środa, 20 stycznia 2010

De gustibus...

Kilka lat temu byliśmy z żoną na Sylwestrze, gdzie ludzie nieco od nas starsi na okrągło włączali kolejne utwory „Czerwonych Gitar”. Tak się złożyło, że na imprezie obecna była również para z Litwy – ludzie też nieco ode mnie starsi, ale niedużo. Oni pytali, czy jest jakieś disco, ale okazało się, że nie. Jedna z naszych polskich znajomych wytłumaczyła im, że są to „piosenki naszej młodości”. No tak, w moim przypadku raczej bardzo wczesnego dzieciństwa, tzn. czasów, w których muzyką rozrywkową specjalnie się nie interesowałem.

Na ostatnim balu, na jakim byliśmy, w Oficerskim Yacht Clubie Pacyfik w Augustowie, impreza była bardzo dobrze zorganizowana. Było dobre jedzenie, świetne warunki noclegowe itd. Jedynym słabym punktem była muzyka. Otóż zespół trzech młodych panów o całkiem niezłych głosach do śpiewania, przygrywających sobie na dwóch keyboardach robiących za całą orkiestrę, a w przerwach za konsolę do puszczania popularnych kawałków, pod każdy utwór, czy to współczesny przebój, czy szlagier z lat 60. podkładali rytm i instrumentację disco-polo, co dość poważnie psuło mi zabawę. W sali obok, do której można było przejść po przebiegnięciu pięciu metrów po mroźnym podwórku, odbywała się impreza z DJ-em i światowymi przebojami pop – zarówno współczesnymi, jak „evergreenami”. Grupa naszych znajomych na tańce chodziła tam właśnie. Ja jednak niekoniecznie się tam dobrze czułem, ponieważ średnia wieku w tamtej sali wynosiła, na oko sądząc, 19 lat.

Kiedy ktoś próbował nakłonić „naszych” muzyków do zmiany repertuaru, natychmiast pojawiał się ktoś z Augustowian (no niestety od tej pory nie będę miał dobrego zdania na temat gustu mieszkańców tej sympatycznej miejscowości) i żądał grania „tradycyjnego”, tzn. w rytmie disco-polo. No właśnie, bo co znaczy, żeby coś było tradycyjnie. Osobiście nie miałbym nic przeciwko walcom, tangom, czy polkom, ale nie! Chodziło o ten typ utworów, które w latach 70. nie miały swojej osobnej nazwy (m.in. pan Laskowski ze swoją „Beatą”, której „akcja” rozgrywa się właśnie w Augustowie), potem na początku lat 90. ktoś go nazwał „muzyką chodnikową”, a potem, po dodaniu specyficznego (a mnie irytującego) mechanicznego rytmu, „disco-polo”. Ja nie mam nic przeciwko ludziom słuchającym czy bawiącym się przy innej muzyce niż ja, ale gdzieś powinny być zachowane proporcje, żeby co jakiś czas było coś dla jednych a potem coś dla innych.

Drugiego dnia było śniadanie z tańcami w „stodole”, gdzie akordeonista na przemian grał na swoim instrumencie i puszczał z płyt światowe przeboje dyskotekowe – od lat 70. do współczesnych. Jest to muzyka, która, jak się okazuje, mojemu pokoleniu (no może nie całemu, a tylko moim znajomym) bardzo odpowiada i wreszcie zaczęliśmy się dobrze bawić. Po pewnym czasie pan rządzący muzyką, wyłączył odtwarzacz i wziął do ręki akordeon, proponując nieco zmianę nastroju. Osobiście wolę akordeonistę z popularnymi polskimi pieśniami biesiadnymi od mechanicznego disco polo, więc specjalnie nie oponowałem, natomiast usłyszałem głos pewnej starszej (ale tylko trochę, więc wcale nie jakiejś leciwej damy): „O jak to dobrze, kochany panie, bo my to nie boogie-woogie”. Pomyślałem sobie „Psiakrew, ale my za to tak!” Powstrzymałem się jednak od głośnego komentarza, bo właśnie zdałem sobie sprawę, jak śmiesznie by to zabrzmiało.

Przyłapałem się na tym, że w rzeczywistości czuję się jak jakiś młodziak mimo swojego wieku, a z drugiej strony, kiedy byłem młody, zawsze śmieszyli mnie starsi ludzie popisujący się swoją „młodością”. Ludzie koło pięćdziesiątki, pląsający na dyskotece przy współczesnych kawałkach czy używający młodzieżowego slangu (który nigdy im nie wychodził, bo używali slangu ze swojej młodości, a nie współczesnego), wydawali mi się, jako nastolatkowi żałośni. Kiedy miałem już lat ponad dwadzieścia trochę zmieniłem swoje podejście do tych spraw. Wręcz zaczęli mi imponować ludzie w wieku moich rodziców zachowujący werwę, dobry humor i chęć do zabawy. Teraz sam jestem w połowie swoich „czterdziestek” i po prostu czuję, że jakoś tak mało dojrzałem, mało nabrałem godności i dostojeństwa jakie „przystoją” wiekowi dojrzałemu. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Wiem tylko, że nic nie robię na siłę.

Nigdy nie miałem natury „kombatanckiej”, nie uciekałem i nadal nie uciekam do świata wspomnień i nie narzekam, jak to obecnie wszystko zeszło na psy. Takie myślenie jest mi obce, choć oczywiście mogę sobie od czasu do czasu zrobić analizę porównawczą pewnych zjawisk. W odróżnieniu do pewnych znajomych, mnie bilans wychodzi mniej więcej na zero. Znikło wiele zjawisk fatalnych, pojawiło się szereg pozytywnych, ale i odwrotnie też się stało.

Jeżeli chodzi natomiast o gust w sztuce, literaturze czy muzyce, wszelkie próby „zatrzymania czasu” są mi kompletnie obce. Osobiście lubię sobie pograć i pośpiewać bluesa, albo dumki ukraińskie, ale nie dlatego, że „kiedyś sprawiało mi to taką radość”, ale że po prostu nadal lubię i już. Za wieloma rzeczami nie nadążam (nie wiem za cholerę co to jest np. muzyka „indie”), ale jestem na nie otwarty, a z drugiej strony wiem, że wszelkie nazwy trendów to po prostu chwyt marketingowy i nowe opakowanie na zjawiska stare a tylko nieco zmodyfikowane.

Lubię sobie od czasu do czasu obejrzeć jakiś stary film, ale tutaj przyłapałem się na zjawisku, które zaskakuje mnie samego. Otóż były pewne filmy z gwiazdami lat 90., które często powtarzano w telewizji, albo które mam na DVD (wcześniej na kasetach VHS). Niektóre mogłem oglądać na okrągło bez znudzenia. W okolicy świąt Bożego Narodzenia musiała się chyba we mnie dokonać jakaś zmiana, bo nagle wszystkie te „hity” z lat 90. czy pierwszego pięciolecia XXI wieku, mój mózg „zakatalogował” jako „starocie i ramoty”. Wszystkie filmy z brytyjskimi i amerykańskimi gwiazdami, które obecnie dobijają do pięćdziesiątki, umieściłem obok obrazów z lat 80. i 70. Zadziwiające jest to, że stało się to gdzieś poza moją świadomością. Wcale nie miałem zamiaru tych filmów tak szufladkować.

Wczoraj późnym wieczorem kanał Kino Polska wyświetlił „Dom Sary”, który obejrzałem z ciekawości, jako relikt polskiej sztuki filmowej lat 80. Ramota tak straszliwa i kiczowata, że ledwo dało się to oglądać, ale jako zjawisko historyczne, dość ciekawe. Doszedłem do wniosku, że późne lata komuny to fascynacja reżyserów wiekiem XIX. To dlatego, znowu w moim subiektywnym umyśle, lata osiemdziesiąte niekoniecznie kojarzą się z mizerią jaruzelszczyzny, choć to oczywiście też, ale z obrazami pokazującymi dziewiętnaste stulecie. Ja tym wszystkim wówczas nasiąkałem. To m.in. dlatego tak ciepło przywitałem najnowszą wersję „Sherlocka Holmesa”, gdzie pięknie odtworzono dziewiętnastowieczny Londyn. Z drugiej strony jednak, mimo, że w wielu sprawach uważam się za człowieka po mieszczańsku konserwatywnego, jakiś niepoprawny „postępowiec” ze mnie wyłazi. Uważam, że dla psychicznej kondycji narodu, powinniśmy jednak w coraz większym stopniu odchodzić od tej siermięgi czasów zaborów.

Nie tęsknię za latami swojej młodości. Nie tęsknię też wcale za samą młodością. Chyba taką mam „małpią” konstrukcję psychiczną, że zawsze jestem ciekawy, co będzie dalej. O przeszłości trzeba pamiętać i wyciągać bardzo praktyczne wnioski, typu „jak dotknąłeś gorącego pieca, to się oparzyłeś, więc nie rób tego więcej”. Wszelkie kroki wychodzące poza takie podejście, polegają na niepotrzebnym zatrzymaniu się i koncentracji na czymś, czego za nic zmienić nie możemy. Planowanie przyszłości i przekształcanie rzeczywistości, mimo beznadziejności pewnych działań i nieuchronnego końca, jest wg mnie zajęciem o wiele bardziej pasjonującym i wartym zachodu.

1 komentarz:

  1. "Planowanie przyszłości i przekształcanie rzeczywistości" - muszę to sobie zapamiętać i też właśnie na tym się skupić!

    OdpowiedzUsuń