poniedziałek, 30 sierpnia 2010
Gall Anonim w wykonaniu Ewy Demarczyk
niedziela, 29 sierpnia 2010
Smutny koniec lata...
wtorek, 17 sierpnia 2010
"Grilla naszego powszedniego"
Co jakiś czas krytykuję krytykujących. Osobiście nie chodzę w skarpetkach i sandałach równocześnie, ale jeśli ktoś tak lubi, niech sobie chodzi. Nie przeszkadza mi to. W ogóle kwestie ubrania, czy proporcji ciała, gdyby je chcieć dopasować do jakiegoś ideału, doprowadziłyby jakieś 80% ludzkości do samobójstwa. Podczas pobytu w urokliwych (bo jeszcze nie do końca skomercjalizowanych) Kątach Rybackich, zaobserwowałem, że na całe szczęście dla zdrowia psychicznego, większość plażowiczów nie przejmuje się ani brzuchami, ani zmarszczkami ani innymi defektami ciała. Całe szczęście! Wychodzę z założenia, że ludzie przede wszystkim mają być szczęśliwi, a nie zadręczać się własną niedoskonałością i to w dodatku niedoskonałością określoną kryteriami jakichś pismaków, którym z kolei ktoś inny dał dostęp do szpalt kolorowych czasopism.
Jak więc już wspomniałem, moja tolerancja jest ogromna. Nie znaczy to jednak, że pewne rzeczy nie działają mi na nerwy. Nie drażni mnie samo noszenie czarnych szortów, czarnych butów sportowych marki Nike, a do tego białych skarpetek, ale akurat to zestawienie nieodłącznie kojarzy mi się z pewnym typem zachowania, które jest, eufemistycznie ujmując, dalekie od wzorów savoir vivre’u. Nie mam też nic przeciwko zwyczajowi grillowania, choć znowu kojarzy mi się z modą, która przeniknęła do pewnych polskich środowisk z Zachodu w drugiej połowie lat 80., w kolejnych dekadach nabierając intensywności. Choć generalnie bez mięsa żyć mogę, nie odmawiam zjedzenia kawałka zamordowanego zwierzęcia, który jest dobrze przyprawiony i upieczony na ruszcie. Nie zdarza się to często, więc myślę, że ogólnie nie przynosi to większej szkody mojemu organizmowi. Zastanawiam się jednak od kiedy grillowanie zaczęło być w mojej świadomości synonimem czegoś podobnego do chodzenia na siłownię (które samo w sobie jest czymś godnym polecenia), na solarium i inne rzeczy, które normalnie nie powinny nikomu przeszkadzać, a jednak stały się symbolem stylu życia pewnej grupy ludzi, która żyje na pokaz „bo tak wypada”, albo „bo wszyscy (tzn. wszyscy, których znam) tak robią”.
Moi teściowie mają wspaniały zwyczaj zabierania wszystkich swoich wnuczek i wnuka (czyli córek mojego szwagra, mojej córki i mojego syna) nad jezioro w Augustowie. Co roku jeżdżą do tego samego ośrodka domków kempingowych nad jeziorem Sajno, które prawdopodobnie było szczytem gierkowskiego luksusu, ale dzisiaj jest wg mnie reliktem przeszłości. W domkach co prawda zainstalowano łazienki i nie szczędzono farby, ale ich starości nie da się niczym zamaskować. Pełne wykorzystanie ośrodka wskazuje na to, że nic nie odstrasza wczasowiczów spragnionych suwalskich (tutaj jestem purystą i Suwalszczyznę stanowczo oddzielam od Mazur!) jezior. Trzeba przyznać, że sam ośrodek położony jest w samym środku lasu, wśród wysokich sosen. Wczoraj właśnie odwiozłem tam swoje dzieci.
Jakiego zapachu można się spodziewać w sosnowym lesie? Oczywiście zapachu tegoż lasu! Nie muszę chyba nikogo przekonywać jak kojąco potrafi pachnieć las. Czy takiego leśnego powietrza się wczoraj nawdychałem? Otóż nie. Cały teren ośrodka wczasowego spowity był bowiem dymem i gęstą wonią spalonej chabaniny! No bo współczesny Polak, jak wyjechał na wakacje, to musi się wakacyjnie poczuć i wszyscy dookoła muszą to poczuć! Przed każdym, powtarzam „każdym”, domkiem tlił się grill. Może każdy z osobna wydzielał smakowity zapach pieczonego mięsa. Wszystkie naraz emitowały potworny smród, który skutecznie zagłuszył subtelną woń sosnowych igieł.
niedziela, 15 sierpnia 2010
Wakacyjna lektura
Mój syn uwielbia jeździć nad morze przede wszystkim z jednego powodu – w nadmorskich miejscowościach znajdują się namioty, w których sprzedaje się przecenione książki. Podczas naszego pobytu w Kątach Rybackich w zeszłym tygodniu zakupił ich kilka kilo (na sztuki 12) i sukcesywnie je czyta. Korzystając z takiej okazji również nabyłem trzy pozycje, z których jedną właśnie skończyłem.
Książkę napisało dwóch izraelskich profesorów, Izrael Finkelstein i Neil Asher Silberman. Tropiciele antypolskich spisków we wszelkich próbach rewizji naszej pełnej bohaterskiej chwały historii dopatrują się ręki nieżyczliwego nam światowego żydostwa. Zdziwiliby się jednak, jak Żydzi potrafią burzyć mity, na których oparta jest sama tożsamość ich własnego narodu. Naukowcy powinni być wierni prawdzie i tylko prawdzie, choćby ta przeczyła pięknym opowieściom o wielkich królach i herosach oraz mitom założycielskim.
„Dawid i Salomon”, książka, która w księgarniach wysyłkowych jest dostępna za ponad 30 złotych, w nadmorskim namiocie kosztowała równą dychę, więc zrobiłem dobry interes. Przeczytałem ją natomiast jako wakacyjną rozrywkę, ponieważ zawodowo zajmuję się obecnie czymś zupełnie innym.
Izraelscy archeolodzy na podstawie wykopalisk na terenie Jerozolimy, Samarii, Megiddo i innych miejscowości Palestyny (obecnie państwo Izrael) wykazują, że owszem Dawid i Salomon prawdopodobnie istnieli, ale byli raczej wodzami górskiej społeczności Judy, niż wielkimi królami zjednoczonego wielkiego Izraela. W X wieku p.n.e., czyli w czasach, kiedy przypadałoby panowanie Dawida i Salomona, sama Jerozolima była niewielką wioską, tak samo jak inne osady Judy. Na północy natomiast tworzyło się potężniejsze państwo Izrael, prawdopodobnie z królem Saulem na czele. Wszyscy trzej znani są tylko i wyłącznie z Ksiąg Królewskich i z Ksiąg Kronik, natomiast ich imiona nie są potwierdzone przez żadne źródła zewnętrzne.
Potęga Izraela przypada dopiero na panowanie króla Omri i Manassesa, i to dopiero z tych czasów pochodzą piękne pałace i stajnie (znane z legend o Salomonie). Potem jednak nadchodzą Asyryjczycy i niszczą państwo Izrael uprowadzając 30 tys. ludzi, a na ich miejsce osiedlając ludność z głębi imperium. Na ponad 200 tys. mieszkańców Izraela, było to dalekie od całkowitego uprowadzenia i rozproszenia 10 plemion północnych znanych z Biblii (w doktrynie mormonów wydarzenie to odgrywa np. rolę kluczową). Archeologia faktycznie pokazuje w okresie najazdu asyryjskiego wyludnienie miejscowości Izraela, a gwałtowny przyrost ludności w sąsiedniej Judzie. Nasuwa to myśl, że wielu Izraelitów zbiegło do górskiej Judy, która do tej pory pozostawała poza sferą zainteresowań Egiptu czy Asyrii, ponieważ jej znaczenie było żadne.
Królowie judzcy, tacy jak Ezechiasz czy potem Jozjasz, pragnąc zbudować jedność ludności swojego kraju, popierani przez kapłanów Jahwe, oparli się na kompilacji legend judzkich i izraelskich tworząc zrąb wspólnej „historii”. Jozjasza kapłani-propagandyści obwołali „drugim Dawidem”, bo wyeliminował kult innych bogów, zaś kult Jahwe zmonopolizował w świątyni jerozolimskiej (wcześniej były też inne sanktuaria tego bóstwa). Był to już wiek VII i to wtedy „cudownie odkryto” Księgę Powtórzonego Prawa. Do tego zaczęto spisywać (przed VIII wiekiem p.n.e. nie odnotowuje się aktywności piśmienniczej na tych ziemiach) legendy i mity, często dość nieudolnie je kompilując, ale wszystkie podporządkowując jednej myśli politycznej – z łaski Jahwe rządzi dynastia Dawida w postaci króla Jozjasza, który przywróci dawną potęgę Izraela, który był jednym królestwem pod berłem dwóch pierwszych władców. Kolejną doktryną lansowaną przez tradycję twórców Ks. Powt. Prawa było proste wytłumaczenie wszelkich niepowodzeń Izraela – kiedy tylko jego ludność okazywała się niewierna Jahwe, spotykały ją boskie kary najczęściej z rąk wrogów zewnętrznych.
Tymczasem w okresie panowania pobożnego i w pełni współpracującego z kapłanami Jozjasza sprawy zaczęły przybierać dla małego kananejskiego kraiku pomyślny obrót. Oto Asyria zaczęła coraz bardziej cierpieć ze strony Medów i państwo to znalazło się na skraju katastrofy. Jak to czasem w polityce bywa, na pomoc niedawnemu śmiertelnemu wrogowi wyruszył egipski faraon Necho. Oczywiście droga jak zwykle biegła przez Kanaan (Palestynę).
W takich to okolicznościach nieszczęsny Jozjasz uwierzył swoim kapłanom, że oto nadeszła pora odbudować potęgę Dawida i, że jest szansa pokonać armię faraona. Jak można się domyślić, „drugi Dawid” został zabity zaraz pierwszego dnia bitwy z Egipcjanami. Stało się to w pobliżu Wzgórza Megiddo, czy Har Megiddo, które potem w języku greckim stało się Armagedonem. Trauma dla narodu była straszliwa. Niedługo później na wschodzie Asyrię zastąpiło państwo nowobabilońskie, które całkowicie zlikwidowało Judę, uprowadzając jej króla Sedecjasza (wcześniej osadzonego na tronie przez samych Babilończyków) i arystokrację Judy między Eufrat a Tygrys. Kolejna trauma narodowa doprowadziła do ponownego przemyślenia historii i do utrwalenia religijnej interpretacji dziejów. Po powrocie do Kanaanu na mocy edyktu Cyrusa perskiego, Żydzi izolują się od potomków dawnego państwa Izrael, którzy co prawda przemieszali się z ludnością napływową, ale nadal czcili Jahwe, tyle że nie w Jerozolimie. Stąd się wzięli pogardzani przez Żydów Samarytanie.
Zorobabel, perski namiestnik prowincji Jehud, to ostatni znany potomek królewskiego rodu Dawida. Żadna z ksiąg nie mówi o jego potomkach. Krajem i wspólnotą żydowską rządzą kolejni gubernatorzy do spółki z kapłanami. Żydzi stali się narodem opierającym swoją tożsamość na religii. Czasy hellenistyczne i ustanowienie dynastii machabejskiej (hasmonejskiej) tym bardziej wzmacnia rolę kapłanów, bo Machabeusze niestety nie legitymowali się pochodzeniem od Dawida.
Kolejna trauma pobożnych Żydów to oczywiście zburzenie Świątyni w 70 r. n.e. jako skutek tłumienia przez syna cesarza Wespazjana, Tytusa, powstania, czy raczej szeregu równoległych powstań pod przywództwem samozwańczych „synów Dawida”. Szymon bar Goria (imię jego ojca, Goria, wskazuje, że był prozelitą, a więc Żydem z nawrócenia, a nie pochodzenia) próbował nawet zrobić na Rzymianach wrażenie cudotwórcy, pojawiając się na ruinach Świątyni niczym duch spod ziemi, ale niestety z mizernym skutkiem. Rzymscy legioniści zapewne niejedno w życiu widzieli i „cud” nie zrobił na nich żadnego wrażenia. Pojmali nieszczęśnika, zakuli i przetransportowali do Rzymu, gdzie po przemarszu w triumfalnym pochodzie Tytusa, samozwańczy „potomek Dawida” został stracony.
Tradycja Dawida i Salomona przeszła kolejne transformacje, stając się symbolem „złotego wieku” i dając nadzieję na nadejście „mesjasza” (namaszczonego) z rodu wielkiego króla, który odrodzi potęgę Izraela. Pobożni Żydzi wierzyli (i wierzą), że Mesjasza ześle Bóg, zaś człowiek nie ma prawa działać w tym kierunku. Gdyby bezbożni syjoniści nie wzięli spraw w swoje ludzkie ręce, współczesne państwo Izrael prawdopodobnie do dziś by nie powstało.
Dawid i Salomon to wzory dla królów chrześcijańskich od czasów barbarzyńskich przez całe średniowiecze. Daud i Sulejman to również uosobienie cnót pobożnych władców w tradycji muzułmańskiej.
Potęga legendy, memu, jest przemożna. To memy kształtują wirtualną rzeczywistość tekstową, która w życiu poszczególnych ludzi i całych wielkich zbiorowisk ludzkich, jest ważniejsza niż suche fakty, które są takie, że prawdziwy Dawid najprawdopodobniej był górskim watażką z wiejskiej Judy, który bruździł potężniejszemu sąsiadowi z północy (Izraelowi i jego królowi Saulowi), nie wahał się wchodzić w sojusze z Filistynami, ale z pewnością nie był w stanie podbijać i rządzić ziemiami poza Judą. Ani Egipcjanie, ani Asyryjczycy nawet o nim nie słyszeli. Tym bardziej potęga narracji krystalizującej się za Jozjasza i przybierającej kształt kanonu uznanych ksiąg w czasach hasmonejskich, jest godna podziwu.
Nie mogę się oprzeć refleksji dotyczącej współczesności. Wiara (nie tylko ta religijna) to czynnik bardzo ważny w budowaniu trwałych wartości. Bez wiary w słuszność sprawy i w zwycięstwo, żadne działanie nie miałoby sensu. Niestety jest też druga strona medalu – ślepa wiara i triumfalizm z niej wypływający prowadzi często do kompletnej i żałosnej klęski. Porywanie się z motyką na słońce w poczuciu wiary we własną szlachetność i opiekę sił nadprzyrodzonych, często na planie fizycznym kończy się katastrofą. Nieszczęsny król Judy Jozjasz zabity na polach Armageddonu (Har Megiddo) najlepiej ilustruje tę prawdę.
sobota, 14 sierpnia 2010
O wrzodzie na ... Episkopatu i o dwóch Polskach Grzegorza Napieralskiego
Dostojników Kościoła Katolickiego zawsze cechował niezwykły spryt i zręczność w „miękkim” kierowaniu swoją polityką tam, gdzie „twardo” działać się nie dało. Jeżeli więc księża nie czuli za sobą mieczy Karola Wielkiego lub Zakonu Krzyżackiego, próbowali innych metod, np. włączania lokalnych świąt w kalendarz liturgii kościelnej, utożsamianiu lokalnych bóstw z chrześcijańskimi świętymi, czy stawianiu kościołów na miejscu świętych gajów. Oczywiście były bunty, bo jednak wiadomo było, że kościół to nie to samo co, pogański chram, ale mimo wszystko starano się działać, że tak się wyrażę, „ekologicznie”, czyli nie niszcząc „naturalnego środowiska kulturowego”.
Grzegorz Napieralski powiada, że oto do konfrontacji stanęły dwie Polski – ta zacofana i zaściankowa z tą światłą i europejską. Ja myślę, że przywódcy postkomunistów coś się kompletnie pomyliło. Jeżeli to mają być reprezentanci mojego kraju, to chyba powinienem się z niego wypisać. Być może politycy tak by właśnie chcieli widzieć podział w narodzie. Osobiście wierzę jednak, że jest on nieco inny i że zdecydowana większość Polski siedzi w domu przed telewizorem i albo chce, żeby się ten sztuczny problem wreszcie skończył, albo ma go po prostu głęboko gdzieś i robi swoje, czego i Wam, drodzy Czytelnicy mojego bloga, z całego serca życzę!
czwartek, 5 sierpnia 2010
Rozmowy biesiadne...
Na nasz przyjazd, Justyna, która zorganizowała mój pobyt w Londynie zarówno w zeszłym roku, jak i w tym, zaprosiła do Marty, swojej najlepszej przyjaciółki, znajomych. Było to przyjęcie z grillem w ogrodzie, na którym oprócz Polaków, czyli Marty, jej starszego syna Norberta (chłopak załapał się na treningi Arsenalu!) Justyny i nas, przyszła Annette, którą poznałem w zeszłym roku (urodzona w Anglii, wychowana w Australii, od kilkunastu lat w Londynie) oraz Gregory, który pochodzi z Chester, a jego północnoangielski dialekt jest od razu słyszalny (np. tam, gdzie się pisze „u” to i się mówi „u” – genialne! Dlaczego północne dialekty angielskie nie stały się „standard English”?) oraz Frankie, Albańczyk z Kosowa.
Postanowiłem zrobić pewien eksperyment. Mianowicie widząc, że rozmowa ani trochę nie zbacza w stronę polityki (co przecież jest „normalne”), postanowiłem sprawdzić, czy moi Anglicy dadzą się sprowokować i podejmą temat. W polsko-zaczepno-„dowcipnym” stylu, spytałem Annette, dlaczego głosowała na Camerona. Gregory od razu zastrzegł, że on na wybory w ogóle nie poszedł. W związku z tym, stwierdziłem, że skoro na dwoje przedstawicieli poddanych Jej Królewskiej Mości, jedna osoba nie głosowała, to ta druga musiała głosować na Camerona. Wypadło na Annette! Na szczęście Anglicy mają poczucie humoru i Annette od razu wyczuła, że „I was just teasing her”. Faktycznie trochę o polityce porozmawialiśmy, nieco o Cameronie, dużo więcej o jego laburzystowskich poprzednikach – Gordonie Brownie i Tonym Blairze (tego ostatniego Annette nazwała ‘twat’, co nie świadczy o zbytniej ku niemu sympatii). Potem jakoś poszliśmy dalej w historię, zeszliśmy na Margaret Thatcher, a stamtąd, chronologicznie rzecz ujmując, blisko było do naszych ulubionych pod względem muzycznym lat 70. i jakoś tak naturalnie rozmowa wróciła na tematy artystyczno-rozrywkowe. Polityka nie wciągnęła Gregory’ego, choć oczywiście w rozmowie partycypował. Po kolejnych dwóch godzinach rozmów o literaturze i muzyce, udało mi się wyciągnąć od Annette nieco opinii (krytycznych!) na temat lokalnych władz Hackney. Pewnie, gdybym nadal drążył temat i zadawał kolejne pytania, zarówno Annette jak i Greg odpowiadaliby mi na nie, ale od razu widać było, że tematy polityczne nie są tym, co ich zbytnio ekscytuje. I tutaj chyba można zaobserwować jedną z podstawowych różnic kulturowych między naszym rejonem Europy a Wyspą. Z Frankiem bardzo ciekawie się rozmawiało na temat Bałkanów, idei wcielenia Kosowa do Albanii, w co Frankie wątpił, bo to oznaczałoby budowę Wielkiej Albanii, która musiałaby sięgnąć po pół Macedonii i kawał Czarnogóry, a na to społeczność międzynarodowa się nie zgodzi. Oczywiści powstrzymałem się od uwag na temat celowego osadnictwa albańskiego na ziemiach serbskich przez tureckich władców. Przy okazji dowiedziałem się, że dialekty południowoalbańskie są trudne do zrozumienia dla Albańczyków kosowskich.
Norbert is standing in the doorway, behind me Justyna and Greg, Annette's smoking a cigarette and Marta's taking a photo
I'm playing the harmonica and singing the blues "Hootchie Cootchie Man", Marta's taking a photo. Annette's sneering sarcastically ;)
Justyna's having a good swig while Greg's smiling nicely...
Finally, we decided to drink the 'oldschool' Polish way - pure vodka, no cola, juice or whatever... Greg proved to be quite a Slav!
Big thank you, guys! We're missing you so much!
Wakacje w Londynie
W sąsiedniej kapsule grupa biznesmenów zrobiła sobie business-party. Krążyli tak bez otwierania kapsuły racząc się smakołykami i popijając winko rozlewane przez kelnerów...
Królewskie ogrody projektu Williama Chambersa posiadają budynki „tematyczne” – pałac, oranżerię, piękne w swoim kształcie szklarnie, pomost widokowy, „pagodę”, japońską wiejską chatę (Minka house), japońską bramę ozdobną, wiejski dom królowej Charlotty, która urządzała w nim imprezy ze swoimi przyjaciółmi, a także restaurację, bar i sklep z pamiątkami, gdzie m.in. kupiliśmy moim teściom, zapalonym działkowcom, nasiona pewnych roślin, których nazwy nic nam nie mówią, ale za to ładnie wyglądają na zdjęciu, zaś instrukcja siewu zapewnia, że przyjmują się o każdej porze roku i świetnie rosną (no tak, tam przecież nie znają prawdziwej zimy).
Brick Lane
Codziennie rano chodziłem do Finsbury Park pobiegać i powiczyć "na siłce" na świeżym powietrzu - rozwiązanie godne polecenia w naszych parkach. Nigdy nie ćwiczyło mniej niż 10 osób!
Moje dziewczyny były zachwycone wszystkim – muzeami i galeriami (oprócz Tate Modern – niestety sztuka nowoczesna nie przypadła im do gustu), sklepami, parkami, pałacami i rzędami zabudowy szeregowej. Obecnie w dużej mierze domki podzielone są na mieszkanka pod wynajem. W jednym takim właśnie mieszkaliśmy u Marty, wspaniałej dziewczyny, która podjęła wyzwanie urządzenia sobie życia w Londynie. Jak na razie idzie jej bardzo dobrze. Trzymamy kciuki za nią i jej synów, którzy od roku pobierają edukację w angielskich szkołach. Martę cechuje ogromna energia, poczucie humoru, trzeźwe podejście do rzeczywistości, a do tego solidne i odpowiedzialne podejście do wszystkiego, co robi. Myślę, że należy do osób, które poradzą sobie w każdych warunkach.
Moja Agnieszka przed domem Marty