych rozwiązań stylistycznych, językowych czy psychologicznych.

Niemniej tekst zawsze coś mówi o autorze. Nawet jeśli jego tekst pozostaje absolutną fantazją i zabawą formą, to sam fakt, że autor wybrał taki a nie inny przekaz, już coś o nim mówi, choć oczywiście nie w sposób dosłowny albo szczegółowy. Praktycznie nic nie wiemy o życiu prywatnym Thomasa Pynchona, ale jakąś część jego osobowości jesteśmy w stanie wyabstrahować na podstawie materiału tekstowego, jakiego dostarczają jego powieści. Pojawia się pytanie, czy byłby to zabieg komukolwiek potrzebny. W przypadku Thomasa Pynchona niekoniecznie, ponieważ jego książki nie są po prostu ciekawą analizą nudnego życia jednostek (za takie uważam większość książek, które się uważa za „dobre”).

Istnieje jednak liczne grono pisarzy, których celem wcale nie jest doskonalenie formy i poważnie pojęta zabawa słowem, ale po prostu pewne konkretne przesłanie społeczne lub psychologiczne. Setki autorów piszą, ponieważ chcą wyrazić to, co ich boli, co w nich siedzi i chcieliby się tym podzielić z czytelnikami. Dialogiczność utworów literackich opisywał już Bachtin i hermeneutycy – mam tu na myśli tekst jako dialog autora z czytelnikiem. Autor piszący na temat niemożności pogodzenia przyjętych norm społecznych z naturą ludzką (np. Hanif Kureishi w „Intimacy”, którego narrator od początku do końca bije się z myślami, czy opuścić partnerkę, z którą ma dwójkę wspaniałych chłopców, dla młodej kochanki, z którą łączy go fantastyczny seks), albo na tematy społecznie zaangażowane, czy to z pozycji marksistowskich, czy feministycznych czy jakichkolwiek innych, nie może być traktowany jako ktoś, kto jest nieważny. Owszem, istnieje takie podejście, które mówi, że to nie my piszemy teksty, ale teksty piszą nas, co generalnie jest związane z negacją podmiotowości człowieka itd. Nie podzielam tego poglądu, ponieważ uważam umysł jednostki za jedyne miejsce, gdzie teksty w ogóle mogą zaistnieć, czy to w formie stworzonej czy odebranej. Można oczywiście zanegować niezmienność podmiotu, ale wystarczy, że za podmiot przyjmiemy kilka powtarzających się cech jednostki, a da się stwierdzić pewne prawidłowości, a z nich wyciągać dalsze wnioski.

Czego miałyby takie wnioski dotyczyć? Niekoniecznie tego, co autor jada na śniadanie, albo na jakie choroby cierpi, ale już tego, jakie ma podejście do jedzenia i choroby już tak. Nie sądzę, żeby jakikolwiek pisarz traktujący poważnie swoją pracę, zabierał się do opisywania czegoś, co go w ogóle nie obchodzi i o czym nie ma najmniejszego pojęcia. No, w tym drugim przypadku można stwierdzić, że na potrzeby napisania książki można pewną wiedzę celowo nabyć, ale właśnie wtedy krytycy doszukują się „nieszczerości”.

Nikt mi nie wmówi, że Salman Rushdie pisząc „Szatańskie wersety” po prostu chciał stworzyć jakieś oderwane od rzeczywistości dzieło literackie. Tego typu tłumaczenia stosował, kiedy Chomeini wydał na niego fatwę skazującą go na śmierć. Nie można pisać o historycznej postaci założyciela konkretnie istniejącej religii, robiąc z jego legendy tragiczną groteskę i tłumaczyć, że to tylko dzieło artystyczne rządzące się swoimi prawami. Autor pisząc taką a nie inną groteskę, „miał coś na myśli” i to jego przesłanie jest dość przejrzyste. Podobnie gdy Hanif Kureishi napisał swój „Czarny album” (przy Rushdiem Kureishi wypada bardzo mizernie, ponieważ w posługiwaniu się warsztatem literackim wykazuje o wiele mniejszą sprawność), chciał się opowiedzieć po konkretnej stronie (prawo do miłości ponad podziałami, a tak naprawdę prawo do liberalizmu), a innej konkretnej stronie chciał przywalić (muzułmańskim fundamentalistom).

Nie istnieją teksty, które nie mają jakiegoś przesłania, bo nawet brak konkretnego przesłania już jest przesłaniem. Owo przesłanie nie jest produktem abstrakcyjnym, które pojawia się w tekście znikąd. To jest przesłanie autora, konkretnej osoby, która chciała powiedzieć (napisać) to, co powiedziała.

Należy jednak rozróżnić teksty, które są świetnie napisane pod względem formalnym, ale zostawiające czytelnikowi taką swobodę interpretacji, że autor faktycznie może zejść na plan dalszy, od tekstów, których autorzy niemal otwarcie chcieli wyrazić swoje poglądy, wątpliwości czy bolączki. Często są to teksty pod względem literackim dość słabe, ale nie zawsze tak jest. Dostojewskiego nadal czyta się doskonale. Nie widzę powodu, żeby usuwać osobę autora, tam gdzie on sam życzy sobie być zauważonym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz