czwartek, 28 stycznia 2010

O tym jak się coś za szeroko rozlewa...

Lubię pomagać w angielskim pracownikom naukowym z różnych dziedzin, bo przy okazji sam poznaję wiele nowych rzeczy. Ostatnio poznałem np. teorię neofunkcjonalizmu Ernsta Haasa, który przewidywał ponad 50 lat temu zjawisko zwane "spill over", w którym chodzi o przenoszenie efektów integracji gospodarczej na inne dziedziny życia społeczeństw obszaru integracji podlegającego, w tym przede wszystkim na politykę. Sam Haas odwołał potem swoje przewidywania, na co wpłynęła polityka ówczesnego prezydenta Francji, Charlesa de Gaulle'a. Francuski generał, zwolennik "Europy ojczyzn", a nie jakiegoś superpaństwa skutecznie zahamował proces, który w kolejnych dziesięcioleciach jednak ponownie nabrał impetu i doprowadził do sytuacji obecnej, czyli Traktatu Lizbońskiego, a także powołanie urzędów prezydenta Unii i jej ministra spraw zagranicznych.

Nie jestem przeciwnikiem Unii Europejskiej. Uważam, że wzajemne powiązania gospodarcze przy pomocy wolnego rynku obejmującego cały kontynent, to dobry pomysł. Niemniej to, co się z Unią dzieje, nie napawa optymizmem. Szczegółowe regulacje przysłowiowej krzywizny ogórka to urzędniczy absurd, od którego, jak miałem nadzieję, uwolniliśmy się przy okazji obalenia komuny z jej sowiecką biurokracją. Polska biurokracja niestety nadal ma się dobrze, a obecnie dochodzą do niej absurdy brukselskie.

Nie jest tajemnicą, że zawsze fascynował mnie sposób, w jaki Anglosasi tworzyli i tworzą swoją rzeczywistość społeczną i prawo. Obyczaj wyprzedza prawo, a to ostatnie również podlega negocjacjom w granicach zdrowego rozsądku. Oczywiście ideału nigdzie nie ma, ale bardziej mi odpowiada taka mentalność od tworzenia prawa w głowach urzędników, którzy oprócz swoich biur nie znają świata. Już dzisiaj istnieje co najmniej kilkaset osób, które pracując w instytucjach Unii Europejskiej, zatraciły poczucie lojalności wobec swoich krajów ojczystych. No, może to i dobrze. W końcu pracując na rzecz Unii, nie wolno okazywać stronniczości. Kiedy jednak coś takiego się obserwuje, człowiek zadaje sobie pytanie: Komu oni służą? Daleki jestem od spiskowych teorii dziejów, więc nie szukam tu masońsko-okultystycznych spisków, ale obserwuję zjawisko równie niebezpieczne - sieć technokratów, którzy niczym cyborgi z horrorów sf podejmują bezduszne decyzje w sprawach żywych ludzi o różnych kulturach, różnych potrzebach i aspiracjach.

I to bym może przeżył, gdyby mi ktoś udowodnił, że taka jest wola mieszkańców Europy, że to oni tak demokratycznie zadecydowali. Tak przecież nie jest. Determinacja zwolenników integracji totalnej jest tak ogromna, podczas gdy opozycja tak rozbita i słaba, że obawiam się, że doprowadzi to w końcu albo do jakiegoś karykaturalnego tworu porównywalnego z jednym z Orwellowskich mocarstw, albo do wielkiej wojny wewnątrz samej Unii. Demokracja bowiem, jak łatwo się przekonać niewiele ma wspólnego z decyzjami podejmowanymi w Unii Europejskiej. Wiele kombinacji trzeba było wykonać, żeby po upadku idei Konstytucji Europejskiej wprowadzić dokument o tej samej wymowie, ale pod inną nazwą. Zlekceważono wolę Francuzów i Holendrów. Co do Traktatu Lizbońskiego zlekceważono wolę Irlandczyków tak manipulując sytuacją, że ogłoszono kolejne referendum, w którym ci zagłosowali już zgodnie z wolą inicjatorów Traktatu.

"Prezydent" Unii i jej minister spraw zagranicznych pojawili się w ogóle nie wiadomo skąd! Nikt ich nie wybierał, nikt ich nie kontroluje, i nie wiadomo, kto ich może usunąć. Argument, że powołanie tych urzędów wzmocni Europę w stosunku do USA czy Chin jest żałosne, ponieważ kto się liczy z panem Hermanem van Rompuyem? Jak jest jego pozycja wobec Hu Jintao, czy Baracka Obamy? To jakaś kpina.

Nigel Farage to facet, którego polscy politycy określiliby jako warchoła, coś na podobieństwo Andrzeja Leppera. Trzeba jednak jasno powiedzieć, że jest to jeden z nielicznych europosłów, którz nie boją się wypowiedzieć nieprzyjemnych prawd, tzn. nieprzyjemnych dla eurokratów, którzy chcieliby żeby wszystko przebiegało po ich myśli gładko i bez przeszkód. Nie znam dokładnie przeszłości politycznej Farage'a, ale ta mnie nie obchodzi. Kiedy słyszę człowieka, który wypowiada wbrew większości kilka słów zdrowego rozsądku, to mu przyklaskuję.




Może i facet się zacietrzewia, ale odpowiedź węgierskiej pani europoseł była poniżej norm dobrego wychowania. Tymczasem nasz kochany pan przewodniczący Jerzy Buzek nie jej zwracał uwagę na niestosowne zachowanie, ale Farage'owi właśnie. Na korzyść tego ostatniego przemawia fakt, że pan profesor Buzek nie był zbyt konsekwentny (tę jego cechę znamy bardzo dobrze z okresu jego premierostwa), a nie mogę się oprzeć wrażeniu, że nie był konsekwentny z powodu swojej słabej płynności w posługiwaniu się językiem angielskim, przez co pod koniec salwował się ucieczką w język ojczysty. W którym miejscu jednak Farage uchybił normom kultury politycznej? Zresztą pal licho kulturę polityczną. Pytanie brzmi: W którym miejscu Nigel Farrage się pomylił?

środa, 20 stycznia 2010

De gustibus...

Kilka lat temu byliśmy z żoną na Sylwestrze, gdzie ludzie nieco od nas starsi na okrągło włączali kolejne utwory „Czerwonych Gitar”. Tak się złożyło, że na imprezie obecna była również para z Litwy – ludzie też nieco ode mnie starsi, ale niedużo. Oni pytali, czy jest jakieś disco, ale okazało się, że nie. Jedna z naszych polskich znajomych wytłumaczyła im, że są to „piosenki naszej młodości”. No tak, w moim przypadku raczej bardzo wczesnego dzieciństwa, tzn. czasów, w których muzyką rozrywkową specjalnie się nie interesowałem.

Na ostatnim balu, na jakim byliśmy, w Oficerskim Yacht Clubie Pacyfik w Augustowie, impreza była bardzo dobrze zorganizowana. Było dobre jedzenie, świetne warunki noclegowe itd. Jedynym słabym punktem była muzyka. Otóż zespół trzech młodych panów o całkiem niezłych głosach do śpiewania, przygrywających sobie na dwóch keyboardach robiących za całą orkiestrę, a w przerwach za konsolę do puszczania popularnych kawałków, pod każdy utwór, czy to współczesny przebój, czy szlagier z lat 60. podkładali rytm i instrumentację disco-polo, co dość poważnie psuło mi zabawę. W sali obok, do której można było przejść po przebiegnięciu pięciu metrów po mroźnym podwórku, odbywała się impreza z DJ-em i światowymi przebojami pop – zarówno współczesnymi, jak „evergreenami”. Grupa naszych znajomych na tańce chodziła tam właśnie. Ja jednak niekoniecznie się tam dobrze czułem, ponieważ średnia wieku w tamtej sali wynosiła, na oko sądząc, 19 lat.

Kiedy ktoś próbował nakłonić „naszych” muzyków do zmiany repertuaru, natychmiast pojawiał się ktoś z Augustowian (no niestety od tej pory nie będę miał dobrego zdania na temat gustu mieszkańców tej sympatycznej miejscowości) i żądał grania „tradycyjnego”, tzn. w rytmie disco-polo. No właśnie, bo co znaczy, żeby coś było tradycyjnie. Osobiście nie miałbym nic przeciwko walcom, tangom, czy polkom, ale nie! Chodziło o ten typ utworów, które w latach 70. nie miały swojej osobnej nazwy (m.in. pan Laskowski ze swoją „Beatą”, której „akcja” rozgrywa się właśnie w Augustowie), potem na początku lat 90. ktoś go nazwał „muzyką chodnikową”, a potem, po dodaniu specyficznego (a mnie irytującego) mechanicznego rytmu, „disco-polo”. Ja nie mam nic przeciwko ludziom słuchającym czy bawiącym się przy innej muzyce niż ja, ale gdzieś powinny być zachowane proporcje, żeby co jakiś czas było coś dla jednych a potem coś dla innych.

Drugiego dnia było śniadanie z tańcami w „stodole”, gdzie akordeonista na przemian grał na swoim instrumencie i puszczał z płyt światowe przeboje dyskotekowe – od lat 70. do współczesnych. Jest to muzyka, która, jak się okazuje, mojemu pokoleniu (no może nie całemu, a tylko moim znajomym) bardzo odpowiada i wreszcie zaczęliśmy się dobrze bawić. Po pewnym czasie pan rządzący muzyką, wyłączył odtwarzacz i wziął do ręki akordeon, proponując nieco zmianę nastroju. Osobiście wolę akordeonistę z popularnymi polskimi pieśniami biesiadnymi od mechanicznego disco polo, więc specjalnie nie oponowałem, natomiast usłyszałem głos pewnej starszej (ale tylko trochę, więc wcale nie jakiejś leciwej damy): „O jak to dobrze, kochany panie, bo my to nie boogie-woogie”. Pomyślałem sobie „Psiakrew, ale my za to tak!” Powstrzymałem się jednak od głośnego komentarza, bo właśnie zdałem sobie sprawę, jak śmiesznie by to zabrzmiało.

Przyłapałem się na tym, że w rzeczywistości czuję się jak jakiś młodziak mimo swojego wieku, a z drugiej strony, kiedy byłem młody, zawsze śmieszyli mnie starsi ludzie popisujący się swoją „młodością”. Ludzie koło pięćdziesiątki, pląsający na dyskotece przy współczesnych kawałkach czy używający młodzieżowego slangu (który nigdy im nie wychodził, bo używali slangu ze swojej młodości, a nie współczesnego), wydawali mi się, jako nastolatkowi żałośni. Kiedy miałem już lat ponad dwadzieścia trochę zmieniłem swoje podejście do tych spraw. Wręcz zaczęli mi imponować ludzie w wieku moich rodziców zachowujący werwę, dobry humor i chęć do zabawy. Teraz sam jestem w połowie swoich „czterdziestek” i po prostu czuję, że jakoś tak mało dojrzałem, mało nabrałem godności i dostojeństwa jakie „przystoją” wiekowi dojrzałemu. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Wiem tylko, że nic nie robię na siłę.

Nigdy nie miałem natury „kombatanckiej”, nie uciekałem i nadal nie uciekam do świata wspomnień i nie narzekam, jak to obecnie wszystko zeszło na psy. Takie myślenie jest mi obce, choć oczywiście mogę sobie od czasu do czasu zrobić analizę porównawczą pewnych zjawisk. W odróżnieniu do pewnych znajomych, mnie bilans wychodzi mniej więcej na zero. Znikło wiele zjawisk fatalnych, pojawiło się szereg pozytywnych, ale i odwrotnie też się stało.

Jeżeli chodzi natomiast o gust w sztuce, literaturze czy muzyce, wszelkie próby „zatrzymania czasu” są mi kompletnie obce. Osobiście lubię sobie pograć i pośpiewać bluesa, albo dumki ukraińskie, ale nie dlatego, że „kiedyś sprawiało mi to taką radość”, ale że po prostu nadal lubię i już. Za wieloma rzeczami nie nadążam (nie wiem za cholerę co to jest np. muzyka „indie”), ale jestem na nie otwarty, a z drugiej strony wiem, że wszelkie nazwy trendów to po prostu chwyt marketingowy i nowe opakowanie na zjawiska stare a tylko nieco zmodyfikowane.

Lubię sobie od czasu do czasu obejrzeć jakiś stary film, ale tutaj przyłapałem się na zjawisku, które zaskakuje mnie samego. Otóż były pewne filmy z gwiazdami lat 90., które często powtarzano w telewizji, albo które mam na DVD (wcześniej na kasetach VHS). Niektóre mogłem oglądać na okrągło bez znudzenia. W okolicy świąt Bożego Narodzenia musiała się chyba we mnie dokonać jakaś zmiana, bo nagle wszystkie te „hity” z lat 90. czy pierwszego pięciolecia XXI wieku, mój mózg „zakatalogował” jako „starocie i ramoty”. Wszystkie filmy z brytyjskimi i amerykańskimi gwiazdami, które obecnie dobijają do pięćdziesiątki, umieściłem obok obrazów z lat 80. i 70. Zadziwiające jest to, że stało się to gdzieś poza moją świadomością. Wcale nie miałem zamiaru tych filmów tak szufladkować.

Wczoraj późnym wieczorem kanał Kino Polska wyświetlił „Dom Sary”, który obejrzałem z ciekawości, jako relikt polskiej sztuki filmowej lat 80. Ramota tak straszliwa i kiczowata, że ledwo dało się to oglądać, ale jako zjawisko historyczne, dość ciekawe. Doszedłem do wniosku, że późne lata komuny to fascynacja reżyserów wiekiem XIX. To dlatego, znowu w moim subiektywnym umyśle, lata osiemdziesiąte niekoniecznie kojarzą się z mizerią jaruzelszczyzny, choć to oczywiście też, ale z obrazami pokazującymi dziewiętnaste stulecie. Ja tym wszystkim wówczas nasiąkałem. To m.in. dlatego tak ciepło przywitałem najnowszą wersję „Sherlocka Holmesa”, gdzie pięknie odtworzono dziewiętnastowieczny Londyn. Z drugiej strony jednak, mimo, że w wielu sprawach uważam się za człowieka po mieszczańsku konserwatywnego, jakiś niepoprawny „postępowiec” ze mnie wyłazi. Uważam, że dla psychicznej kondycji narodu, powinniśmy jednak w coraz większym stopniu odchodzić od tej siermięgi czasów zaborów.

Nie tęsknię za latami swojej młodości. Nie tęsknię też wcale za samą młodością. Chyba taką mam „małpią” konstrukcję psychiczną, że zawsze jestem ciekawy, co będzie dalej. O przeszłości trzeba pamiętać i wyciągać bardzo praktyczne wnioski, typu „jak dotknąłeś gorącego pieca, to się oparzyłeś, więc nie rób tego więcej”. Wszelkie kroki wychodzące poza takie podejście, polegają na niepotrzebnym zatrzymaniu się i koncentracji na czymś, czego za nic zmienić nie możemy. Planowanie przyszłości i przekształcanie rzeczywistości, mimo beznadziejności pewnych działań i nieuchronnego końca, jest wg mnie zajęciem o wiele bardziej pasjonującym i wartym zachodu.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

"Kultura ekonomiczna"

Dzisiaj zacytuję dwa obszerne fragmenty tekstów nie swoich. Jeden pochodzi z "Pamiątek Soplicy" Seweryna Rzewuskiego, z opowiadania pt. "Sicz Zaporoska", a drugi z "Gracza" Fiodora Dostojewskiego. Ten drugi cytat jest niestety w oryginale, ponieważ nie mam pod ręką polskiego tłumaczenia, natomiast tekst rosyjski jest dostępny w internecie.

S. Rzewuski, Pamiątki Soplicy (http://univ.gda.pl/~literat/soplica/009.htm):

Ale co nas uderzyło, to kilku Kozaków, których strój znacznie bogactwem się różnił od wszystkich innych. Nosili szarawary granatowe z złotym galonem, półkontusze pąsowe z wylotami wiszącymi, żupaniki z białego atłasu, pas jedwabny x frędzlami złotymi i czapki wysokie z siwego baranka, a z wierzchu których wisiał po kark jakby worek pąsowego sukna z kutasem złotym. Od kobiet widocznie stronili i usuwali się skwapliwie, kiedy jaka z nich przypadkiem się zbliżała; ale wszystkich mężczyzn, znajomych lub nie, gorzałką i miodem traktowali, obowiązywali do picia i sami tęgo pili, ale tak, że Żyd arendarz wiadrami na ich rozkaz gorzałkę i miód nosił, a co wiadro przyniesie, natychmiast ono się wypróżnia i drugie, pełne, jego miejsce zastępuje. I nas także traktowali z prostą, ale obowiązującą grzecznością, tak żeśmy nie śmieli im odmówić za ich zdrowie po parę szklanek miodu wypić. Już tu mnie taka wzięła ciekawość, że lubo postanowiłem sobie ust nie otwierać, nie wytrzymałem i Żyda zapytałem, co to za Kozacy tak bogato ubrani i tak hojnie traktujący.

- A wy czużyi, szczo ne znajete zaporoskich Kozaków? Oni z ryboj w desiat' podwod byli w Humaniu, a tam dowidatysia, co ich koszowy pomer; tak spiszajut nowoho wyberaty, szczo ne mili czasu prepit' swojego zarabotka i z porożnemi furami na Kahorlik wracajut do Siczy. Uże dziś predali i woły, i wozy. To moje szczastje, co oni z hroszami tu prybyły, w tej karczmie wszystko prepyjut i hoły do domu powernut. Te bogate żupany oni ne z soboju prywezły, bo w Siczy ne hodyt tak ubyraty sia, ale w Humaniu kupili. Nym słonko zajde, to wy ich obaczyte, jak oni u sebe chodzą.

To jeszcze więcej zaostrzyło moją ciekawość i niecierpliwie wyglądałem wieczora, bo dopiero przed samym zachodem słońca mieliśmy dalej ruszyć z powodu niesłychanego upału. Ale nie miałem potrzeby tak długo czekać, bo jeszcze dwóch godzin nie minęło, a jak zaczął ich Żyd rachować, zabrał im co do grosza wszystkie ich pieniądze, ze tylko każdemu po kilka piętaków się zostało. Dopiero oni kazali podać sobie kadkę napełnioną dziegciem i jeden po drugim w pięknym swoim ubiorze do niej właził i zanurzywszy się w dziegciu po szyję, dopiero rozbierał się i cały swój ubiór, jakby gardząc marnościami świata, na ulicę rzucał, aby go wziął, kto zechce; i czapkę to samo, równie dziegciem ją powalawszy. A potem każdy się ubierał w koszulę w łoju zmaczaną i siermięgę, w której z Siczy wyszedł, i z biczem w ręku, dobrze pijani, wyszli, nikomu nie powiedziawszy: "Bywaj zdrów."


Teraz F. Dostojewski, Igrok (Gracz) (http://ilibrary.ru/text/67/p.1/):

— Помилуйте, — отвечал я ему, — ведь, право, неизвестно еще, что гаже: русское ли безобразие или немецкий способ накопления честным трудом?

— Какая безобразная мысль! — воскликнул генерал.

— Какая русская мысль! — воскликнул француз.

Я смеялся, мне ужасно хотелось их раззадорить.

— А я лучше захочу всю жизнь прокочевать в киргизской палатке, — вскричал я, — чем поклоняться немецкому идолу.

— Какому идолу? — вскричал генерал, уже начиная серьезно сердиться.

— Немецкому способу накопления богатств. Я здесь недолго, но, однако ж, все-таки, что я здесь успел подметить и проверить, возмущает мою татарскую породу. Ей-богу, не хочу таких добродетелей! Я здесь успел уже вчера обойти верст на десять кругом. Ну, точь-в-точь то же самое, как в нравоучительных немецких книжечках с картинками: есть здесь везде у них в каждом доме свой фатер, ужасно добродетельный и необыкновенно честный. Уж такой честный, что подойти к нему страшно. Терпеть не могу честных люден, к которым подходить страшно. У каждого эдакого фатера есть семья, и по вечерам все они вслух поучительные книги читают. Над домиком шумят вязы и каштаны. Закат солнца, на крыше аист, и всё необыкновенно поэтическое и трогательное...

Уж вы не сердитесь, генерал, позвольте мне рассказать потрогательнее. Я сам помню, как мой отец, покойник, тоже под липками, в палисаднике, по вечерам вслух читал мне и матери подобные книжки... Я ведь сам могу судить об этом как следует. Ну, так всякая эдакая здешняя семья в полнейшем рабстве и повиновении у фатера. Все работают, как волы, и все копят деньги, как жиды. Положим, фатер скопил уже столько-то гульденов и рассчитывает на старшего сына, чтобы ему ремесло аль землишку передать; для этого дочери приданого не дают, и она остается в девках. Для этого же младшего сына продают в кабалу аль в солдаты и деньги приобщают к домашнему капиталу. Право, это здесь делается; я расспрашивал. Всё это делается не иначе, как от честности, от усиленной честности, до того, что и младший проданный сын верует, что его не иначе, как от честности, продали, — а уж это идеал, когда сама жертва радуется, что ее на заклание ведут. Что же дальше? Дальше то, что и старшему тоже не легче: есть там у него такая Амальхен, с которою он сердцем соединился, — но жениться нельзя, потому что гульденов еще столько не накоплено. Тоже ждут благонравно и искренно и с улыбкой на заклание идут. У Амальхен уж щеки ввалились, сохнет. Наконец, лет через двадцать, благосостояние умножилось; гульдены честно и добродетельно скоплены. Фатер благословляет сорокалетнего старшего и тридцатипятилетнюю Амальхен, с иссохшей грудью и красным носом... При этом плачет, мораль читает и умирает. Старший превращается сам в добродетельного фатера, и начинается опять та же история. Лет эдак чрез пятьдесят или чрез семьдесят внук первого фатера действительно уже осуществляет значительный капитал и передает своему сыну, тот своему, тот своему, и поколений через пять или шесть выходит сам барон Ротшильд или Гоппе и Комп., или там черт знает кто. Ну-с, как же не величественное зрелище: столетний или двухсотлетний преемственный труд, терпение, ум, честность, характер, твердость, расчет, аист на крыше! Чего же вам еще, ведь уж выше этого нет ничего, и с этой точки они сами начинают весь мир судить и виновных, то есть чуть-чуть на них не похожих, тотчас же казнить. Ну-с, так вот в чем дело: я уж лучше хочу дебоширить по-русски или разживаться на рулетке. Не хочу я быть Гоппе и Комп. чрез пять поколений. Мне деньги нужны для меня самого, а я не считаю всего себя чем-то необходимым и придаточным к капиталу. Я знаю, что я ужасно наврал, но пусть так оно и будет. Таковы мои убеждения.

Dlaczego wybrałem te dwa fragmenty? Co mają wspólnego? Oba ilustrują pewną filozofię życiową polegającą na pogardzie dla bogactwa w ogóle (fragment pierwszy) oraz na pogardzie dla systematycznego bogacenia się drogą pracy i oszczędności. Uważam, że oba teksty pokazują pewien sposób myślenia, który nikogo do sukcesu doprowadzić nie mógł. Jeżeli zdobywasz jakiś majątek, ale nim gardzisz i się go pozbywasz, to go po prostu już nie masz i jesteś biedny. Postawa bohatera Dostojewskiego to w ogóle postawienie sprawy na głowie, pogarda wobec najrozsądniejszego rozwiązania z możliwych ilustruje pewien model wschodniosłowiańskiej (ale nie oszukujmy się, w Polakach jest jej również całe mnóstwo) mentalności, która sprawia, że pozostaje ona w jakimś cywilizacyjnym zapóźnieniu. Niech nas nie zwiedzie bogactwo garstki współczesnych Rosjan czy Ukraińców. Chodzi sposób myślenia całego narodu. Rosjanie czy Amerykanie mają u siebie wszystko, co jest gospodarce potrzebne. Wystarczy tylko wyciągnąć rękę. Japonia, czy Niemcy już niekoniecznie.

Niemcy niejednokrotnie zadziwiają swoją zdolnością do zbudowania bogactwa i dobrobytu. Tak było w czasach Bismarcka, potem za Hitlera i w końcu po II wojnie światowej. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie pewien sposób myślenia, który po każdej klęsce gospodarczej każe po prostu wziąć się od nowa do roboty i mozolnie wszystko budować od nowa. Oczywiście Hitler oparł swój plan na zbrojeniach, a później na samej wojnie i gospodarce wojennej, ale to nie zmienia faktu, że niemiecki "Vater" po raz kolejny wziął się do roboty, a jego "Sohn" potem pomnażał jego majątek.

Państwo socjalne, jakim są współczesne Niemcy zawsze nieco psuje obywateli, skierowując ich energię z pracy i oszczędności na konsumpcję i roszczenia, ale mimo to ci pogardzani przez Dostojewskiego (i przez nas też, przyznajmy się szczerze) Niemcy, za swój brak lotności, za brak poczucia humoru (albo za prostackie poczucie humoru), za mało atrakcyjną tendencję do mrówczej roboty, ciągle okupują stanowisko najbogatszego kraju w Europie (za to z kolei ich nie lubimy). A wszystko przecież jest znane od czasów starożytnych, jeśli nie pierwotnych. Kłania się Ezopowa bajka o świerszczu i pszczołach. Pszczoły może i nie są zbyt rozgarnięte, ale za to na zimę sobie potrafią zorganizować zapasy, dzięki którym przetrwają. Nigdy im do ich główek nie przyjdzie, żeby miód zamieniać na dziegieć, zimą liczyć na to, że "jakoś to będzie". Uczyć należy się od mądrzejszych. Mądrzejszy w jednej dziedzinie niekoniecznie musi być autorytetem w innej. Chodzi o to, żeby wybrać to, co się sprawdza.

Aż nadto często widzimy naszych rodzimych desperatów, którzy swoje niskie pensyjki przepijają - z kozacką fantazją, albo i bez niej. Niektórzy z nich lądują bez dachu nad głową i środków do życia. To się oczywiście może zdarzyć wszędzie, ale istnieją pewne środowiska, które wręcz lansują pogardę wobec dóbr doczesnych. Ba, środowiska te są często bardzo wpływowe - do tego stopnia, że narzucają swoje myślenie całemu społeczeństwu. Tutaj można zaryzykować stwierdzenie, że taki naród nigdy do niczego nie dojdzie i nigdy nie będzie się liczył w świecie. Dlatego mimo sympatii wobec naszych wschodnich sąsiadów, gospodarowania pieniędzmi i dobrami wszelakimi wolę się uczyć od Niemców.

piątek, 8 stycznia 2010

Opowieści rodzinne (2)

Opowieść II

Kurpiowskie wesele

Tata mój był młody i większość jego kolegów byli to ludzie, którzy niedużo wcześniej skończyli technikum leśne. Kiedy zaczynali pracę często byli jeszcze kawalerami, ale wkrótce się żenili. Przy okazji ożenku jednego ze swoich kolegów Tata mój trafił na wesele kurpiowskie, które miało miejsce pod samą stolicą Kurpi, czyli Myszyńcem.

Pojechał tam z innym swoim kolegą, który był również wysoki (jak mój Tata), ale do tego dwa razy szerszy w barach. W swoim środowisku słynął ów kolega o imieniu Bolek z wielkiej siły fizycznej. Chodziły o nim legendy, że potrafił pociągnąć kłodę drewna, którą koń ledwo mógł ruszyć z miejsca. Oczywiście tego już dziś nie zweryfikujemy.

Pierwsza rzecz, która mojego Tatę nieco zdziwiła, była dwa typy ubrań męskich gości weselnych. Większość mężczyzn, podobnie jak pan młody, nosiła po prostu garnitury, białe koszule i krawaty. Choć krój tego typu ubrania co kilka lat się lekko zmienia i w ten sposób potrafimy odróżnić garnitur z lat siedemdziesiątych od dzisiejszego, główna idea nie zmienia się od co najmniej połowy XIX wieku. Tak więc część weselników nosiła strój, który, jak się mojemu Tacie wydawało, wskazywał na dotarcie miejskich standardów elegancji na polską wieś.

Tymczasem była też grupa mężczyzn, którzy nosili coś na kształt płaszcza, ale nie spełniało roli okrycia wierzchniego ani nie było na tyle grube, żeby zatrzymywać ciepło (sukmana po prostu), do tego chyba lniane spodnie i buty z cholewami, które to cholewy składały się w „harmonijkę”. Tata wyraził domysł wobec pana młodego, że ci ludzie, to chyba przedstawiciele jakiejś wiejskiej biedoty sądząc po ich „przedpotopowych” kostiumach.

– Ciii – szeptem uciszył go pan młody. – To nie jest żadna biedota, tylko szlachta! W garniturach to tylko my, „chamy”, chodzimy!

W ten sposób jeszcze w latach pięćdziesiątych XX stulecia potomkowie „szaraczków”, czyli biednej szlachty zaściankowej, która od chłopstwa różniła się tylko tym, że kobiety do pracy na polu w rękawiczkach wychodziły, zaznaczali swoją stanową odrębność.

Na weselu tym zaskoczył mojego Tatę pewien zwyczaj, którego wcześniej nie znał. Mianowicie o północy ktoś nagle krzyczał „Rezerwa się bawi!” i każdy, kto nie odbył służby wojskowej (czy to dlatego, że był jeszcze za młody, czy z każdego innego powodu) musiał opuścić parkiet, gdzie prawo do tańca zyskiwali wyłącznie „rezerwiści”, czyli faceci po wojsku.

Mój Tata chyba to zrozumiał, ale jego kolega, Bolek, który już nieźle miał w czubie, albo tego hasła nie usłyszał, albo go dostatecznie nie pojął, bo w dalszym ciągu tańczył z jakąś dziewczyną. Łatwo było poznać, że jest obcy, bo nosił mundur leśniczego i wyróżniał się wzrostem. Jak mawia mój Tata, „przy tych Kurpikach, wyglądaliśmy jak olbrzymy, bo Kurpiki to były takie małe czarne chłopki”. Mówiąc „czarne”, miał na myśli oczywiście kolor włosów. „Kurpiki małe, ale strasznie zadziorne” zaatakowały Bolka. Nie wiem, na ile mój Tata podkoloryzował opis sytuacji, ale podobno ów Bolek po prostu rozłożył swoje potężne ramiona i „nabierał” po trzech do czterech (noooo, niechby tylko dwóch – przypis mój ;) ) na jedno ramię i ciskał ich o ściany. Nie wiadomo jakby się cała bójka skończyła. Bolek wielu kurpiowskich weselników o ścianę bowiem rzucił, nabijając im guzy albo krew z nosa puszczając, ale przecież wiadomo, że „Kurpiki zadziorne były”, i skądinąd nie jest tajemnicą, że „chłop żywemu nie przepuści”. Mogli więc znaleźć jakiś sposób, żeby siłacza poskromić i krzywdę mu zrobić. Na szczęście do akcji wkroczyli ludzie starsi, którzy młodzież „z wojskową przeszłością” do porządku przywołali, po czym kolega Taty razem z nimi napił się wódki i wszystko się powszechną zgodą narodową skończyło.

czwartek, 7 stycznia 2010

O motywacji

Podręczniki czy poradniki budowania własnej motywacji i własnego wizerunku jako człowieka sukcesu w większości powtarzają pewne amerykańskie „odkrycia” prekursorów tego typu literatury, jak Napoleon Hill, czy Ben Sweetland, którzy pisali na te tematy w latach dwudziestych i trzydziestych ubiegłego stulecia. W rzeczywistości współcześni specjaliści od motywacji niczego innego nie robią, jak tylko powtarzają główne tezy zawarte w książkach tych autorów. Oczywiście pojawiają się pewne nowe techniczne szczegóły, jak np. w NLP, ale z grubsza zawsze chodzi o to samo, a mianowicie, że:

  • Twoimi działaniami rządzi Twoja podświadomość
  • Jeżeli chcesz być skuteczny, rozkaż swojej podświadomości działać na Twoją korzyść
  • Wyznacz sobie cel i rozkaż podświadomości, żeby Cię do niego zaprowadziła
  • Możesz to zrobić albo wprowadzając się w jakiś trans, autohipnozę itd., albo po prostu powtarzając sobie nieustannie jakąś afirmację, aż Ci się „wbije” w podświadomość
  • Potem wystarczy nic nie robić, tylko obudzić się z gotowym doskonałym planem działania.

Otóż zasady te zastosowane w swojej czystej („ortodoksyjnej”) wersji, w większości przypadków są nic nie warte. Wiele książek bowiem radzi powtarzać sobie „Jestem człowiekiem sukcesu”, podczas, gdy doskonale wiemy, że nie jesteśmy i taki uporczywy komunikat może doprowadzić do trzech negatywnych rezultatów:

1) zaczynamy się sami z siebie śmiać, utrwalając dwoistość jaźni (ten który się śmieje kontra ten, z którego się śmieje)

2) faktycznie zaczynamy wierzyć, że jesteśmy ludźmi sukcesu, ale nie wykonując na planie fizycznym żadnych konkretnych działań, robimy na wszystkich dookoła wrażenie zarozumiałych idiotów, którzy mają o sobie wysokie mniemanie – znamy takich aż nadto dobrze.

3) Zaczynamy się sami ze sobą czuć tak dobrze, że w ogóle nie myślimy o podejmowaniu żadnych działań. Ludzie z zewnątrz może i nie śmieją się z nas, bo nawet nie wiedzą o tym, że mamy o sobie wysokie mniemanie. Efekt jest częściowo pozytywny, bo likwidujemy poczucie niezadowolenia z siebie samych, ale obiektywnie nie posuwamy się ani o krok w kierunku sukcesu.

Wiara w to, że jest się najlepszym niestety nie jest równoznaczna z obiektywnym posiadaniem umiejętności w danej dziedzinie.

Z drugiej strony jednak w niektórych przypadkach afirmacja własnego dobrego wizerunku może przynieść rezultat w postaci większej pewności siebie i zrobienia dobrego wrażenia. To byłby efekt pozytywny. Gdyby za tym poszła wielka chęć osiągnięcia pokrycia w tym, co sami o sobie myślimy i co już zdążyliśmy wmówić otoczeniu (np. pracodawcy), to jest nadzieja, że kiedyś sukces osiągniemy. Jeśli jednak wyspecjalizujemy się w robieniu dobrego wrażenia, natomiast nie zrobimy niczego konkretnego w kierunku przekształcania rzeczywistości, nie nabędziemy niezbędnej wiedzy, nie opanujemy jej do perfekcji, nie wykształcimy w sobie umiejętności jej wykorzystania i jeśli znowu nie doprowadzimy jej do perfekcji, ktoś może naszą pozycję zweryfikować w najmniej spodziewanym momencie i cały nasz image może pęknąć jak bańka mydlana. Źle jeżeli jesteśmy oszustami, którzy oszukują innych, ale sami zdajemy sobie sprawę z własnych słabości, ale jeszcze gorzej, jeżeli oszukujemy nie tylko innych, ale i siebie samych. Oznacza to tylko to, że jesteśmy idiotami. Zbigniew Ryżak w swojej książce „Efekt jo-jo w motywacji” porównuje kogoś wmawiającego sobie, że już osiągnął sukces do onanisty, któremu masturbacja zastępuje normalny stosunek płciowy.

Czy w takim razie sam pomysł wyznaczania celu, a następnie wyobrażania sobie jego osiąganie jest z gruntu zły? Jestem jak najdalszy od takiego twierdzenia. Mariusz Szuba, specjalista od NLP np. w swoich szkoleniach, fragmenty których możemy znaleźć na YouTube, podkreśla konieczność realności celu. Jeżeli jakaś część naszej świadomości bądź podświadomości (bo śmiem twierdzić, że struktura tego pojęcia nie jest wcale tak prosta i że, to co nazywamy naszą jaźnią nie składa się tylko z części świadomej i nieświadomej, ale że one obie posiadają szereg warstw i zakamarków mogących pozostawać we wzajemnej sprzeczności) nie wierzy w to, że możemy cel osiągnąć, to na nic się zdadzą tysiące powtórzeń danej afirmacji.

Tutaj dotykamy kolejnego problemu, który być może jest poważniejszy od samego zagadnienia nieskuteczności wmawiania swojej podświadomości, że jesteśmy lepsi, niż jesteśmy.

Panuje, skądinąd dość słuszne, mniemanie, że o skuteczności uczenia się decyduje ilość powtórzeń. Na tym założeniu opiera się SuperMemo, metoda znana entuzjastom uczenia się z komputerem. Jest on oparty na badaniach psychologów, którzy opracowali cały system odpowiedniej częstotliwości powtórek zapewniających skuteczność zapamiętywania. Jako pasjonat metod uczenia się, zwłaszcza języków obcych, korzystałem z metody SuperMemo. Dzięki niej opanowałem nieco zwrotów z języka francuskiego, ale w sytuacjach realnych okazywało się, że korzystałem ze słownictwa i struktur gramatycznych, których nauczyłem się innymi metodami! Co więcej, po pół roku ćwiczeń hiszpańskiego tą metodą, nadal nie posiadałem umiejętności wykorzystania tego języka w praktyce. Do tego trzeba dodać, że za każdym razem, kiedy przystępowałem do ćwiczeń (codziennie!) szło mi doskonale! Oznacza to, że wykonując dane ćwiczenie systematycznie z odpowiednią ilością powtórzeń faktycznie osiągasz mistrzostwo świata w tym co robisz, a mianowicie w tym wypadku w wykonywaniu ćwiczeń. Kiedy pojawiał się jakiś zwrot, błyskawicznie go umiałem przetłumaczyć na hiszpański, ale gdybym miał porozmawiać z Hiszpanem na jakiś temat, z którego słownictwo, a nawet całe zdania opanowałem metodą SuperMemo, nie miałbym żadnych szans przywołania z ich z pamięci, która była ściśle powiązana z interfejsem programu, a nie z np. z twarzą czy intonacją owego Hiszpana.

I znowu, czy oznacza to, że metoda SuperMemo jest do niczego? Nigdy tego nie powiem. Uważam, że może być świetna, ale jako element wspomagający naukę języka, o ile nasza motywacja jest nakierowana prawidłowo.

Na czym polega problem? Uważam, że teorie „mechanistyczne”, przeczące istnieniu jakichkolwiek czynników kognitywnych oprócz prostych zasad behawioralnych, są błędne. Nie dlatego, że zasady przez nie proponowane są z gruntu złe, ale że są niewystarczające.

Czy nie zdarzyło się Wam kiedykolwiek zapamiętać wierszyka w szkole po jednorazowym usłyszeniu? I odwrotnie, czy nie znaleźliście się kiedykolwiek w sytuacji, kiedy powtarzaliście np. jakieś słowo w języku obcym setki razy, a i tak kiedy pojawiło się w jakimś tekście musieliście znowu sięgnąć do słownika?

W szkole podstawowej nauczyciele chwalili mnie za doskonałą pamięć. Bywało tak, że naprawdę potrafiłem powtórzyć wierszyk zadany przez nauczycielkę po jednym przeczytaniu, ale z drugiej strony, choć nauczyciele uważali mnie wówczas za uzdolnionego matematycznie, moja Mama miała wielki problem ze mną przy nauce tabliczki mnożenia. Nie opanowałem jej dopóki nie opracowałem własnej metody, polegającej na wielokrotnym rysowaniu całej tabliczki 10 na 10. Nauczyłem się jej w końcu „fotograficznie”, choć wcale nie metodą „fotograficzną” (że niby raz spojrzałem i już pamiętałem. Nie, tak dobrze nie było.) Przedtem jednak rodzice odpytywali mnie z poszczególnych działań na mnożenie w zakresie 1-100 i nie było siły, żebym się gdzieś nie pomylił.

Wydaje mi się, że dotykamy tu dwóch przeciwstawnych zagadnień – uważności i absolutnego rozluźnienia. Moje problemy z tabliczką mnożenia wiązały się z brakiem uważności, brakiem koncentracji na tym, co robię. Kiedy Mama odpytywała mnie, myślami prawdopodobnie gdzieś uciekałem od pytania, w rzeczywistości myśląc o tym, żeby to się jak najszybciej skończyło.

Kiedy wreszcie sam się wziąłem za ten problem i nieświadomie (nie sądzę, żebym jako ośmiolatek „nakazał” sobie opracowanie metody) opracowałem metodę przerysowywania tabeli, co miało przy tym pewne działanie uspokajające, niczym medytacja, nauczyłem się tego „przeklętego” mnożenia. Myślę jednak, że gdybym w momencie wcześniejszej nauki osiągnął moment odpowiedniej koncentracji, efekt zostałby osiągnięty już wtedy.

Z wierszykami sprawa jest dziwniejsza. Otóż pewnych wierszy uczyłem się bez najmniejszego problemu, a innych z większymi. Możemy np. bez trudu zaobserwować, że czym wierszyk jest głupszy, ale wdzięcznie się rymuje, tym łatwiej wchodzi dzieciakom do głowy. Wulgarne rymowanki odtwarzają po jednokrotnym wysłuchaniu nawet najbardziej oporni na wiedzę uczniowie. Myślę, że tutaj w grę wchodzi jakiś stan „wchłaniania” bez żadnej motywacji. Ba, motywacja nas w tym momencie paraliżuje.

Pamiętam, że chyba w trzeciej klasie podstawówki miałem się nauczyć słów hymnu naszej szkoły. Zabrałem się do tego zadania z entuzjazmem, przeczytałem go kilkakrotnie i ufny we własne zdolności (no właśnie! Miałem bardzo dobrze rozwiniętą wysoką samoocenę w tamtym czasie, na co bardzo pozytywnie wpływali moi ówcześni nauczyciele) próbuję odtworzyć go z pamięci, i klapa. Już w drugiej linijce mam pustkę w głowie, muszę zaglądać do tekstu itd. Nauczenie się tego tekstu zajęło mi cały wieczór, a i tak ostatnia wersja mojej recytacji przed snem pozostawała wiele do życzenia. Był to jeden z pierwszych razów w życiu, kiedy stwierdziłem „będzie, co ma być”. Wcześniej i jeszcze długo później nie wyobrażałem sobie pójścia spać bez odrobienia pracy domowej czy nauczenia się tego, co było zadane. To „japońskie” poczucie odpowiedzialności miałem wpajane przez swoich rodziców i dziadków od najmłodszych lat. Na nieszczęście później w ramach buntu przeciwko dorosłym, stałem się „mądrzejszy”, co oczywiście odbiło się niekorzystnie na moim dalszym rozwoju. Wracając do tego tekstu, którego się uczyłem, to po porannym obudzeniu się, okazało się, że go doskonale pamiętam. Natychmiast go wyrecytowałem bez najmniejszego błędu. Byłem tym sam zaskoczony, bo przecież pamiętałem, że wieczorem poprzedniego dnia hymn mojej szkoły jeszcze nie należał do mojego repertuaru. Okazuje się, że jednak coś jest w tym działaniu podświadomości w czasie naszego snu. Dlatego nie odrzucam całkowicie możliwości „wmówienia” sobie pewnych rzeczy poprzez ich uporczywe powtarzanie przed snem.

Powtarzanie przy nauce jest ważne, ale samo, bez odpowiedniej koncentracji, nie gwarantuje sukcesu. Podobnie jest z afirmacjami. Codzienne powtarzanie jakichś formułek typu "Jestem najlepszy!" albo "Jestem zdrowy i szczęśliwy" w żadnym wypadku nie gwarantuje dotarcia do samego serca podświadomości. Cały czas może pozostawać na etapie bezmyślnej mantry, która dla naszej osobowości pozostaje czymś zewnętrznym i obcym. Chyba o czymś takim mówią specjaliści od religii, którzy twierdzą, że ludzie nie umieją się modlić. Ich prośby pozostają bowiem zewnętrznymi formułkami, w które sami nie wierzą. Podobnie jest z afirmacjami motywacyjnymi. Być może faktyczne dotarcie do naszego podświadomego a wszechwładnego umysłu przyniosłoby doskonałe efekty, ale jak dotąd nielicznym udaje się to zrobić, bo lansowane metody są po prostu dalekie od doskonałości.

Wracając do motywacji, należy stwierdzić, że mogą wystąpić bardzo poważne różnice między poszczególnymi osobami. Niektórych naprawdę motywuje w codziennym życiu jakiś dalekosiężny cel. Znamy historie mścicieli, którzy przez kilkadziesiąt lat przemierzali całe kontynenty, żeby w końcu dopaść i ukatrupić swojego wroga, ale to raczej przykład patologiczny. Znamy wynalazców, którzy swoją ideę mieli już gotową w głowie niemalże „od początku”, a resztę życia zajmowała im tylko praca nad tym, jak do tej idealnej maszyny, czy technologii dojść. Takie rzeczy się zdarzają. Wyobraźmy sobie jednak młodego człowieka, który za swój cel główny obrał sobie uzyskanie literackiej nagrody Nobla. Zaczyna pisać swoje pierwsze opowiadanie i mu tylko ten Nobel chodzi po głowie. No może i dobrze, że tak myśli o tym Noblu, ale czy przy tym pisze o czymś, co ma dla kogokolwiek sens? Oto jest pytanie. Celem uprawiania literatury nie jest bowiem osiąganie korzyści finansowych samych w sobie, choć oczywiście odpowiednie wynagrodzenie pracy jest dla każdego istotne, choćby po to, żeby mieć za co przeżyć. Nie powinna być tez próżna chwała, choć akurat w tym momencie trzeba otwarcie powiedzieć, że dla wielu jest ona motywacją niezwykle silną. Myślę, że celem literatury jest zakomunikowanie czytelnikom czegoś, co autor uważa za ważne, a więc dojście z czytelnikiem do porozumienia co do ważności przesłania. Jeżeli więc pisarz pracuje w nadziei na nagrodę, jest po prostu żałosny. Zważywszy w dodatku, że liczba nagród Nobla ograniczona jest do jednej rocznie, tysiące doskonałych pisarzy tak czy inaczej nie ma na nią najmniejszych szans.

Podobnie jest w wielu innych dziedzinach sztuki, czy nauki. Stary profesor, mentor tytułowego bohatera powieści Sinclaire’a Lewisa, Aerosmith, twierdził, że sukces dla naukowca to praktycznie jego koniec. Może trochę przesadził, ale coś w tym jest. Jeżeli motywacją, jaką się kierujemy, jest pieszczenie własnego ego, a przy tym jest to cel nadrzędny, z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że gra nie jest warta świeczki, a jest wręcz skazana na niepowodzenie. Jeżeli jedyną motywacją naukowca jest ostateczny cel w postaci osiągnięcia habilitacji, tytułu profesorskiego i spoczęcia na laurach, to jego działalność nie wydaje się wiele warta. Oczywiście wierzę, że w większości przypadków profesorowie są autentycznymi entuzjastami swoich dziedzin wiedzy i samo zajmowanie się nią jest dla nich dostatecznie atrakcyjne, żeby przyczyniać się do ich rozwoju.

Dochodzę więc do jakiejś próby konkluzji. Jest tu pewne asekuranctwo z mojej strony, ale po prostu nie śmiem wyciągać kategorycznych wniosków nie mając odpowiedniej ilości danych. To, co piszę, opieram na własnym doświadczeniu i obserwacji. Otóż, motywacja nie jest rzeczą, którą można lekceważyć. W tym momencie nie zgadzam się ze Zbigniewem Ryżakiem, który uważa, że motywacja jest przereklamowana. Chodzi tylko o jaki rodzaj motywacji chodzi i w jaki sposób dociera ona do naszej podświadomości, jak na nią działa i jaki efekt zwrotny otrzymamy od tej ostatniej.

Otóż zgadzam się ze wszystkimi autorami książek o motywacji, że wyznaczenie celu jest ważne. Zgadzam się ze Zbigniewem Ryżakiem, że nie ma co myśleć o nim w kategoriach nagrody. Lepiej jest wyrobić sobie umiejętność cieszenia się z osiągnięcia celu samej pracy. Satysfakcją powinno dla nas stać się np. napisanie dobrej książki, czyli osiągnięcie doskonałej formy przekazu treści, które są dla nas ważne (jeśli jesteśmy pisarzami), albo zbudowanie domu, w którym ludziom będzie się dobrze mieszkać (jeśli działamy w branży budowlanej). Nagrody i gratyfikacje są oczywiście pożądane, ale nieustanne myślenie o nich może sprawić, że jakość naszej pracy może gwałtownie spaść przy pierwszym sygnale, że możemy np. taki sam zysk zdobyć mniejszym nakładem pracy i w rezultacie przy gorszej jakości naszego produktu. W ten sposób działa wiele firm amerykańskich i polskich. Tak działał szereg żydowskich firm włókienniczych w Łodzi. Chodzi o to, że przy pomocy tandety osiągano cele finansowe. Jeżeli komuś o to chodzi, to oczywiście jest to możliwe, ale ja bym tu już mówił nie o budowaniu motywacji, czy treningu twórczego umysłu, ale o nauce pospolitego cwaniactwa.

Mariusz Szuba każe się zastanawiać nad kolejnymi etapami naszej motywacji. Radzi zadawać sobie pytanie „Co, jeśli już osiągniesz pieniądze?” (czyt. „Po co ci pieniądze?”), jeśli odpowiesz, że np. po to, żeby rozwinąć biznes, zadaj sobie kolejne pytanie „Po co rozwijać biznes?” itd. itp. Tego typu analiza najgłębszej struktury naszej motywacji może doprowadzić do absurdu, bowiem w końcu staniemy przed murem w postaci jakichś absolutnych praw wszechświata, które, jeśli przekroczone, nieuchronnie zaprowadzą nas na tory myślenia irracjonalnego, religijnego itp., a tego z kolei specjaliści od NLP chcą uniknąć.

Ja proponuję skupić się na motywacji krótkotrwałej, bo tylko ona jest dla przeciętnego człowieka naturalna i dość łatwo osiągalna. Żeby jednak osiągnąć jakiś duży konkretny sukces, taka krótkotrwała motywacja nie jest wystarczająca. To dlatego wyznaczenie celów dalekosiężnych jest istotne. Trzeba je wyznaczać, ale nie znaczy to, że trzeba o nich codziennie myśleć. Cel dalekosiężny dzielimy na cele krótsze, te na jeszcze krótsze, a to, na czym naprawdę możemy się skupić ze stosunkową łatwością, to te najkrótsze, obejmujące kilka godzin. Jeżeli wykonamy swoje zadanie jak najlepiej w ich przeciągu, dostaniemy informację zwrotną, że potrafimy to zrobić. Nie ma lepszego motywatora od tej świadomości. Kiedy już wiem, że coś jest w moim konkretnym przypadku możliwe, to następnego dnia chcę to pociągnąć, bo po prostu to zadanie zaczęło mi dawać satysfakcję, a skoro satysfakcję, to i przyjemność. To dlatego Zbigniew Ryżak radzi nie czekać na motywację, tylko brać się do roboty. Tak jest! Jak już widzimy pierwsze efekty naszych wysiłków, chcemy więcej tej przyjemności. Stajemy się w danej dziedzinie coraz lepsi i sami się nakręcamy do kolejnych działań. Dlatego koncentracja na „tu i teraz” i na przyjemności płynącej z samego wykonywania danej czynności jest najważniejsza. Motywacja dalekosiężna powinna sprowadzić się jedynie do wyznaczenia celu. Co więcej, czasami rzeczywistość może go nam zweryfikować. Jeżeli np. czyimś celem była praca World Trade Center, to niestety, ale nigdy się go już nie da zrealizować. Musimy więc być czasami otwarci na pewną elastyczność co do planowania ostatecznego celu, na jego modyfikację. Niemniej wyznaczenie go jest ważne. O wiele ważniejsze jednak jest twarde stąpanie po ziemi i skupienie się na tych celach cząstkowych, bo to one naprawdę prowadzą nas do przodu.

Oczywiście są też i słabe strony przedstawionego wyżej myślenia. Może się bowiem objawić coś, co ja nazywam „syndromem Leonarda da Vinci”. Otóż na jakimś etapie nasz cel główny może nam się po prostu znudzić i stracić swoją moc atrakcyjną. Mistrz Leonardo znany był z tego, że to, co robił, robił perfekcyjnie, ale często rzucał robotę nie skończywszy jej i zabierał się do czegoś nowego. Na szczęście dla nas zdążył namalować kilka doskonałych obrazów.

Co robić w takim przypadku? No niestety nie wiem. Gdyby tak było, być może byłbym już drugim Billem Gatesem, albo Ernestem Hemingwayem ;) :D

niedziela, 3 stycznia 2010

Opowieści rodzinne

Przy zupełnie przypadkowej dyskusji na forum naszej-klasy dowiedziałem się, że jedna z moich koleżanek posiada szereg ciekawych informacji na temat Karola Scheiblera, dziewiętnastowiecznego łódzkiego przedsiębiorcy, w którego czarną legendę długo wierzyłem, ponieważ w dzieciństwie bezkrytycznie kupowałem antykapitalistyczną i antyniemiecką propagandę. Okazuje się, że koleżanki dziadek pracował w fabryce Scheiblera, natomiast jej ojciec mógł dzięki temu uczęszczać do dobrej szkoły, ponieważ pracodawca jego ojca ufundował mu stypendium.

Stwierdziłem, że powinna spisać wszystko, co pamięta z opowieści starszych bo to fascynująca historia. Jako dzieci, ale przecież i później również uwielbiamy narracje, kochamy opowieści dziadków czy rodziców. Bywają takie, których możemy słuchać na okrągło, a mimo, że jakiś senior rodziny powtarza jedną opowieść przy każdej nadarzającej się okazji, nigdy się nie nudzi i często wręcz czekamy na nią.

W mojej rodzinie mój Tata jest doskonałym gawędziarzem. Ponieważ młodość spędził w różnych rejonach Polski, najpierw ucząc się w Technikum Leśnym, a następnie pracując jako leśniczy (w wieku 19 lat dostał etat leśniczego, nigdy nie będąc gajowym, ze względu na wykształcenie techniczne). Najwięcej jego opowieści pochodzi właśnie z tamtych lat. Kilkakrotnie chciałem go namówić, żeby je spisał, ale jakoś nie kwapi się do pracy literackiej. Chyba sam będę musiał to zrobić.

Nie będę zmieniał nazwisk, ale nie wszystkie podam. Nie podam też nazwy mazurskiej wsi, gdzie dzisiaj po leśniczówce nie ma już śladu (wiem, bo specjalnie tam pojechałem trzy lata temu).

Opowieść I

Wieś, w której Tata objął swoją pierwszą w życiu posadę, była zasiedlona mniej więcej po połowie przez osadników pochodzących z wsi kurpiowskich oraz przez ukraińskich przesiedleńców z Bieszczad (z akcji „Wisła”). Podobno mieszkali tam również Mazurzy, ale ponieważ wieś ta leży bardzo blisko obecnej północnej granicy Polski, czyli w samym centrum dawnych Prus Wschodnich, trochę mi to nie pasuje, dlatego że osadnictwo polskojęzycznych Mazurów nie obejmowało tych całkowicie zniemczonych terenów. Mogę się jednak mylić. W końcu w Niemczech ludzie mogli się przeprowadzać, więc stąd być może i ci Mazurzy. Nie należy to jednak do opowieści, więc powróćmy do głównego wątku.

Wszyscy mieszkańcy wsi byli bardzo mili wobec młodego „pana leśniczego”, zapraszali go do domów z okazji świąt albo wesel. Tata, zanim zamieszkał w leśniczówce, miał swoją kwaterę u państwa Kozłowskich, którzy z kolei pochodzili z jakiejś wsi podwileńskiej. O ich obyczajach kulinarnych będzie inna opowieść.

Tata wtedy to po raz pierwszy zetknął się z kulturą ukraińską, polską kresową czy kurpiowską. Zaprzyjaźnił się z nim m.in. pewien starszy Ukrainiec (no może „zaprzyjaźnił” to za duże słowo, ale stał się jego dobrym znajomym). Często zapraszał Tatę do domu, ale jak to na wsiach bywa do dziś, przyjmował gościa w dużej kuchni, nigdy natomiast w pokoju. Opowiadał, że ma syna, który gdzieś wyjechał do pracy.

Pewnego razu zostawił mojego Tatę siedzącego w kuchni przy drzwiach do pokoju, do którego sam wszedł na moment po jakiś dokument. Przez uchylone drzwi Tata zobaczył wiszące na ścianie dużych rozmiarów zdjęcie oprawione w ramki. Fotografia przedstawiała ni mniej ni więcej, ale oficera UPA w mundurze z dystynkcjami i odznaczeniami. Tata nie dał nic po sobie poznać. Nie zadawał też żadnych pytań.

We wsi mieszkali wówczas bracia S., którzy służyli byli w oddziałach KBW w Bieszczadach. Bracia również byli w dobrej komitywie z moim Tatą, więc kiedyś przy jakimś alkoholu weszli na temat tego ukraińskiego sąsiada.

- A co, panie lesniczy? – spytał jeden z braci z charakterystycznym kresowym zaśpiewem. – Powiedział panu, że syn wyjechał do pracy?

- No to my panu powiemy, jak to z nim było – powiedział drugi.

Okazało się, że w pewnej akcji otoczyli wieś, o której wiedzieli, że są w niej banderowcy. Po zastrzeleniu praktycznie wszystkich żołnierzy UPA, akurat bracia S. wpadli do chaty, w której siedział dowódca oddziału, właśnie syn starego Ukraińca, o którym była mowa. W ręku miał odbezpieczony granat. Zawleczkę przytrzymywał kciukiem. Gdyby któryś z braci go zastrzelił, po prostu puściłby granat, co skończyłoby się śmiercią wszystkich znajdujących się w pobliżu.

- Pan wie, jak my go załatwili? – kontynuował jeden z braci. – Brat przytrzymał mu tę rękę z granatem, a ja mu ją uciął. I dopiero my go zastrzelili.

Nie wiem, czy użyli siekiery, czy saperki, ale w każdym razie wykazali się niezwykłą bystrością umysłu w przeciągu ułamka sekund. Cały czas się zastanawiam, skąd ludziom takie pomysły przychodzą do głowy. W chwili zagrożenia niektórzy zaczynają panikować i w ogóle przestają myśleć, a umysły innych w podobnych sytuacjach reagują najlepszymi (dla nich oczywiście) rozwiązaniami.

Historia bohaterskich walk często składa się z takich małych epizodów, których nieludzkość jeży włos na głowie. Na szczęście oszczędza się ich dzieciom w szkołach, choć z drugiej strony telewizja serwuje obrazy równie okrutne.

Zastanawia mnie też jakaś ironia losu, który kazał znaleźć się w tej samej wsi ojcu człowieka, który prawdopodobnie miał na sumieniu szereg ludzkich istnień, oraz jego zabójcom.