wtorek, 21 lipca 2009

KDT

Jak to zwykle w życiu bywa, a Chińczycy ze swoim kołem yin-yang wiedzą o tym najlepiej, nigdy nie może być tak, żeby przez jakiś czas wszystko płynęło spokojnie i miło. Chciałem dzisiaj napisać o książce, którą przywiozłem sobie z Londynu, i którą akurat czytam (Bill Bryson, Shakespeare), ale wydarzenia w warszawskiej hali handlowej, z której komornik z ochroniarzami i policją brutalnie potraktowali ludzi legalnie zarabiających na swoje utrzymanie, nie pozwalają mi na spokojne myślenie o literaturze, teatrze czy w ogóle o kulturze. Kolejne doniesienie TVN24, jakie zepsuło mi humor, to nagrania zrobione telefonem komórkowym przez młodego chłopaka, który zgłosił policji swoje pobicie, ale ponieważ był po piwie, policjanci potraktowali go jak lumpa i w rezultacie sam stał się obiektem ich niewybrednych ataków słownych (na szczęście tylko słownych).

Wstrząsają mną takie rzeczy, ponieważ wiążą mi się w jakąś potworną całość. Nie jest to sama brutalność policji, czy tępy upór urzędników bo to są sprawy, które znam od dziecka. Tak było za komuny, a z opisów historycznych możemy się dowiedzieć, że i za sanacji i za czasów carskich. Przeraża mnie to, że nic się nie zmienia. Zmienia się ustrój, wiele rzeczy poszło w dobrym kierunku (wiele też w niekoniecznie najlepszym), ale w pewnych zawodach mentalność się nie zmienia, bo na żadnym etapie przekształceń ustrojowych nie było woli, żeby cokolwiek zrobić w tej sprawie. Skąd zresztą miałaby się wziąć taka wola, skoro sami politycy nie są w stanie wyrwać się ze swojego zaklętego sposobu myślenia?

Czytając swego czasu "Dobrą terrorystkę" Doris Lessing, uderzył mnie fakt, że główna bohaterka, mieszkająca wraz ze swoimi "towarzyszami" (tak, tak, bo to byli komuniści, jak sami siebie nazywali) nielegalnie na squacie, wpadła na pomysł, żeby pójść do rady dzielnicowej i spróbować zalegalizować swoje zamieszkanie w budynku przeznaczonym do zburzenia. Co więcej, udaje jej się to. Pracownicy rady dochodzą do wniosku, że skoro jest społeczne zapotrzebowanie na te mieszkania, a ludzie nielegalnie tam koczujący są gotowi na własny koszt doprowadzić cały budynek do stanu używalności, a w dodatku zapłacić jakiś czynsz, to czemu nie. Wychowany w polskim tępym "legalizmie" łapałem się za głowę: "Co? Przeznaczony oficjalnie do rozbiórki budynek i nagle jakiś urzędnik zmienia decyzję rady, bo go ludzie o to proszą? Co to za kraj?"

Kiedy pracowałem w liceum byłem już absolwentem historii, ale ponieważ było zapotrzebowanie na anglistów, i faktycznie uczyłem tego przedmiotu na podstawie posiadania FC (niech mi moi byli uczniowie wybaczą!), postanowiłem nabyć wiedzy i umiejętności w tym kierunku, w związku z czym podjąłem studia w Nauczycielskim Kolegium Języków Obcych przy Uniwersytecie w Białymstoku. Ówczesny mój dyrektor całkowicie poszedł mi na rękę. Zajęcia w kolegium odbywały się tylko w systemie dziennym, ale pracujący mieli wszystkie godziny dydaktyczne skomasowane w trzy dni (czwartek, piątek, sobota). Zajęcia odbywały się od ósmej do ósmej, ale warto było!
Mój dyrektor z kolei polecił swoim zastępcom ułożyć mi tak plan lekcji, żeby etatowe 18 godzin zmieścić w poniedziałek, wtorek i środę. Wszystko szło bardzo dobrze, dopóki nie zmieniła się dyrekcja. Złego słowa nie powiem na kolejną panią dyrektor, bo była osobą rzeczową i nigdy niczego złego od niej nie doświadczyłem, oprócz jednej rzeczy. Mianowicie, jako osoba nowa na stanowisku, a przy tym świetnie przygotowana, znalazła przepis, że po prostu nie można nauczycielowi studiującemu zaocznie (a tylko takie studia ujmowała ustawa) dać więcej niż jeden dzień wolny w tygodniu. Dostałem wolny piątek, a już we czwartek musiałem opuszczać jeden wykład (na szczęście był to już trzeci rok i zajęć było trochę mniej). Poszedłem do ówczesnego kuratora oświaty w Białymstoku, który stwierdził "no dobra, prawo prawem, ale jak chcą mieć wykształconego anglistę, to przecież kto by się czepiał..." Z drugiej strony nie miał prawa zmuszać moją panią dyrektor, żeby łamała prawo.

Jaki z tego wniosek? Współczesna Polska, podobnie jak I Rzeczpospolita, jest krajem prawa i prawników. Przepisów i szczegółowych regulacji jest tyle, że nawet prawnik nie jest w stanie ogarnąć tego rozumem. "Prawo musi być szanowane", krzyczą politycy u władzy. "Jeteśmy państwem prawa", dorzucają, "a skoro prawo jest złe, to trzeba je zmienić, ale póki co musimy przestrzegać takiego, jakie jest". Gdybyśmy szli dalej tym tokiem rozumowania, doszlibyśmy do wniosku, że strajki w Gdańsku w 1980 roku też były po prostu nielegalne, a cała spuścizna "Solidarności" to historia grupy nielegalnej. Wiemy, jaki to absurd, ale przecież z legalistycznego punktu widzenia, byłaby to prawda.

Jeżeli PiSowskie władze miasta podpisały z kupcami umowę, że nie wyrzucą ich z obecnej hali dopóki nie znajdą im miejsca zastępczego, to dlaczego POwskie władze nagle przyspieszają cały proces i każą się kupcom wynosić. Ci oczywiście nie słuchają decyzji (bo termin był do końca 2008 roku), bo niby gdzie mają się wynieść, aż warszawski magistrat decyduje się na kroki, które widzieliśmy dziś w telewizji. Przy tym łamią prawo, bo zajmują towar indywidualnych kupców, na co sądowego nakazu nie mają.

Reakcja społeczeństwa jest bardzo zróżnicowana, ponieważ nie jesteśmy już ani trochę solidarni. Robotnicy nie będą popierać "handlarzy" "bo to kombinatorzy i cwaniacy". Kupcy z innej hali handlowej "dziwią się", że z tymi cackano się tak długo - wiadomo, nie lubią konkurencji. To, że setki ludzi pójdzie na zasiłki dla bezrobotnych, się w ogóle nie liczy, bo "prawo jest prawem".

Nie wiem, czy pamiętacie sprzed jakichś dziesięciu lat krótkie nagranie pijanego dyrektora urzędu skarbowego w którymś z polskich miast. Tłumaczył reporterowi, że gdyby chciał, bo mógłby go puścić w skarpetkach, a tak to ów reporter może być mu wdzięczny, że tego nie robi. Oczywiście, że to jest możliwe i jestem przekonany, że "puszczenie obywatela w skarpetkach" odbyłoby się w pełnym majestacie prawa!

Pobity chłopak traktowany jest przez chama w mundurze jak szmata, bo jest "po piwie". Fakt bycia pijanym przez poszkodowanego nie zmienia podstawowego obowiązku policjanta, jakim jest zapewnienie mu ochrony! Ale przecież łatwiej jest w wulgarny sposób skląć poszkodowanego niż ścigać bandziora, bo a nuż bandzior jeszcze i policjanta uderzy. Pod koniec komuny gorzko śmialiśmy się milicji, że nie jest po to, żeby chronić obywateli przed przestępcami, ale żeby chronić ustrój. Na wezwanie w sprawie pobicia milicja nie przyjeżdżała tak rychło, jak na doniesienie, że ktoś rozwiesza ulotki. Początek lat 90. przyniósł przegięcie w drugą stronę, bo jak policja chciała złapać bandziora, to często tłum jej nie pozwalał. Po latach wszystko "wróciło do normy". Policjant to władza, która nie musi wiele robić, ale szacunek jej się należy. Przy tym wulgarny język i chamskie podejście do kogokolwiek, nawet do przestępcy, deprecjonuje ten zawód, bo sprawia, że policjantów nie odbiera się jako "tych dobrych", ale po prostu ludzi różniących się od dresiarzy innym strojem.

Sytuacja przypomina USA w latach 20. i 30. XX wieku. Brutalne przejęcia majątków zadłużonych biedaków przez banki, brutalni gangsterzy, ale też i brutalni policjanci.
Nie jest to model, o którym marzyłem dla mojego kraju.

Może ktoś z góry zacznie studiować inne systemy rządzenia krajem niż sowieckie i amerykańskie. Może dotrze do kogoś, że w krajach skandynawskich, czy choćby w Wielkiej Brytanii, gdzie policja potrafi być brutalna kiedy trzeba, nie wolno obrażać ludzi, a obowiązkiem policjanta jest z uprzejmym uśmiechem i życzliwym nastawieniem wytłumaczyć nawet przekraczającemu prawo, że musi np. zapłacić mandat, ze względu na dobro społeczne i własne bezpieczeństwo, a nie jakiś "przepis bo przepis".

Czy władze Warszawy nie mogły poczekać z wyrzucaniem ludzi z ich miejsca pracy do czasu, aż im zbudują obiecany lokal zastępczy? Do PO jestem od dawna rozczarowany, choć muszę się przyznać, że na nich głosowałem, bo liczyłem na ich postawę pro-obywatelską właśnie. Postawię pro-obywatelską pojmuję jednak jako przeciwieństwo tępego legalizmu. Do tego wszystkiego mam poważne wątpliwości, czy tylko o samo poszanowanie prawa tu chodzi. Za jakiś czas być może wyjdzie na jaw, kto na tym zarobił...

A tymczasem pani prezydent Warszawy narzeka na "agresję zadymiarzy"... Po prostu tylko siąść i płakać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz