piątek, 8 stycznia 2010

Opowieści rodzinne (2)

Opowieść II

Kurpiowskie wesele

Tata mój był młody i większość jego kolegów byli to ludzie, którzy niedużo wcześniej skończyli technikum leśne. Kiedy zaczynali pracę często byli jeszcze kawalerami, ale wkrótce się żenili. Przy okazji ożenku jednego ze swoich kolegów Tata mój trafił na wesele kurpiowskie, które miało miejsce pod samą stolicą Kurpi, czyli Myszyńcem.

Pojechał tam z innym swoim kolegą, który był również wysoki (jak mój Tata), ale do tego dwa razy szerszy w barach. W swoim środowisku słynął ów kolega o imieniu Bolek z wielkiej siły fizycznej. Chodziły o nim legendy, że potrafił pociągnąć kłodę drewna, którą koń ledwo mógł ruszyć z miejsca. Oczywiście tego już dziś nie zweryfikujemy.

Pierwsza rzecz, która mojego Tatę nieco zdziwiła, była dwa typy ubrań męskich gości weselnych. Większość mężczyzn, podobnie jak pan młody, nosiła po prostu garnitury, białe koszule i krawaty. Choć krój tego typu ubrania co kilka lat się lekko zmienia i w ten sposób potrafimy odróżnić garnitur z lat siedemdziesiątych od dzisiejszego, główna idea nie zmienia się od co najmniej połowy XIX wieku. Tak więc część weselników nosiła strój, który, jak się mojemu Tacie wydawało, wskazywał na dotarcie miejskich standardów elegancji na polską wieś.

Tymczasem była też grupa mężczyzn, którzy nosili coś na kształt płaszcza, ale nie spełniało roli okrycia wierzchniego ani nie było na tyle grube, żeby zatrzymywać ciepło (sukmana po prostu), do tego chyba lniane spodnie i buty z cholewami, które to cholewy składały się w „harmonijkę”. Tata wyraził domysł wobec pana młodego, że ci ludzie, to chyba przedstawiciele jakiejś wiejskiej biedoty sądząc po ich „przedpotopowych” kostiumach.

– Ciii – szeptem uciszył go pan młody. – To nie jest żadna biedota, tylko szlachta! W garniturach to tylko my, „chamy”, chodzimy!

W ten sposób jeszcze w latach pięćdziesiątych XX stulecia potomkowie „szaraczków”, czyli biednej szlachty zaściankowej, która od chłopstwa różniła się tylko tym, że kobiety do pracy na polu w rękawiczkach wychodziły, zaznaczali swoją stanową odrębność.

Na weselu tym zaskoczył mojego Tatę pewien zwyczaj, którego wcześniej nie znał. Mianowicie o północy ktoś nagle krzyczał „Rezerwa się bawi!” i każdy, kto nie odbył służby wojskowej (czy to dlatego, że był jeszcze za młody, czy z każdego innego powodu) musiał opuścić parkiet, gdzie prawo do tańca zyskiwali wyłącznie „rezerwiści”, czyli faceci po wojsku.

Mój Tata chyba to zrozumiał, ale jego kolega, Bolek, który już nieźle miał w czubie, albo tego hasła nie usłyszał, albo go dostatecznie nie pojął, bo w dalszym ciągu tańczył z jakąś dziewczyną. Łatwo było poznać, że jest obcy, bo nosił mundur leśniczego i wyróżniał się wzrostem. Jak mawia mój Tata, „przy tych Kurpikach, wyglądaliśmy jak olbrzymy, bo Kurpiki to były takie małe czarne chłopki”. Mówiąc „czarne”, miał na myśli oczywiście kolor włosów. „Kurpiki małe, ale strasznie zadziorne” zaatakowały Bolka. Nie wiem, na ile mój Tata podkoloryzował opis sytuacji, ale podobno ów Bolek po prostu rozłożył swoje potężne ramiona i „nabierał” po trzech do czterech (noooo, niechby tylko dwóch – przypis mój ;) ) na jedno ramię i ciskał ich o ściany. Nie wiadomo jakby się cała bójka skończyła. Bolek wielu kurpiowskich weselników o ścianę bowiem rzucił, nabijając im guzy albo krew z nosa puszczając, ale przecież wiadomo, że „Kurpiki zadziorne były”, i skądinąd nie jest tajemnicą, że „chłop żywemu nie przepuści”. Mogli więc znaleźć jakiś sposób, żeby siłacza poskromić i krzywdę mu zrobić. Na szczęście do akcji wkroczyli ludzie starsi, którzy młodzież „z wojskową przeszłością” do porządku przywołali, po czym kolega Taty razem z nimi napił się wódki i wszystko się powszechną zgodą narodową skończyło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz