środa, 15 lipca 2009

O brytyjskiej monarchii słów kilka

O Wielkiej Brytanii i o Londynie każdy słyszał i/lub czytał, więc kolejny opis miejsc opracowanych szczegółowo w profesjonalnych przewodnikach nie miałby sensu. Spróbuję natomiast podzielić się z Wami kilkoma refleksjami, jakie mnie naszły nad rzeką Lea, bo do tej właśnie rzeczki było znacznie bliżej z mojej kwatery niż do Tamizy.

Z dworca Liverpool Street, na który przybyłem z lotniska Stansted, odebrała mnie Annette, Angielka, która od razu przełamała pierwszy stereotyp na temat angielskości. Od razu zaczęliśmy rozmawiać o Londynie, naszej wspólnej fascynacji tym miastem, na temat historii Wielkiej Brytanii i Polski oraz na szereg innych tematów, które nie miały nic wspólnego z pogodą, a już na pewno nie wyczuwało się ze strony Annette „angielskiej rezerwy”. Tempo wypowiadanych przez nią słów z pewnością nie miało też nic wspólnego z „angielską flegmą”. Przy wsiadaniu do autobusu zaobserwowałem, że w przeciwieństwie do tego, co się działo jeszcze 10 lat temu, nikt nie ustawiał się w karną kolejkę.

Wśród wielu tematów, które poruszyliśmy w naszej rozmowie, znalazła się kwestia monarchii. Annette, która urodziła się w Anglii, ale w szóstym roku życia przeniosła z rodzicami do Australii, dopiero 14 lat temu powróciła „na ojczyzny łono” i nadal jest podekscytowana tym, że mieszka w Londynie, który kocha. Stwierdziła, że królowa, czy też w ogóle monarchia jest w Wielkiej Brytanii czymś tak naturalnym, że doprawdy byłoby czymś niestosownym zmieniać ten stan rzeczy. Przyznała przy tym, że w głębi ducha jest republikanką! Od razu wyciągnąłem łapę, żeby przybić z nią piątkę, bo ja również jestem szczerym republikaninem, ale obalenie angielskiej monarchii uważałbym za zburzenie fundamentów kosmicznego porządku wszechświata!

Pamiętam, że jako student pisałem esej w obronie monarchii brytyjskiej. Nie pamiętam już, jakie dokładnie wówczas przytoczyłem argumenty. Teraz najważniejszym wydaje mi się narodotwórcza rola tej instytucji. Politolodzy i socjologowie oczywiście mają swoje definicje narodów, państw, tzw. państw narodowych, pragnąc wprowadzić w tej dziedzinie jakąś nomenklaturową jednolitość i pewną przejrzystość. Niestety te wysiłki są w dużej mierze skazane na porażkę, ponieważ to, czy poszczególne jednostki w swojej własnej świadomości zaliczają się do danego narodu, czy nie, zależy od szeregu czynników i to w dodatku w każdym przypadku nie tych samych!

Wiele narodów wyrosło wprost z organizacji plemiennych o silnych więzach krwi. Na przestrzeni wieków, musimy sobie z tego zdać sprawę, mówienie jednak o „czystej krwi” Polakach czy Niemcach nie ma sensu, ponieważ nieustannie następowały domieszki plemion sąsiednich, ludów najeźdźczych lub imigrantów. Szukanie „czystej krwi” Polaka jest zajęciem beznadziejnym, bo niezwykle trudno byłoby stwierdzić, czy któraś prababka nie była np. Litwinką, albo Niemką, albo czy inna z kolei prababka wystarczająco szybko uciekała przed tatarskim lubieżnikiem. Niemniej mem (że posłużę się tym, wg mnie roboczym, ale dość wygodnym terminem) polskości na tyle się w naszych umysłach utrwalił, że jako naród przetrwaliśmy brak organizacji państwowej. Narodem, który o wiele dłużej pozostawał bez państwa, są Żydzi, których przez wieki trzymała razem religia.

Kiedy zachodni Europejczyk mówi „państwo narodowe” niekoniecznie ma na myśli państwo zamieszkałe przez mówiące jednym językiem plemię. Kiedy się wejdzie w to zagadnienie głębiej, okaże się, że zachodni Europejczyk w większości przypadków uważa, że to państwo tworzy naród, a nie odwrotnie. Dlatego szermuje hasłem „państwa narodowego”, choć czytający takie teksty Polak może się dziwić, że dotyczy ono np. Wielkiej Brytanii, która przecież składa się obecnie nie tylko z tradycyjnych czterech narodowości (Anglików, Szkotów, Walijczyków i Irlandczyków), ale również kilku milionów imigrantów z innych części świata. Z naszego punktu widzenia Brytyjczycy to nie żaden naród, ale zlepek narodów. A jednak w świadomości poddanych Jej Królewskiej Mości istnieje coś, co ich spaja i tworzy naród (choć u każdego pewnie w innym stopniu).

Mem poczucia narodowego narasta wokół jakiegoś czynnika decydującego. W przypadku Polaków, jak uważam, jest to język. W przypadku Żydów religia, choć obecnie dla świeckiego Izraelczyka, jest to istnienie państwa Izrael. Francuzów tworzy historia państwa francuskiego od monarchii przez republiki i cesarstwa do obecnej republiki. Niemców stworzyli romantyczni poeci, ale to Otto von Bismarck wziął ich praktycznie siłą „do kupy” i stworzył naród państwowy. Amerykanie są Amerykanami dzięki swojej ustawie zasadniczej, ponieważ to Konstytucja jest tym czynnikiem, z którym każdy obywatel USA może się utożsamić. Państwa są tworami politycznymi opartymi na więzach różnego rodzaju, ale przede wszystkim na przymusie. Niektóre państwa bywają tworami chimerycznymi i nie potrafią przetrwać, ponieważ oprócz aparatu władzy nie ma niczego, co utrzymywałoby emocjonalną więź obywateli. Ta więź emocjonalna, która każe płakać ze wzruszenia przy odgrywaniu hymnu państwowego, lub odczuwać radosne drżenie serca przy zwycięstwie rodaka w zawodach sportowych, jest czynnikiem zgoła irracjonalnym, ale ci, którzy chcieliby tworzyć naród, muszą pamiętać, że ten irracjonalny czynnik jest elementem najważniejszym. Jeśli poszczególni członkowie narodu potrafią odczuwać te irracjonalne afekty wobec grupy zwanej własnym narodem, można liczyć na to, że grupa ta nie rozpadnie się przy pierwszej przeciwności losu.

Jak już wspomniałem, każdy naród ma inny punkt, wokół którego buduje się ten irracjonalny mem. Wspomniałem już poczucie więzi plemiennej, język, religię, tradycję itd. W przypadku Wielkiej Brytanii o więzi plemiennej mogą mówić Anglicy, Szkoci itd., ale nie Brytyjczycy. Brytyjczykami nazywają samych siebie tylko potomkowie imigrantów. O więzach religijnych nie ma oczywiście co mówić. Do wspólnej historii czy tradycji również różne grupy przyznają się w różnym stopniu. Wspólna historia Anglików i potomków Hindusów czy Nigeryjczyków to przecież tradycja grup stojących naprzeciw siebie a nie obok. Jedynym czynnikiem, który może (bo przecież nie musi) i w wielu przypadkach stanowi jakieś spoiwo dla wszystkich Brytyjczyków jest właśnie ta starsza pani w Pałacu Buckingham. Cokolwiek można powiedzieć o rodzinie królewskiej, o słabościach i wadach jej członków, zupełnie co innego trzeba rozpatrywać. Królowa brytyjska ogniskuje wokół siebie poddanych tworząc przez to naród, niczym królowa pszczół, bez której rój by się nie ostał. Gdyby w Wielkiej Brytanii nie było monarchii, republika mogłaby rządzić albo jedynie przy pomocy siły (jak za Cromwella), albo musiałaby wypracować jakieś nieznane angielskiej tradycji uregulowania prawne (konstytucja). Wybrany na jedną kadencję premier jest czynnikiem akcydentalnym – dziś ten, jutro inny. Monarcha/monarchini nie ma realnej władzy, ale daje poczucie (szczerze mówiąc złudzenie) ciągłości i dumy, które są irracjonalne, ale właśnie o tę irracjonalną, emocjonalną sferę chodzi.

Jestem z przekonania republikaninem i postulat przywrócenia w Polsce monarchii traktuję raczej jako pewną egzotykę polityczną, ale brytyjskiej królowej Elżbiecie życzę długich lat życia w zdrowiu i spokoju dla dobra swojego kraju i swoich poddanych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz