niedziela, 3 stycznia 2010

Opowieści rodzinne

Przy zupełnie przypadkowej dyskusji na forum naszej-klasy dowiedziałem się, że jedna z moich koleżanek posiada szereg ciekawych informacji na temat Karola Scheiblera, dziewiętnastowiecznego łódzkiego przedsiębiorcy, w którego czarną legendę długo wierzyłem, ponieważ w dzieciństwie bezkrytycznie kupowałem antykapitalistyczną i antyniemiecką propagandę. Okazuje się, że koleżanki dziadek pracował w fabryce Scheiblera, natomiast jej ojciec mógł dzięki temu uczęszczać do dobrej szkoły, ponieważ pracodawca jego ojca ufundował mu stypendium.

Stwierdziłem, że powinna spisać wszystko, co pamięta z opowieści starszych bo to fascynująca historia. Jako dzieci, ale przecież i później również uwielbiamy narracje, kochamy opowieści dziadków czy rodziców. Bywają takie, których możemy słuchać na okrągło, a mimo, że jakiś senior rodziny powtarza jedną opowieść przy każdej nadarzającej się okazji, nigdy się nie nudzi i często wręcz czekamy na nią.

W mojej rodzinie mój Tata jest doskonałym gawędziarzem. Ponieważ młodość spędził w różnych rejonach Polski, najpierw ucząc się w Technikum Leśnym, a następnie pracując jako leśniczy (w wieku 19 lat dostał etat leśniczego, nigdy nie będąc gajowym, ze względu na wykształcenie techniczne). Najwięcej jego opowieści pochodzi właśnie z tamtych lat. Kilkakrotnie chciałem go namówić, żeby je spisał, ale jakoś nie kwapi się do pracy literackiej. Chyba sam będę musiał to zrobić.

Nie będę zmieniał nazwisk, ale nie wszystkie podam. Nie podam też nazwy mazurskiej wsi, gdzie dzisiaj po leśniczówce nie ma już śladu (wiem, bo specjalnie tam pojechałem trzy lata temu).

Opowieść I

Wieś, w której Tata objął swoją pierwszą w życiu posadę, była zasiedlona mniej więcej po połowie przez osadników pochodzących z wsi kurpiowskich oraz przez ukraińskich przesiedleńców z Bieszczad (z akcji „Wisła”). Podobno mieszkali tam również Mazurzy, ale ponieważ wieś ta leży bardzo blisko obecnej północnej granicy Polski, czyli w samym centrum dawnych Prus Wschodnich, trochę mi to nie pasuje, dlatego że osadnictwo polskojęzycznych Mazurów nie obejmowało tych całkowicie zniemczonych terenów. Mogę się jednak mylić. W końcu w Niemczech ludzie mogli się przeprowadzać, więc stąd być może i ci Mazurzy. Nie należy to jednak do opowieści, więc powróćmy do głównego wątku.

Wszyscy mieszkańcy wsi byli bardzo mili wobec młodego „pana leśniczego”, zapraszali go do domów z okazji świąt albo wesel. Tata, zanim zamieszkał w leśniczówce, miał swoją kwaterę u państwa Kozłowskich, którzy z kolei pochodzili z jakiejś wsi podwileńskiej. O ich obyczajach kulinarnych będzie inna opowieść.

Tata wtedy to po raz pierwszy zetknął się z kulturą ukraińską, polską kresową czy kurpiowską. Zaprzyjaźnił się z nim m.in. pewien starszy Ukrainiec (no może „zaprzyjaźnił” to za duże słowo, ale stał się jego dobrym znajomym). Często zapraszał Tatę do domu, ale jak to na wsiach bywa do dziś, przyjmował gościa w dużej kuchni, nigdy natomiast w pokoju. Opowiadał, że ma syna, który gdzieś wyjechał do pracy.

Pewnego razu zostawił mojego Tatę siedzącego w kuchni przy drzwiach do pokoju, do którego sam wszedł na moment po jakiś dokument. Przez uchylone drzwi Tata zobaczył wiszące na ścianie dużych rozmiarów zdjęcie oprawione w ramki. Fotografia przedstawiała ni mniej ni więcej, ale oficera UPA w mundurze z dystynkcjami i odznaczeniami. Tata nie dał nic po sobie poznać. Nie zadawał też żadnych pytań.

We wsi mieszkali wówczas bracia S., którzy służyli byli w oddziałach KBW w Bieszczadach. Bracia również byli w dobrej komitywie z moim Tatą, więc kiedyś przy jakimś alkoholu weszli na temat tego ukraińskiego sąsiada.

- A co, panie lesniczy? – spytał jeden z braci z charakterystycznym kresowym zaśpiewem. – Powiedział panu, że syn wyjechał do pracy?

- No to my panu powiemy, jak to z nim było – powiedział drugi.

Okazało się, że w pewnej akcji otoczyli wieś, o której wiedzieli, że są w niej banderowcy. Po zastrzeleniu praktycznie wszystkich żołnierzy UPA, akurat bracia S. wpadli do chaty, w której siedział dowódca oddziału, właśnie syn starego Ukraińca, o którym była mowa. W ręku miał odbezpieczony granat. Zawleczkę przytrzymywał kciukiem. Gdyby któryś z braci go zastrzelił, po prostu puściłby granat, co skończyłoby się śmiercią wszystkich znajdujących się w pobliżu.

- Pan wie, jak my go załatwili? – kontynuował jeden z braci. – Brat przytrzymał mu tę rękę z granatem, a ja mu ją uciął. I dopiero my go zastrzelili.

Nie wiem, czy użyli siekiery, czy saperki, ale w każdym razie wykazali się niezwykłą bystrością umysłu w przeciągu ułamka sekund. Cały czas się zastanawiam, skąd ludziom takie pomysły przychodzą do głowy. W chwili zagrożenia niektórzy zaczynają panikować i w ogóle przestają myśleć, a umysły innych w podobnych sytuacjach reagują najlepszymi (dla nich oczywiście) rozwiązaniami.

Historia bohaterskich walk często składa się z takich małych epizodów, których nieludzkość jeży włos na głowie. Na szczęście oszczędza się ich dzieciom w szkołach, choć z drugiej strony telewizja serwuje obrazy równie okrutne.

Zastanawia mnie też jakaś ironia losu, który kazał znaleźć się w tej samej wsi ojcu człowieka, który prawdopodobnie miał na sumieniu szereg ludzkich istnień, oraz jego zabójcom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz