czwartek, 30 lipca 2009
Krwawy temat, czyli kaszana! ;)
niedziela, 26 lipca 2009
Skojarzenia
- pomyślałem sobie, że może warto się dzisiaj wybrać do kina
- skoro do kina, to trzeba sprawdzić repertuar
- jeden filmów proponowanych przez najbliższe kino to „Wrogowie publiczni”
- „Public enemies” dokładnie w tym samym czasie, kiedy weszli na ekrany kin w Polsce, pojawili się również w Anglii, o czym obwieszczały wielkie plakaty na ulicach Londynu
- Londyn – kino – rozrywka – teatr
- przypomniał mi się artykuł w lokalnej gazetce dzielnicy Hackney, że 16 lipca w Hackney Empire odbędzie się premiera sztuki o Robercie Johnsonie, bluesmanie z delty Mississippi
- żałuję, że wyjechałem z Londynu przed tą datą, ale przypominam sobie to, co wiem o Robercie Johnsonie – klasyku bluesa
- legenda mówi, że Robert Johnson na rozstaju dróg (crossroads) zawarł pakt z diabłem, który dał mu nadzwyczajne zdolności muzyczne
- rozstaj dróg to jakieś zjawisko archetypiczne, bo przecież występuje w wielu przesądach ludowych, zarówno w Afryce, jak i w Europie
- najlepszy przykład to niedawna historia ze wsi pod Hajnówką, gdzie za radą „worożychy” pewna kobieta umieściła na rozstaju dróg (na dość ruchliwym skrzyżowaniu asfaltowych szos!) sedes, który nie wiadomo jak znalazł się na jej podwórku (okazało się, że zostawił go tam jej brat); w nocy jechał tamtą drogą ksiądz prawosławny z rodziną, w ostatniej chwili zauważył sedes, gwałtownie skręcił w bok, uderzył w drzewo; żona i dzieci przeżyły, ksiądz nie! Rozstaj dróg!!!
czwartek, 23 lipca 2009
Forma a treść, prawo a sprawiedliwość, przepisy a ludzie
Wbrew pozorom, nie chodzi mi o jakieś abstrakcyjne rozważania. Wydaje mi się, że przykłady, jakie przytoczę, jasno wykażą, że to, o czym piszę jest naszym chlebem powszednim i jest nam bliższe niż nam się wydaje.
Pierwszy z brzegu przykład to praca naukowa na uniwersytecie, albo praca pisarza. Treści pracy naukowca-badacza i pisarza mogą się różnić, ale już dla władz uniwersyteckich czy wydawców poczytnych pisarzy, owe treści przestają mieć jakiekolwiek znaczenie, zwłaszcza, że ludzie ci nie muszą być specjalistami w tej samej dziedzinie, więc nawet gdyby chcieli, treści te będą czymś z natury obcym. Treścią pracy tych ludzi to liczba tekstów, jakie stworzyli naukowcy czy pisarze. Jest to w jakimś stopniu zrozumiałe i nie ma w tym nic złego. Ilość wyprodukowanych tekstów (a najlepiej jeszcze dobrze sprzedanych) staje się miernikiem wartości ich twórców. Gorzej zaczyna się dziać, gdy sami zainteresowani zaczynają rozumować w ten sposób. Naukowiec poganiany przez przepisy uczelniane nakazujące im co jakiś czas coś opublikować, przestaje myśleć o tym, jak niezwykle ciekawy jest przedmiot jego badań, jaki dreszczyk emocji wywoływało zabieranie się do tych badań. Teraz najważniejsze jest, że ma być referat na konferencję albo artykuł w czasopiśmie naukowym. Forma staje się treścią sama w sobie. Jeśli niezależny pisarz dla pieniędzy zaczyna pisać byle co, byle się sprzedało, to nie trzeba nikomu tłumaczyć, ile warte jest takie pisanie. Są pisarze, którzy napisali jedną książkę i zapewnili sobie miejsce w historii literatury, a są też oczywiście producenci tasiemcowych sag romantycznych albo tanich opowiastek pseudofilozoficznych (mam na myśli Paulo Coelho). Krytycy, którzy poświęcają im czas jeszcze bardziej utwierdzają czytelników swoich recenzji, że forma na wyższym poziomie abstrakcji jest samą treścią.
Podobnie jest z tak zwanymi celebrytami (brrrr, za każdym razem, kiedy słyszę lub używam tego słowa, przechodzą mnie ciarki – w języku polskim brzmi okropnie), albo „gwiazdami”. Człowiek, który raz gdzieś zaistniał publicznie (obojętnie jak) i dzięki temu wkręcił się w odpowiednie towarzystwo, nie musi już nic robić – wystarczy, że będzie „bywał”, czyli pokazywał się w telewizji. A to się połamie na lodowisku, bo nie umie jeździć na łyżwach, ale musi być w tym programie, albo coś ugotuje z jakimś profesjonalnym kucharzem na oczach milionów widzów itd. Bycie „gwiazdą” to jeden z najwyższych poziomów formy. Jakaś namiastka treści przytrafiła się … kiedyś, ale tego już nikt nie pamięta. Ważna jest nowa „treść” czyli to jałowe bywanie.
Prawo jest również formą na bardzo wysokim stopniu abstrakcji. Prawo jest bardzo potrzebne i co do tego nie ma wątpliwości, ale ta forma wzięła się z jakiejś treści. Treści owych dostarczało samo życie – a to ktoś kogoś zamordował, a to chciał opuścić matkę swoich dzieci itd. itp. Czyny te mogły się nie spodobać innym ludziom, w związku z tym jakieś „autorytety” wchodziły na coraz wyższy stopień abstrakcji rozstrzygając spory i skargi, spisując w końcu przepisy, jakimi ludzie dla własnego dobra będą się kierować. Są jednak różne podejścia do tego poziomu abstrakcji formy. W niektórych krajach, zwłaszcza tam, gdzie wykształciła się tradycja tzw. common law, czyli prawa opartego na wypracowanych przez wieki zwyczajach i precedensach i na prawie stanowionym, czyli takim, gdzie w pewnym momencie grupa mądrali siada i od razu w głowach swoich przeprowadza symulację konkretnych sytuacji, a następnie na podstawie tego myślenia na bardzo wysokim poziomie abstrakcji, ustanawia przepisy, które mają raz na zawsze rozwiązać wszelkie problemy. Mając już takie przepisy, ludzie generalnie mogą zostać zwolnieni z myślenia, czyli zajmowania się treścią (np. konkretnym przypadkiem kradzieży, napadu czy gwałtu), bo wystarczy tylko wyszukać odpowiedni paragraf i sprawa jest rozwiązana. („Na każdego człowieka znajdzie się paragraf”) niczym w programie komputerowym, opartym na niezawodnym algorytmie. Dla wielu prawo staje się samą treścią, co jest tragicznym pomieszaniem pojęć. Masz coś robić, bo artykuł ten a ten, ustęp taki a taki, Dziennika Ustaw nr…. mówi wyraźnie, że…. Nie ma sytuacji nowych, precedensowych, bo nawet jak są, to je nagniemy do paragrafu już istniejącego, choćby nie wiem jak odległego w treści – nie zapominajmy, że teraz to prawo jest treścią samą w sobie i nie ma treści poza tekstem prawnym! To jest myślenie tragiczne w skutkach właściwe europejskim (kontynentalnym) systemom prawnym. Tam, gdzie wierzy się bezrefleksyjnie w prawo, konkretny człowiek czy ludzie, którzy są formą tak pierwotną, że można ich nazwać z powodzeniem treścią, przestaje się liczyć, jest zredukowany do jakiegoś akcydensu bez wartości ogólnej. Prawo ustanowiono dla ludzi, ale w kontynentalnej Europie zaczyna żyć własnym życiem. W przypadku, kiedy kolejne pokolenia są coraz bardziej wygodne (wygodnickie) umysłowo, bezkrytyczne poddanie się prawu prowadzi nie tylko do zastoju w rozwoju społecznym, ale również do reifikacji jednostki ludzkiej, a to już jest zbrodnia! Jestem za uznaniem formy życia zwanej człowiekiem za treść podstawową. Mówienie bowiem, że prawo nami rządzi, jest bliskie hasłu, że nie my mówimy językiem, tylko język mówi nami. Nie zgadzam się z takim postawieniem sprawy, które prowadzi do redukcji jednostek do przedmiotów działania jakichś tajemniczych sił (a nie są to bynajmniej „tajemnicze siły” pojmowane religijnie), jakichś mechanizmów, które rzekomo są ponad nami. Owszem one mogą się wznieść ponad nas, jeżeli tylko na to pozwolimy, jeżeli wyłączymy mózgi i poddamy się temu, co ktoś gdzieś kiedyś wymyślił i narzucił wszystkim jako tzw. normę.
Narzekamy na biurokrację, często nazywając ją spuścizną komunizmu, ale to nie jest spuścizna tylko komunizmu. W przypadku Polski zamiłowanie do grzebania się w abstrakcyjnych niuansach prawnych było hobby naszych przodków już w XVI wieku, ale biurokracja to kwestia dziedzictwa państw zaborczych, czyli de facto tradycji niemieckiej. Biurokracja rosyjska była również niemieckiej proweniencji, ale domieszka rodzimej skłonności do korupcji doprowadziła do znanej nam mieszanki wybuchowej, która u nas swoje apogeum osiągnęła w dobie komuny. Rewolucja francuska i cesarstwo sprawiły, że Francja również weszła na wysoki stopień abstrakcji jeśli chodzi o biurokrację. A teraz jeszcze Unia Europejska, która postanowiła uregulować wszystko, co można, a także to czego tak naprawdę nie można, a raczej w ogóle nie trzeba.
Pewien mój wujek mawiał, że prawo powinno być jak 10 przykazań, bo więcej ludzie nie są w stanie zapamiętać. Osobiście nie jestem tak skrajny, jak mój wujek, i skłoniłbym się do poglądu, że prawo powinno się zmieścić na 12 tablicach, jak we wczesnej republice rzymskiej. Poszedłbym na jeszcze większe ustępstwo i zgodziłbym się być rządzonym przez dokument wielkości Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Istnieje wielu ludzi, którzy potrafią się jej nauczyć na pamięć, więc musi to być dokument w miarę zrozumiały i przyjazny przeciętnemu umysłowi. Tymczasem Unia Europejska proponuje grubą książkę jako substytut konstytucji. To jest jakaś paranoja. Jeżeli ustawa zasadnicza jest tak długa i abstrakcyjna, że może być czytana i interpretowana tylko przez prawników, oznacza to, że demokracja staje się czystą kpiną, a pojedynczy obywatel jest po prostu niczym.
Uważam, że podstawową treścią życia społecznego jest szczęście możliwie największej liczby jednostek ludzkich. Jeśli jednak ktoś coś tak abstrakcyjnego jak prawo postawi na poziomie treści, nie ma się co dziwić, że będą nieustannie pojawiać się nieporozumienia, konflikty i frustracje, czego wynikiem są sytuacje takie jak KDT.
wtorek, 21 lipca 2009
KDT
Wstrząsają mną takie rzeczy, ponieważ wiążą mi się w jakąś potworną całość. Nie jest to sama brutalność policji, czy tępy upór urzędników bo to są sprawy, które znam od dziecka. Tak było za komuny, a z opisów historycznych możemy się dowiedzieć, że i za sanacji i za czasów carskich. Przeraża mnie to, że nic się nie zmienia. Zmienia się ustrój, wiele rzeczy poszło w dobrym kierunku (wiele też w niekoniecznie najlepszym), ale w pewnych zawodach mentalność się nie zmienia, bo na żadnym etapie przekształceń ustrojowych nie było woli, żeby cokolwiek zrobić w tej sprawie. Skąd zresztą miałaby się wziąć taka wola, skoro sami politycy nie są w stanie wyrwać się ze swojego zaklętego sposobu myślenia?
Czytając swego czasu "Dobrą terrorystkę" Doris Lessing, uderzył mnie fakt, że główna bohaterka, mieszkająca wraz ze swoimi "towarzyszami" (tak, tak, bo to byli komuniści, jak sami siebie nazywali) nielegalnie na squacie, wpadła na pomysł, żeby pójść do rady dzielnicowej i spróbować zalegalizować swoje zamieszkanie w budynku przeznaczonym do zburzenia. Co więcej, udaje jej się to. Pracownicy rady dochodzą do wniosku, że skoro jest społeczne zapotrzebowanie na te mieszkania, a ludzie nielegalnie tam koczujący są gotowi na własny koszt doprowadzić cały budynek do stanu używalności, a w dodatku zapłacić jakiś czynsz, to czemu nie. Wychowany w polskim tępym "legalizmie" łapałem się za głowę: "Co? Przeznaczony oficjalnie do rozbiórki budynek i nagle jakiś urzędnik zmienia decyzję rady, bo go ludzie o to proszą? Co to za kraj?"
Kiedy pracowałem w liceum byłem już absolwentem historii, ale ponieważ było zapotrzebowanie na anglistów, i faktycznie uczyłem tego przedmiotu na podstawie posiadania FC (niech mi moi byli uczniowie wybaczą!), postanowiłem nabyć wiedzy i umiejętności w tym kierunku, w związku z czym podjąłem studia w Nauczycielskim Kolegium Języków Obcych przy Uniwersytecie w Białymstoku. Ówczesny mój dyrektor całkowicie poszedł mi na rękę. Zajęcia w kolegium odbywały się tylko w systemie dziennym, ale pracujący mieli wszystkie godziny dydaktyczne skomasowane w trzy dni (czwartek, piątek, sobota). Zajęcia odbywały się od ósmej do ósmej, ale warto było!
Mój dyrektor z kolei polecił swoim zastępcom ułożyć mi tak plan lekcji, żeby etatowe 18 godzin zmieścić w poniedziałek, wtorek i środę. Wszystko szło bardzo dobrze, dopóki nie zmieniła się dyrekcja. Złego słowa nie powiem na kolejną panią dyrektor, bo była osobą rzeczową i nigdy niczego złego od niej nie doświadczyłem, oprócz jednej rzeczy. Mianowicie, jako osoba nowa na stanowisku, a przy tym świetnie przygotowana, znalazła przepis, że po prostu nie można nauczycielowi studiującemu zaocznie (a tylko takie studia ujmowała ustawa) dać więcej niż jeden dzień wolny w tygodniu. Dostałem wolny piątek, a już we czwartek musiałem opuszczać jeden wykład (na szczęście był to już trzeci rok i zajęć było trochę mniej). Poszedłem do ówczesnego kuratora oświaty w Białymstoku, który stwierdził "no dobra, prawo prawem, ale jak chcą mieć wykształconego anglistę, to przecież kto by się czepiał..." Z drugiej strony nie miał prawa zmuszać moją panią dyrektor, żeby łamała prawo.
Jaki z tego wniosek? Współczesna Polska, podobnie jak I Rzeczpospolita, jest krajem prawa i prawników. Przepisów i szczegółowych regulacji jest tyle, że nawet prawnik nie jest w stanie ogarnąć tego rozumem. "Prawo musi być szanowane", krzyczą politycy u władzy. "Jeteśmy państwem prawa", dorzucają, "a skoro prawo jest złe, to trzeba je zmienić, ale póki co musimy przestrzegać takiego, jakie jest". Gdybyśmy szli dalej tym tokiem rozumowania, doszlibyśmy do wniosku, że strajki w Gdańsku w 1980 roku też były po prostu nielegalne, a cała spuścizna "Solidarności" to historia grupy nielegalnej. Wiemy, jaki to absurd, ale przecież z legalistycznego punktu widzenia, byłaby to prawda.
Jeżeli PiSowskie władze miasta podpisały z kupcami umowę, że nie wyrzucą ich z obecnej hali dopóki nie znajdą im miejsca zastępczego, to dlaczego POwskie władze nagle przyspieszają cały proces i każą się kupcom wynosić. Ci oczywiście nie słuchają decyzji (bo termin był do końca 2008 roku), bo niby gdzie mają się wynieść, aż warszawski magistrat decyduje się na kroki, które widzieliśmy dziś w telewizji. Przy tym łamią prawo, bo zajmują towar indywidualnych kupców, na co sądowego nakazu nie mają.
Reakcja społeczeństwa jest bardzo zróżnicowana, ponieważ nie jesteśmy już ani trochę solidarni. Robotnicy nie będą popierać "handlarzy" "bo to kombinatorzy i cwaniacy". Kupcy z innej hali handlowej "dziwią się", że z tymi cackano się tak długo - wiadomo, nie lubią konkurencji. To, że setki ludzi pójdzie na zasiłki dla bezrobotnych, się w ogóle nie liczy, bo "prawo jest prawem".
Nie wiem, czy pamiętacie sprzed jakichś dziesięciu lat krótkie nagranie pijanego dyrektora urzędu skarbowego w którymś z polskich miast. Tłumaczył reporterowi, że gdyby chciał, bo mógłby go puścić w skarpetkach, a tak to ów reporter może być mu wdzięczny, że tego nie robi. Oczywiście, że to jest możliwe i jestem przekonany, że "puszczenie obywatela w skarpetkach" odbyłoby się w pełnym majestacie prawa!
Pobity chłopak traktowany jest przez chama w mundurze jak szmata, bo jest "po piwie". Fakt bycia pijanym przez poszkodowanego nie zmienia podstawowego obowiązku policjanta, jakim jest zapewnienie mu ochrony! Ale przecież łatwiej jest w wulgarny sposób skląć poszkodowanego niż ścigać bandziora, bo a nuż bandzior jeszcze i policjanta uderzy. Pod koniec komuny gorzko śmialiśmy się milicji, że nie jest po to, żeby chronić obywateli przed przestępcami, ale żeby chronić ustrój. Na wezwanie w sprawie pobicia milicja nie przyjeżdżała tak rychło, jak na doniesienie, że ktoś rozwiesza ulotki. Początek lat 90. przyniósł przegięcie w drugą stronę, bo jak policja chciała złapać bandziora, to często tłum jej nie pozwalał. Po latach wszystko "wróciło do normy". Policjant to władza, która nie musi wiele robić, ale szacunek jej się należy. Przy tym wulgarny język i chamskie podejście do kogokolwiek, nawet do przestępcy, deprecjonuje ten zawód, bo sprawia, że policjantów nie odbiera się jako "tych dobrych", ale po prostu ludzi różniących się od dresiarzy innym strojem.
Sytuacja przypomina USA w latach 20. i 30. XX wieku. Brutalne przejęcia majątków zadłużonych biedaków przez banki, brutalni gangsterzy, ale też i brutalni policjanci.
Nie jest to model, o którym marzyłem dla mojego kraju.
Może ktoś z góry zacznie studiować inne systemy rządzenia krajem niż sowieckie i amerykańskie. Może dotrze do kogoś, że w krajach skandynawskich, czy choćby w Wielkiej Brytanii, gdzie policja potrafi być brutalna kiedy trzeba, nie wolno obrażać ludzi, a obowiązkiem policjanta jest z uprzejmym uśmiechem i życzliwym nastawieniem wytłumaczyć nawet przekraczającemu prawo, że musi np. zapłacić mandat, ze względu na dobro społeczne i własne bezpieczeństwo, a nie jakiś "przepis bo przepis".
Czy władze Warszawy nie mogły poczekać z wyrzucaniem ludzi z ich miejsca pracy do czasu, aż im zbudują obiecany lokal zastępczy? Do PO jestem od dawna rozczarowany, choć muszę się przyznać, że na nich głosowałem, bo liczyłem na ich postawę pro-obywatelską właśnie. Postawię pro-obywatelską pojmuję jednak jako przeciwieństwo tępego legalizmu. Do tego wszystkiego mam poważne wątpliwości, czy tylko o samo poszanowanie prawa tu chodzi. Za jakiś czas być może wyjdzie na jaw, kto na tym zarobił...
A tymczasem pani prezydent Warszawy narzeka na "agresję zadymiarzy"... Po prostu tylko siąść i płakać.
poniedziałek, 20 lipca 2009
Chasydzi z Hackney
niedziela, 19 lipca 2009
Na Iwana na Kupała
Niejednego może zdziwić fakt, że noc Kupały, która z założenia ma być przecież najkrótsza w roku, świętowana była 18 lipca, i rzeczywiście sprawa nie jest prosta. Obowiązujący w większości krajów świata kalendarz gregoriański rozwiązał tę sprawę już dawno i noc z 23 na 24 czerwca nie jest co prawda tą najkrótszą, ale jest jej najbliższa. Wiadomo, że w Cerkwi prawosławnej nadal obowiązuje kalendarz juliański, ale i to nie wyjaśnia takiego odstępu czasowego. Otóż rzecz jest natury kulturowej, bo np. polscy Białorusini obchodzili w tym roku noc Kupały 4 lipca (więc mniej więcej normalnie wg kalendarza juliańskiego). Prawdopodobnie podlascy działacze ukraińscy, którzy stosunkowo niedawno (jakieś 10-15 lat temu) rozpoczęli intensywną akcję uświadamiającą mieszkańców południowej części województwa podlaskiego, że nie są Białorusinami, ale Ukraińcami właśnie, postanowili nie robić imprezy konkurencyjnej, na czym nikt by nie skorzystał, tylko zorganizowali swoją noc świętojańską w drugiej połowie lipca. Może to i dobrze. Jak ktoś jest na przykład fanem dawnych słowiańskich obrzędów związanych z inicjacją seksualną, to dzięki takiemu układowi może zaliczyć trzy imprezy tego typu.
Była oczywiście scena, a na niej zespoły folklorystyczne i folkowe. Osobiście bardzo lubię taką muzykę. Sam lubię sobie czasem zaśpiewać jakąś ukraińską dumkę. Uważam, że gdyby ludzie byli bardziej wrażliwi na muzykę, być może łatwiej byłoby zasypać rowy nienawiści dzielące różne narody.
Zawiodłem się na gastronomii. Wśród straganów i rusztów (m.in. jeden zwieńczał napis "Gryll" (sci! z "y" w środku), królowały dania typowe dla wszelkich imprez masowych - oprócz amerykańskich hot-dogów i hamburgerów, były kebaby, szaszłyki i golonka, natomiast nie znalazłem niczego, co można byłoby nazwać potrawą ukraińską lub choćby regionalną podlaską.
Wydaje mi się, że organizatorzy mogliby nadać całości imprezy więcej kolorytu - ukraińskiego i lokalnego. Tymczasem był to taki sam festyn, jaki można byłoby spotkać np. w Myszyńcu na Kurpiach. Ukrańskość ratowały tylko zespoły na scenie. Grały, śpiewały i tańczyły grupy z Polski, w tym dziewczęta z samych Dubicz Cerkiewnych (szkoda, że podkład do ich śpiewu przypominał bardziej Modern Talking niż muzykę ukraińską, ale to szczegół), z Podlasia, z innych części Polski i oczywiście z Ukrainy. Bawiliśmy się wyśmienicie.
Było oczywiście rzucanie wianków na wodę. Nie zazdroszczę ognistym dziewczętom z ukraińskiej mniejszości w Polsce, które do utraty wianka musiały czekać tak długo, podczas gdy ich katolickie koleżanki zrobiły to już prawie miesiąc wcześniej, a białoruskie dwa tygodnie przed nimi ;)
Pokaz sztucznych ogni stanowił kulminację części obrzędowej, natomiast po nich wystąpiły zespoły folkowe, przy których bawiono się prawdopodobnie do rana. Piszę "prawdopodobnie" ponieważ pod koniec występu świetnego zespołu "Irish" (no... niezbyt może ukraińska to nazwa, ale grali napradę "po kozacku" będę chłopakom kibicował w ich dalszej karierze) stwierdziliśmy, że "treba spaty" i wróciliśmy do domu.
Taki ze mnie "kozak" ;)
Przy szaszłyku wśród innych mołojców ;)
Dwaj atamani: Kaziuk i Wołodia ;)
Swoim telefonem komórkowym zrobiłem również kilka filmików, ale niestety ich jakość pozostawia wiele do życzenia.
czwartek, 16 lipca 2009
Londyńskie pianina
Usiadłem sobie na ławeczce obok starszego pana nieopodal St. Paul's Cathedral, czekając na zwolnienie pianina. Nie żeby zaraz na nim grać, bo moje umiejętności w tym względzie są bardzo podstawowe, nad czym ubolewam, ale żeby sobie zrobić zdjęcie. Nie zdążyłem jednak, ponieważ na miejsce przy pianinie czekał już pewien młody człowiek, który okazji nie przegapił. Nie żałowałem wcale, ponieważ grał świetnie. Starszy pan, obok którego usiadłem, odwrócił się do mnie i powiedział: "Wie pan, ja tu przychodzę codziennie i uważam, że to zadziwiające jak wielu młodych ludzi ma talent. Codziennie widzę tu dziesiątki utalentowanych młodych ludzi". Powiem szczerze, że ta wypowiedź bardzo mnie wzruszyła z tego względu, że stanowiła taki kontrast wobec tego, co na co dzień słyszę z ust ludzi w tym wieku w Polsce. U nas po osiągnięciu pewnego wieku uważa się, że do dobrego tonu jest ponarzekać sobie na młodzież. Oczywiście jest to pewne uogólnienie - wcale nie twierdzę, że wszyscy starsi Polacy tacy są, ale można sobie wyrobić takie wrażenie. Tymczasem tutaj starszy pan wyraża szczery podziw dla młodych londyńczyków i ich talentów muzycznych!
Zacząłem filmować grę młodego człowieka, ale w tym momencie starszego pana, z którym uprzednio rozmawiałem, zapytała o drogę jakaś turystka, zresztą sami zobaczcie:
Obecność mnóstwa ludzi dookoła oraz brak pod ręką broni palnej ocaliły tę dziewczynę od natychmiastowej śmierci z mojej ręki! ;)
Wieczorem następnego dnia wracając z Tate Modern w stronę przystanku autobusowego przy St. Paul's Cathedral, zobaczyłem kolejne pianino, a przy nim chłopca w wieku ok. 10 lat robiącego wspaniały użytek z instrumentu. Nie mogłem się oprzeć nagraniu fragmentu jego koncertu.
W sobotę, w przeddzień mojego planowanego wyjazdu (jak się okazało, wyleciałem dopiero w poniedziałek, ale to inna historia) udało mi się wreszcie dorwać do pianina na dziedzińcu British Library. Ponieważ byłem już ogarnięty czymś, co jeden z moich przyjaciół nazywał z niemiecka Reisefieber, zapomniałem wziąć ze sobą aparatu fotograficznego. Na szczęście są jeszcze telefony komórkowe. Jakość obrazu gorsza, ale widać, że to ja i że siedzę przy pianinie. Można było zrobić filmik, ale chyba lepiej się stało, że poprzestaliśmy na zdjęciu ;)
W każdym razie pomysł jest kapitalny. Bardzo chętnie przeniósłbym go na nasz grunt, ale jak wiadomo u nas brakuje pieniędzy na wszystko, a przy tym mamy tendencje do nie ufania społeczeństwu. Trudno mi powiedzieć, czy faktycznie pierwszego dnia po ustawieniu pianin, jacyś wandale by ich nie zniszczyli, ale nie przekonamy się póki nie spróbujemy.
środa, 15 lipca 2009
O brytyjskiej monarchii słów kilka
O Wielkiej Brytanii i o Londynie każdy słyszał i/lub czytał, więc kolejny opis miejsc opracowanych szczegółowo w profesjonalnych przewodnikach nie miałby sensu. Spróbuję natomiast podzielić się z Wami kilkoma refleksjami, jakie mnie naszły nad rzeką Lea, bo do tej właśnie rzeczki było znacznie bliżej z mojej kwatery niż do Tamizy.
sobota, 4 lipca 2009
Dywagacje na temat szczęścia przy okazji rocznicy Deklaracji Niepodległości
piątek, 3 lipca 2009
440 lat po zawarciu unii lubelskiej
1 lipca 1569 roku podpisano akt unii między Koroną Polską a Wielkim Księstwem Litewskim. Do tej pory były to odrębne państwa, których łączyła osoba władcy. Wybór władcy nie sprawiał Polakom problemu, bo był to po prostu Wielki Książę Litewski, po śmierci Zygmunta Augusta, który na potomstwo liczyć już nie mógł, drogi obydwu krajów mogłyby się rozejść. Gdybanie w historii było kiedyś niedopuszczalne, później jednak tak popuszczono wodze fantazji, że prawie każdy wypowiadający się na tematy przeszłości uczony, pozwala sobie na rozmaite przypuszczenia i spekulacje, które często wodzą go na manowce albo wręcz kompromitują.
W 1738 roku odprawiono w Wilnie ostatnią mszę po litewsku, a to z tego względu, że nie było na takowe zapotrzebowania – miasto było już spolonizowane. Oczywiście współcześni litewscy historycy mogą wysnuwać różne teorie. Prawda jest taka, że proces polonizacji nie był rezultatem narzucania języka polskiego siłą, ale raczej jego atrakcyjności jako języka „centrali”, „władzy” czy, jakkolwiek komuś może być to słowo niemiłe „wyższej cywilizacji”. To samo działo się przecież w Szkocji, która nigdy czysto gaelicka nie była, bo od samego początku tego państwa istniał w niej pierwiastek angielski.
Przeciem w Wilnie boćwiny nic nie zakosztował
Bo to świńska potrawa, jeść się jej nie godzi
Widać Litwin a świnia w jednej sforze chodzi