czwartek, 28 stycznia 2010

O tym jak się coś za szeroko rozlewa...

Lubię pomagać w angielskim pracownikom naukowym z różnych dziedzin, bo przy okazji sam poznaję wiele nowych rzeczy. Ostatnio poznałem np. teorię neofunkcjonalizmu Ernsta Haasa, który przewidywał ponad 50 lat temu zjawisko zwane "spill over", w którym chodzi o przenoszenie efektów integracji gospodarczej na inne dziedziny życia społeczeństw obszaru integracji podlegającego, w tym przede wszystkim na politykę. Sam Haas odwołał potem swoje przewidywania, na co wpłynęła polityka ówczesnego prezydenta Francji, Charlesa de Gaulle'a. Francuski generał, zwolennik "Europy ojczyzn", a nie jakiegoś superpaństwa skutecznie zahamował proces, który w kolejnych dziesięcioleciach jednak ponownie nabrał impetu i doprowadził do sytuacji obecnej, czyli Traktatu Lizbońskiego, a także powołanie urzędów prezydenta Unii i jej ministra spraw zagranicznych.

Nie jestem przeciwnikiem Unii Europejskiej. Uważam, że wzajemne powiązania gospodarcze przy pomocy wolnego rynku obejmującego cały kontynent, to dobry pomysł. Niemniej to, co się z Unią dzieje, nie napawa optymizmem. Szczegółowe regulacje przysłowiowej krzywizny ogórka to urzędniczy absurd, od którego, jak miałem nadzieję, uwolniliśmy się przy okazji obalenia komuny z jej sowiecką biurokracją. Polska biurokracja niestety nadal ma się dobrze, a obecnie dochodzą do niej absurdy brukselskie.

Nie jest tajemnicą, że zawsze fascynował mnie sposób, w jaki Anglosasi tworzyli i tworzą swoją rzeczywistość społeczną i prawo. Obyczaj wyprzedza prawo, a to ostatnie również podlega negocjacjom w granicach zdrowego rozsądku. Oczywiście ideału nigdzie nie ma, ale bardziej mi odpowiada taka mentalność od tworzenia prawa w głowach urzędników, którzy oprócz swoich biur nie znają świata. Już dzisiaj istnieje co najmniej kilkaset osób, które pracując w instytucjach Unii Europejskiej, zatraciły poczucie lojalności wobec swoich krajów ojczystych. No, może to i dobrze. W końcu pracując na rzecz Unii, nie wolno okazywać stronniczości. Kiedy jednak coś takiego się obserwuje, człowiek zadaje sobie pytanie: Komu oni służą? Daleki jestem od spiskowych teorii dziejów, więc nie szukam tu masońsko-okultystycznych spisków, ale obserwuję zjawisko równie niebezpieczne - sieć technokratów, którzy niczym cyborgi z horrorów sf podejmują bezduszne decyzje w sprawach żywych ludzi o różnych kulturach, różnych potrzebach i aspiracjach.

I to bym może przeżył, gdyby mi ktoś udowodnił, że taka jest wola mieszkańców Europy, że to oni tak demokratycznie zadecydowali. Tak przecież nie jest. Determinacja zwolenników integracji totalnej jest tak ogromna, podczas gdy opozycja tak rozbita i słaba, że obawiam się, że doprowadzi to w końcu albo do jakiegoś karykaturalnego tworu porównywalnego z jednym z Orwellowskich mocarstw, albo do wielkiej wojny wewnątrz samej Unii. Demokracja bowiem, jak łatwo się przekonać niewiele ma wspólnego z decyzjami podejmowanymi w Unii Europejskiej. Wiele kombinacji trzeba było wykonać, żeby po upadku idei Konstytucji Europejskiej wprowadzić dokument o tej samej wymowie, ale pod inną nazwą. Zlekceważono wolę Francuzów i Holendrów. Co do Traktatu Lizbońskiego zlekceważono wolę Irlandczyków tak manipulując sytuacją, że ogłoszono kolejne referendum, w którym ci zagłosowali już zgodnie z wolą inicjatorów Traktatu.

"Prezydent" Unii i jej minister spraw zagranicznych pojawili się w ogóle nie wiadomo skąd! Nikt ich nie wybierał, nikt ich nie kontroluje, i nie wiadomo, kto ich może usunąć. Argument, że powołanie tych urzędów wzmocni Europę w stosunku do USA czy Chin jest żałosne, ponieważ kto się liczy z panem Hermanem van Rompuyem? Jak jest jego pozycja wobec Hu Jintao, czy Baracka Obamy? To jakaś kpina.

Nigel Farage to facet, którego polscy politycy określiliby jako warchoła, coś na podobieństwo Andrzeja Leppera. Trzeba jednak jasno powiedzieć, że jest to jeden z nielicznych europosłów, którz nie boją się wypowiedzieć nieprzyjemnych prawd, tzn. nieprzyjemnych dla eurokratów, którzy chcieliby żeby wszystko przebiegało po ich myśli gładko i bez przeszkód. Nie znam dokładnie przeszłości politycznej Farage'a, ale ta mnie nie obchodzi. Kiedy słyszę człowieka, który wypowiada wbrew większości kilka słów zdrowego rozsądku, to mu przyklaskuję.




Może i facet się zacietrzewia, ale odpowiedź węgierskiej pani europoseł była poniżej norm dobrego wychowania. Tymczasem nasz kochany pan przewodniczący Jerzy Buzek nie jej zwracał uwagę na niestosowne zachowanie, ale Farage'owi właśnie. Na korzyść tego ostatniego przemawia fakt, że pan profesor Buzek nie był zbyt konsekwentny (tę jego cechę znamy bardzo dobrze z okresu jego premierostwa), a nie mogę się oprzeć wrażeniu, że nie był konsekwentny z powodu swojej słabej płynności w posługiwaniu się językiem angielskim, przez co pod koniec salwował się ucieczką w język ojczysty. W którym miejscu jednak Farage uchybił normom kultury politycznej? Zresztą pal licho kulturę polityczną. Pytanie brzmi: W którym miejscu Nigel Farrage się pomylił?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz