poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Gall Anonim w wykonaniu Ewy Demarczyk

Balladę o narodzinach Bolesława Krzywoustego śpiewała Ewa Demarczyk. Oto nagranie z 1966 roku.



Taniec przy tego typu melodii i tekście wygląda nieco groteskowo, ale jak widać młodym polskim aktorom tamtego pokolenia muzyka w tańcu nie przeszkadzała ;)

niedziela, 29 sierpnia 2010

Smutny koniec lata...

To, czego obecnie doświadczam, to spadek nastroju spowodowany smutnym końcem wakacji, które w tym roku były wyjątkowo udane. Po fantastycznym tygodniu w Londynie spędziłem z rodziną naprawdę odprężający tydzień w Kątach Rybackich na Mierzei Wiślanej. Mając niedosyt elementu poznawczego tego lata, w ostatnim tygodniu wakacji postanowiliśmy odwiedzić moją ciotkę w województwie świętokrzyskim a potem naszych przyjaciół z okresu studiów w Płocku. Łącząc przyjemne z pożytecznym zaplanowaliśmy zwiedzenie kilku ciekawych miejsc po drodze.
Najpierw skręciliśmy do Kozłówki, posiadłości Zamoyskich. Niestety był to poniedziałek, więc nie udało nam się wejść do wnętrza pałacu-muzeum, ani do budynków bocznych, gdzie mieści się muzeum socrealizmu. Na zewnątrz stoją posągi Juliana Marchlewskiego, Bolesława Bieruta i Włodzimierza Ilicza Lenina, ale tego ostatniego nie znaleźliśmy na jego postumencie, ponieważ rzeźbę przewieziono na czasową wystawę sztuki XX wieku do Włoch!
Pałac Zamoyskich w Kozłówce

Zrobiliśmy więc spacer po parku i udaliśmy się do Puław, gdzie koniecznie chciałem zobaczyć tamtejszy park pałacowy. Gdyby ktoś porządnie o niego zadbał, regularnie sprzątał i wyremontował budynki tematyczne, byłaby to prawdziwa atrakcja turystyczna. Na razie straszy potłuczonymi butelkami, walającymi się papierkami oraz odrapanymi tynkami budynków (na szczęście pałac Czartoryskich jest zadbany).


Pałac Czartoryskich w Puławach

Tzw. schody angielskie w Puławach

"Chińska" altana, Puławy


Świątynia Sybilli; Puławy

Z Puław przejechaliśmy do Kazimierza Dolnego, którego urok jest jak zwykle nieprzeparty. Spędziliśmy dwie godziny spacerując po bulwarach i uliczkach tej perełki średniowiecznej urbanistyki polskiej. Ostatnio byliśmy tam (tzn. moja żona i ja), podczas objazdu terenowego podczas naszych studiów historycznych. Od tamtej pory sporo się zmieniło, choć oczywiście nie same budynki. Nie ma już knajpy o nazwie „Esterka” (a może to było „U Esterki”), ale jest za to całe mnóstwo innych barów, restauracji, pubów itd.
Rynek w Kazimierzu Dolnym
W Kazimierzu chętnie spędziłbym kilka dni, ale tym razem tyle nie mieliśmy, więc udaliśmy się terenami dotkniętymi niedawno powodzą w kierunku Annopola, gdzie przeprawiliśmy się mostem przez Wisłę i dotarliśmy do Lasocina, wsi, z której pochodziła moja Mama.
W drodze do Płocka odbiliśmy z Radomiem nieco w kierunku Tomaszowa Mazowieckiego, ponieważ zależało mi, żeby podjechać pod romański kamienny kościółek św. Idziego w Inowłodzu. Mam ogromny szacunek dla budowli romańskich na ziemiach polskich, ponieważ były to pierwsze zwiastuny cywilizacji wśród nieprzebranych puszcz i pól, na których nie znano wówczas nawet trójpolówki. Kiedy ludzie żyli w kurnych chatach, książęta wznosili kamienne kościoły, które z pewnością górowały nad wszystkim, co wówczas było w naszym kraju budowane ludzką ręką. Kościółek św. Idziego został ufundowany przez Władysława Hermana z wdzięczności do tegoż za syna Bolesława zwanego później Krzywoustym.
Legenda o tym wydarzeniu rozpoczyna zresztą Kronikę Galla Anonima:
Bolesław, ksiaze wsławiony.
Z daru Boga narodzony,
Modły swietego Idziego
Przyczyna narodzin jego.
W jaki sposób sie to stało,
Jesli Bogu tak sie zdało,
Mozemy wam opowiedziec,
Skoro chcecie o tym wiedziec.
Doniesiono raz rodzicom,
Którym brakło wciaz dziedzica,
By ze złota dali odlac
Co najrychlej ludzka postac.
Niech ja posla do swietego
Na intencje szczescia swego,
Sluby Bogu niech składaja
I nadzieje silna maja.
Co predzej złoto stopiono
I posazek sporzadzono,
Który za syna przyszłego
Do swietego sla Idziego.
Złoto, srebro, płaszcze cenne
Oraz rózne dary inne;
Posyłaja swiete szaty
I złoty kielich bogaty.
Wnet posłowie sie wybrali
Przez kraje, których nie znali;
Kiedy Galie juz przebyli,
Do Prowansji wnet trafili.
Posłowie dary oddaja,
Mnisi dzieki im składaja;
Cel podrózy swej podaja
Oraz prosby przedstawiaja.
Wtedy mnisi trzy dni całe
Poscili na Boza chwałe;
A za postu ich przyczyna
Matka wnet poczeła syna!
Wiec posłom zapowiedzieli,
Co w swym kraju zastac mieli.
Zostawiwszy mnichów z złotem
Wysłancy spiesza z powrotem.
Minawszy burgundzka ziemie
Wrócili, gdzie polskie plemie.
Przybyli z twarza promienna,
Ksiezne zastajac brzemienna!
Takie były narodziny
Owego własnie chłopczyny,
Nazwanego Bolesławem,
Ojciec zwał sie Władysławem.
Matka zas Judyt imieniem
Za dziwnym losu zrzadzeniem.
Tamta Judyt kraj zbawiła,
Gdy Holoferna zabiła -
Ta zas porodziła syna,
Który wrogom karki zgina.
Spisac dzieje tego ksiecia
To cel mego przedsiewziecia.


Romański kościół św. Idziego w Inowłodzu

Z Inowłodza ruszyliśmy na Rawę Mazowiecką i Skierniewice, żeby dotrzeć do Nieborowa, jego pałacu i parku Radziwiłłow. Ogród jest w części francuski a w części angielski. Ciekawostką są tzw. baby połowieckie, czyli kamienne rzeźby kobiet z XII wieku przywiezione do parku nieborowskiego w wieku XIX.
Prawdziwym parkiem tematycznym jest ogród w Arkadii, kilka kilometrów od Nieborowa. Budynki naśladujące konstrukcje starożytne i średniowieczne z jednej strony wzbudzają delikatny uśmiech (na myśl przychodzi mi Szymbark na Kaszubach, gdzie na ograniczonej powierzchni można znaleźć „dom do góry nogami”, kościółek z symbolami różnych regionów i okresów w dziejach Polski, schron partyzancki z II wojny światowej i fragment łagru sowieckiego, a także najdłuższa deska na świecie), ale, jak wiemy, czas nadaje wszystkiemu nie tylko patyny, ale również bierze całość w pewien nawias i umieszcza wśród zabytków historycznych.


Pałac Radziwiłłów w Nieborowie


Jedna z czterech "bab nieborowskich" (połowieckich)


"Świątynia Diany" w Arkadii


Akwedukt, Arkadia


"Dom arcykapłana", Arkadia
Założenia ogrodowe w Puławach i w Arkadii można by nazwać miniaturowymi Kew Gardens z Londynu. W końcu do William Chambers przywiózł do Anglii pomysł na parki tematyczne naśladujące naturalny układ roślinny z Chin. To naśladownictwo jego projektów rozpowszechniło modę na ogrody, czy też parki, angielskie (pierwotnie zwane chińsko-angielskimi) w całej Europie. Polscy magnaci nie chcieli odbiegać od arystokratycznej normy i też sobie takie urządzili.
Trochę więcej mądrego marketingu i umiarkowanej komercji, a polskie osiemnastowieczne parki mogłyby przyciągać turystów z całego świata. Myślę, że Kozłówka i Nieborów jakoś sobie z tym radzi (sądząc po liczbie zaparkowanych samochodów). Trudno mi się wypowiadać na temat Puław. Mogę powiedzieć tylko to, co sam widziałem – park jest bardzo zaniedbany, a potencjał ma ogromny!
Tak czy inaczej, każdemu, kto przejeżdża przez wymienione przeze mnie miejscowości, gorąco polecam odwiedzenie ich zabytków. Naprawdę warto.
Tak się złożyło, że co roku odwiedzamy naszych przyjaciół w Płocku. A jak Płock to oczywiście trzeba odwiedzić katedrę z grobowcami Władysława Hermana i Bolesława Krzywoustego.
W tym roku odkryłem jeszcze jedną atrakcję tego mazowieckiego miasta. W rynku znajduje się pub, który serwuje piwo własnej produkcji, w tym przepyszne piwo pszeniczne! To jest wg mnie świetny pomysł na przyciągnięcie gości spragnionych czegoś oryginalnie lokalnego!


Katedra w Płocku (pierwotnie romańska)



Renesansowe elementy w pierwotnie romańskiej katedrze płockiej



wtorek, 17 sierpnia 2010

"Grilla naszego powszedniego"

Co jakiś czas krytykuję krytykujących. Osobiście nie chodzę w skarpetkach i sandałach równocześnie, ale jeśli ktoś tak lubi, niech sobie chodzi. Nie przeszkadza mi to. W ogóle kwestie ubrania, czy proporcji ciała, gdyby je chcieć dopasować do jakiegoś ideału, doprowadziłyby jakieś 80% ludzkości do samobójstwa. Podczas pobytu w urokliwych (bo jeszcze nie do końca skomercjalizowanych) Kątach Rybackich, zaobserwowałem, że na całe szczęście dla zdrowia psychicznego, większość plażowiczów nie przejmuje się ani brzuchami, ani zmarszczkami ani innymi defektami ciała. Całe szczęście! Wychodzę z założenia, że ludzie przede wszystkim mają być szczęśliwi, a nie zadręczać się własną niedoskonałością i to w dodatku niedoskonałością określoną kryteriami jakichś pismaków, którym z kolei ktoś inny dał dostęp do szpalt kolorowych czasopism.

Jak więc już wspomniałem, moja tolerancja jest ogromna. Nie znaczy to jednak, że pewne rzeczy nie działają mi na nerwy. Nie drażni mnie samo noszenie czarnych szortów, czarnych butów sportowych marki Nike, a do tego białych skarpetek, ale akurat to zestawienie nieodłącznie kojarzy mi się z pewnym typem zachowania, które jest, eufemistycznie ujmując, dalekie od wzorów savoir vivre’u. Nie mam też nic przeciwko zwyczajowi grillowania, choć znowu kojarzy mi się z modą, która przeniknęła do pewnych polskich środowisk z Zachodu w drugiej połowie lat 80., w kolejnych dekadach nabierając intensywności. Choć generalnie bez mięsa żyć mogę, nie odmawiam zjedzenia kawałka zamordowanego zwierzęcia, który jest dobrze przyprawiony i upieczony na ruszcie. Nie zdarza się to często, więc myślę, że ogólnie nie przynosi to większej szkody mojemu organizmowi. Zastanawiam się jednak od kiedy grillowanie zaczęło być w mojej świadomości synonimem czegoś podobnego do chodzenia na siłownię (które samo w sobie jest czymś godnym polecenia), na solarium i inne rzeczy, które normalnie nie powinny nikomu przeszkadzać, a jednak stały się symbolem stylu życia pewnej grupy ludzi, która żyje na pokaz „bo tak wypada”, albo „bo wszyscy (tzn. wszyscy, których znam) tak robią”.

Moi teściowie mają wspaniały zwyczaj zabierania wszystkich swoich wnuczek i wnuka (czyli córek mojego szwagra, mojej córki i mojego syna) nad jezioro w Augustowie. Co roku jeżdżą do tego samego ośrodka domków kempingowych nad jeziorem Sajno, które prawdopodobnie było szczytem gierkowskiego luksusu, ale dzisiaj jest wg mnie reliktem przeszłości. W domkach co prawda zainstalowano łazienki i nie szczędzono farby, ale ich starości nie da się niczym zamaskować. Pełne wykorzystanie ośrodka wskazuje na to, że nic nie odstrasza wczasowiczów spragnionych suwalskich (tutaj jestem purystą i Suwalszczyznę stanowczo oddzielam od Mazur!) jezior. Trzeba przyznać, że sam ośrodek położony jest w samym środku lasu, wśród wysokich sosen. Wczoraj właśnie odwiozłem tam swoje dzieci.

Jakiego zapachu można się spodziewać w sosnowym lesie? Oczywiście zapachu tegoż lasu! Nie muszę chyba nikogo przekonywać jak kojąco potrafi pachnieć las. Czy takiego leśnego powietrza się wczoraj nawdychałem? Otóż nie. Cały teren ośrodka wczasowego spowity był bowiem dymem i gęstą wonią spalonej chabaniny! No bo współczesny Polak, jak wyjechał na wakacje, to musi się wakacyjnie poczuć i wszyscy dookoła muszą to poczuć! Przed każdym, powtarzam „każdym”, domkiem tlił się grill. Może każdy z osobna wydzielał smakowity zapach pieczonego mięsa. Wszystkie naraz emitowały potworny smród, który skutecznie zagłuszył subtelną woń sosnowych igieł.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Wakacyjna lektura

Mój syn uwielbia jeździć nad morze przede wszystkim z jednego powodu – w nadmorskich miejscowościach znajdują się namioty, w których sprzedaje się przecenione książki. Podczas naszego pobytu w Kątach Rybackich w zeszłym tygodniu zakupił ich kilka kilo (na sztuki 12) i sukcesywnie je czyta. Korzystając z takiej okazji również nabyłem trzy pozycje, z których jedną właśnie skończyłem.

Książkę napisało dwóch izraelskich profesorów, Izrael Finkelstein i Neil Asher Silberman. Tropiciele antypolskich spisków we wszelkich próbach rewizji naszej pełnej bohaterskiej chwały historii dopatrują się ręki nieżyczliwego nam światowego żydostwa. Zdziwiliby się jednak, jak Żydzi potrafią burzyć mity, na których oparta jest sama tożsamość ich własnego narodu. Naukowcy powinni być wierni prawdzie i tylko prawdzie, choćby ta przeczyła pięknym opowieściom o wielkich królach i herosach oraz mitom założycielskim.

„Dawid i Salomon”, książka, która w księgarniach wysyłkowych jest dostępna za ponad 30 złotych, w nadmorskim namiocie kosztowała równą dychę, więc zrobiłem dobry interes. Przeczytałem ją natomiast jako wakacyjną rozrywkę, ponieważ zawodowo zajmuję się obecnie czymś zupełnie innym.

Izraelscy archeolodzy na podstawie wykopalisk na terenie Jerozolimy, Samarii, Megiddo i innych miejscowości Palestyny (obecnie państwo Izrael) wykazują, że owszem Dawid i Salomon prawdopodobnie istnieli, ale byli raczej wodzami górskiej społeczności Judy, niż wielkimi królami zjednoczonego wielkiego Izraela. W X wieku p.n.e., czyli w czasach, kiedy przypadałoby panowanie Dawida i Salomona, sama Jerozolima była niewielką wioską, tak samo jak inne osady Judy. Na północy natomiast tworzyło się potężniejsze państwo Izrael, prawdopodobnie z królem Saulem na czele. Wszyscy trzej znani są tylko i wyłącznie z Ksiąg Królewskich i z Ksiąg Kronik, natomiast ich imiona nie są potwierdzone przez żadne źródła zewnętrzne.

Potęga Izraela przypada dopiero na panowanie króla Omri i Manassesa, i to dopiero z tych czasów pochodzą piękne pałace i stajnie (znane z legend o Salomonie). Potem jednak nadchodzą Asyryjczycy i niszczą państwo Izrael uprowadzając 30 tys. ludzi, a na ich miejsce osiedlając ludność z głębi imperium. Na ponad 200 tys. mieszkańców Izraela, było to dalekie od całkowitego uprowadzenia i rozproszenia 10 plemion północnych znanych z Biblii (w doktrynie mormonów wydarzenie to odgrywa np. rolę kluczową). Archeologia faktycznie pokazuje w okresie najazdu asyryjskiego wyludnienie miejscowości Izraela, a gwałtowny przyrost ludności w sąsiedniej Judzie. Nasuwa to myśl, że wielu Izraelitów zbiegło do górskiej Judy, która do tej pory pozostawała poza sferą zainteresowań Egiptu czy Asyrii, ponieważ jej znaczenie było żadne.

Królowie judzcy, tacy jak Ezechiasz czy potem Jozjasz, pragnąc zbudować jedność ludności swojego kraju, popierani przez kapłanów Jahwe, oparli się na kompilacji legend judzkich i izraelskich tworząc zrąb wspólnej „historii”. Jozjasza kapłani-propagandyści obwołali „drugim Dawidem”, bo wyeliminował kult innych bogów, zaś kult Jahwe zmonopolizował w świątyni jerozolimskiej (wcześniej były też inne sanktuaria tego bóstwa). Był to już wiek VII i to wtedy „cudownie odkryto” Księgę Powtórzonego Prawa. Do tego zaczęto spisywać (przed VIII wiekiem p.n.e. nie odnotowuje się aktywności piśmienniczej na tych ziemiach) legendy i mity, często dość nieudolnie je kompilując, ale wszystkie podporządkowując jednej myśli politycznej – z łaski Jahwe rządzi dynastia Dawida w postaci króla Jozjasza, który przywróci dawną potęgę Izraela, który był jednym królestwem pod berłem dwóch pierwszych władców. Kolejną doktryną lansowaną przez tradycję twórców Ks. Powt. Prawa było proste wytłumaczenie wszelkich niepowodzeń Izraela – kiedy tylko jego ludność okazywała się niewierna Jahwe, spotykały ją boskie kary najczęściej z rąk wrogów zewnętrznych.

Tymczasem w okresie panowania pobożnego i w pełni współpracującego z kapłanami Jozjasza sprawy zaczęły przybierać dla małego kananejskiego kraiku pomyślny obrót. Oto Asyria zaczęła coraz bardziej cierpieć ze strony Medów i państwo to znalazło się na skraju katastrofy. Jak to czasem w polityce bywa, na pomoc niedawnemu śmiertelnemu wrogowi wyruszył egipski faraon Necho. Oczywiście droga jak zwykle biegła przez Kanaan (Palestynę).

W takich to okolicznościach nieszczęsny Jozjasz uwierzył swoim kapłanom, że oto nadeszła pora odbudować potęgę Dawida i, że jest szansa pokonać armię faraona. Jak można się domyślić, „drugi Dawid” został zabity zaraz pierwszego dnia bitwy z Egipcjanami. Stało się to w pobliżu Wzgórza Megiddo, czy Har Megiddo, które potem w języku greckim stało się Armagedonem. Trauma dla narodu była straszliwa. Niedługo później na wschodzie Asyrię zastąpiło państwo nowobabilońskie, które całkowicie zlikwidowało Judę, uprowadzając jej króla Sedecjasza (wcześniej osadzonego na tronie przez samych Babilończyków) i arystokrację Judy między Eufrat a Tygrys. Kolejna trauma narodowa doprowadziła do ponownego przemyślenia historii i do utrwalenia religijnej interpretacji dziejów. Po powrocie do Kanaanu na mocy edyktu Cyrusa perskiego, Żydzi izolują się od potomków dawnego państwa Izrael, którzy co prawda przemieszali się z ludnością napływową, ale nadal czcili Jahwe, tyle że nie w Jerozolimie. Stąd się wzięli pogardzani przez Żydów Samarytanie.

Zorobabel, perski namiestnik prowincji Jehud, to ostatni znany potomek królewskiego rodu Dawida. Żadna z ksiąg nie mówi o jego potomkach. Krajem i wspólnotą żydowską rządzą kolejni gubernatorzy do spółki z kapłanami. Żydzi stali się narodem opierającym swoją tożsamość na religii. Czasy hellenistyczne i ustanowienie dynastii machabejskiej (hasmonejskiej) tym bardziej wzmacnia rolę kapłanów, bo Machabeusze niestety nie legitymowali się pochodzeniem od Dawida.

Kolejna trauma pobożnych Żydów to oczywiście zburzenie Świątyni w 70 r. n.e. jako skutek tłumienia przez syna cesarza Wespazjana, Tytusa, powstania, czy raczej szeregu równoległych powstań pod przywództwem samozwańczych „synów Dawida”. Szymon bar Goria (imię jego ojca, Goria, wskazuje, że był prozelitą, a więc Żydem z nawrócenia, a nie pochodzenia) próbował nawet zrobić na Rzymianach wrażenie cudotwórcy, pojawiając się na ruinach Świątyni niczym duch spod ziemi, ale niestety z mizernym skutkiem. Rzymscy legioniści zapewne niejedno w życiu widzieli i „cud” nie zrobił na nich żadnego wrażenia. Pojmali nieszczęśnika, zakuli i przetransportowali do Rzymu, gdzie po przemarszu w triumfalnym pochodzie Tytusa, samozwańczy „potomek Dawida” został stracony.

Tradycja Dawida i Salomona przeszła kolejne transformacje, stając się symbolem „złotego wieku” i dając nadzieję na nadejście „mesjasza” (namaszczonego) z rodu wielkiego króla, który odrodzi potęgę Izraela. Pobożni Żydzi wierzyli (i wierzą), że Mesjasza ześle Bóg, zaś człowiek nie ma prawa działać w tym kierunku. Gdyby bezbożni syjoniści nie wzięli spraw w swoje ludzkie ręce, współczesne państwo Izrael prawdopodobnie do dziś by nie powstało.

Dawid i Salomon to wzory dla królów chrześcijańskich od czasów barbarzyńskich przez całe średniowiecze. Daud i Sulejman to również uosobienie cnót pobożnych władców w tradycji muzułmańskiej.

Potęga legendy, memu, jest przemożna. To memy kształtują wirtualną rzeczywistość tekstową, która w życiu poszczególnych ludzi i całych wielkich zbiorowisk ludzkich, jest ważniejsza niż suche fakty, które są takie, że prawdziwy Dawid najprawdopodobniej był górskim watażką z wiejskiej Judy, który bruździł potężniejszemu sąsiadowi z północy (Izraelowi i jego królowi Saulowi), nie wahał się wchodzić w sojusze z Filistynami, ale z pewnością nie był w stanie podbijać i rządzić ziemiami poza Judą. Ani Egipcjanie, ani Asyryjczycy nawet o nim nie słyszeli. Tym bardziej potęga narracji krystalizującej się za Jozjasza i przybierającej kształt kanonu uznanych ksiąg w czasach hasmonejskich, jest godna podziwu.

Nie mogę się oprzeć refleksji dotyczącej współczesności. Wiara (nie tylko ta religijna) to czynnik bardzo ważny w budowaniu trwałych wartości. Bez wiary w słuszność sprawy i w zwycięstwo, żadne działanie nie miałoby sensu. Niestety jest też druga strona medalu – ślepa wiara i triumfalizm z niej wypływający prowadzi często do kompletnej i żałosnej klęski. Porywanie się z motyką na słońce w poczuciu wiary we własną szlachetność i opiekę sił nadprzyrodzonych, często na planie fizycznym kończy się katastrofą. Nieszczęsny król Judy Jozjasz zabity na polach Armageddonu (Har Megiddo) najlepiej ilustruje tę prawdę.

sobota, 14 sierpnia 2010

O wrzodzie na ... Episkopatu i o dwóch Polskach Grzegorza Napieralskiego

Dostojników Kościoła Katolickiego zawsze cechował niezwykły spryt i zręczność w „miękkim” kierowaniu swoją polityką tam, gdzie „twardo” działać się nie dało. Jeżeli więc księża nie czuli za sobą mieczy Karola Wielkiego lub Zakonu Krzyżackiego, próbowali innych metod, np. włączania lokalnych świąt w kalendarz liturgii kościelnej, utożsamianiu lokalnych bóstw z chrześcijańskimi świętymi, czy stawianiu kościołów na miejscu świętych gajów. Oczywiście były bunty, bo jednak wiadomo było, że kościół to nie to samo co, pogański chram, ale mimo wszystko starano się działać, że tak się wyrażę, „ekologicznie”, czyli nie niszcząc „naturalnego środowiska kulturowego”.

Przenikliwość dostojników Kościoła zawsze była godna podziwu, bo przy tylu zawirowaniach historii potrafili przetrwać i w dodatku utrzymać szerokie poparcie społeczne ludzi biednych, równocześnie żyjąc ich kosztem i to żyjąc całkiem nieźle. Jak to powiedział jeden z bohaterów „Obsługiwałem angielskiego króla” Bohumila Hrabala, „kościół katolicki sprzedaje nadzieję” i w związku z tym jest najpotężniejszym przedsiębiorstwem handlowym na świecie.

Politykę „miękką”, która okazuje się w przypadku Kościoła o wiele skuteczniejsza, niż stawianie spraw na ostrzu noża, uprawiał Episkopat w czasach komuny, choć oczywiście były sprawy, gdzie musiał ze względu na swoją tożsamość powiedzieć „non possumus”, a także po jej upadku, choć dość żarłocznie się rzucił do odzyskiwania, tudzież przejmowania za grosze nieruchomości w postaci gruntów i budynków.

Co jakiś czas jednak pojawiają się „nawiedzeni”, którzy tę misterną politykę niekonfrontacji wystawiają na szwank i przez to wyświadczają niedźwiedzią przysługę samemu Kościołowi, czym wprawiają Episkopat w niemałe zaambarasowanie.

Jednym z nawiedzonych był np. minister Handtke z rządu Jerzego Buzka, który ni z gruszki ni z pietruszki zaproponował wprowadzenie bardzo przejrzystego podziału polskich szkół na katolickie i świeckie. Podniosło się larum i to ze wszystkich stron i na całe szczęście nieszczęsnemu pomysłowi łeb ukręcono. Oczywiście na forach internetowych pojawiły się wówczas głosy nawiedzonych katolickich triumfalistów, którzy twierdzili, że tego podziału mogą się obawiać tylko ateiści, bo dopiero teraz się okaże, jak potężną większość stanowią w kraju praktykujący katolicy. Hierarchowie kościelni nie zapałali jednak do pomysłu swego wiernego „syna” zbytnim entuzjazmem. Podejrzewam, że w przeciwieństwie do „nawiedzonych”, doskonale zdawali sobie sprawę, że nagle może się okazać coś zupełnie odwrotnego i wtedy cały mit o 95% katolików w kraju doznałby bolesnego nadszarpnięcia. Pozostanie w sytuacji nie do końca czarno-białej w tym wypadku było (i jest) na rękę Kościołowi polskiemu jako całości. Podejrzewam, że gdyby wprowadzono podatek wyznaniowy, z jakim mamy do czynienia w Niemczech, odsetek katolików również okazałby się dużo niższy od 95%.

Co jakiś czas „nawiedzeni” wyskakują ze swoimi z księżyca wziętymi pomysłami (np. intronizacja Chrystusa na króla Polski jako remedium na wszelkie problemy kraju), a Episkopat musi się jakoś do tego ustosunkować. Z jednej strony nie można np. powiedzieć, że jest się wprost przeciw, bo „nawiedzeni” krzykną, że ten czy ów biskup jest po prostu antychrystem. Oficjalne poparcie jednak tej czy innej „kosmicznej” idei wystawiałoby powagę hierarchów Kościoła na pośmiewisko, a Kościół może być w opinii różnych środowisk dobry lub zły (żadnego księdza nie zdziwi, że grzesznik nazwie Kościół złym lub groźnym), ale nie może być śmieszny! Mają więc biskupi problem z nawiedzonymi.

Obecnie toczy się „walka o krzyż”. Konflikt oparty jest na rozbudowanej metaforze, bo oto od drewnianej pamiątki tragedii smoleńskiej bez zmrużenia oka przechodzi się do symbolu religii chrześcijańskiej. Konkretny krzyż ustawiony przez harcerzy (i to zdaje się wcale nie tych „świętych” z ZHR, ale z postkomunistycznego ZHP) urasta do symbolu prześladowania religii, długiej tradycji chrześcijańskiej martyrologii i znaczeniem swoim wychodzi poza wymiar ziemski! Harcerze i Episkopat chcą krzyż przenieść do kościoła, gdzie mógłby być dalej otaczany czcią przez swoich wielbicieli, ale „nawiedzeni” już „wszystko wiedzą” – wśród biskupów jest przecież silne lobby żydowskie, a oni to wszak wiadomo, że są krzyża wielkimi wrogami. Samozwańczy obrońcy krzyża wyznaczają sobie obowiązek jego obrony w tym a nie innym miejscu. Dochodzi do tego inny mechanizm psychologiczny – oto do poczucia głębokiego sensu, jaki w swoim działaniu widzą „obrońcy” dochodzą prawdopodobnie elementy ambicjonalne – „skoro już bronimy to się tak łatwo nie poddamy”, a w niektórych umysłach mogła się już zrodzić myśl wzniosła o męczeństwie za wiarę. To już jest mechanizm znany we wszystkich religiach, które czują się zagrożone przez „zło”.

Zachowanie „nawiedzonych” wywołuje reakcję elementów najmniej pożądanych – jawnie antyreligijnie nastawionej grupy pijanej młodzieży („młodzież” jest tu pojęta dość szeroko), dresiarzy, bywalców klubów, plastikowych panienek o ptasich móżdżkach (ale dzięki krytyce „nawiedzonych” uważających się za intelektualistki) i wszelkiego autoramentu hołoty, która dokuczanie „obrońcom krzyża” traktuje jako element „dobrej zabawy”. Co więcej, ta hałastra znalazła sobie przywódcę w postaci Janusza Palikota, który obok roli „pierwszego błazna Rzeczypospolitej” przyjął teraz rolę „czołowego antychrysta”. Doprawdy nie wiem, jak „święty” Gowin może tkwić w jednym ugrupowaniu politycznym z pomysłodawcą krzyża zrobionego z puszek piwa. Taki to jednak urok PO – partii władzy, której jedyną ideologią jest właśnie przy tejże władzy się utrzymanie, a nie cokolwiek innego. Partia ta oferuje „dla każdego coś miłego” – dla pobożnych Gowina, a dla antyreligijnych piwożłopów Palikota. Mam nadzieję, że już nikt w Polsce nie ma złudzeń co do „liberalizmu” tej partii. Gnębienie drobnych kupców i podnoszenie podatków powinno chyba dać do myślenia, ale to już inny temat.

Sytuację mamy więc w kraju taką, że ludzie, których stopień paranoi przekroczył normę i powinni być otoczeni opieką lekarską stają się ofiarami kpin zapijaczonych warchołów płci obojga (a może trojga, lub czworga?) znanych też z historii Polski od samego jej zarania.

Grzegorz Napieralski powiada, że oto do konfrontacji stanęły dwie Polski – ta zacofana i zaściankowa z tą światłą i europejską. Ja myślę, że przywódcy postkomunistów coś się kompletnie pomyliło. Jeżeli to mają być reprezentanci mojego kraju, to chyba powinienem się z niego wypisać. Być może politycy tak by właśnie chcieli widzieć podział w narodzie. Osobiście wierzę jednak, że jest on nieco inny i że zdecydowana większość Polski siedzi w domu przed telewizorem i albo chce, żeby się ten sztuczny problem wreszcie skończył, albo ma go po prostu głęboko gdzieś i robi swoje, czego i Wam, drodzy Czytelnicy mojego bloga, z całego serca życzę!

czwartek, 5 sierpnia 2010

Rozmowy biesiadne...

Na nasz przyjazd, Justyna, która zorganizowała mój pobyt w Londynie zarówno w zeszłym roku, jak i w tym, zaprosiła do Marty, swojej najlepszej przyjaciółki, znajomych. Było to przyjęcie z grillem w ogrodzie, na którym oprócz Polaków, czyli Marty, jej starszego syna Norberta (chłopak załapał się na treningi Arsenalu!) Justyny i nas, przyszła Annette, którą poznałem w zeszłym roku (urodzona w Anglii, wychowana w Australii, od kilkunastu lat w Londynie) oraz Gregory, który pochodzi z Chester, a jego północnoangielski dialekt jest od razu słyszalny (np. tam, gdzie się pisze „u” to i się mówi „u” – genialne! Dlaczego północne dialekty angielskie nie stały się „standard English”?) oraz Frankie, Albańczyk z Kosowa.

W takim towarzystwie o różnym poziomie znajomości języka angielskiego bardzo miło spędziliśmy czas, a również okazało się, że z Anglikami spożywa się alkohol równie przyjemnie jak z Rosjanami, choć oczywiście nieco inaczej. W pewnym momencie Annette i Gregory weszli w namiętny spór na temat historii muzyki rozrywkowej. Przez pół godziny z okładem kłócili się o wartość muzyczną pewnych zespołów czy wręcz całych trendów (dodajmy, że Annette jest w moim wieku, a Greg dziesięć lat młodszy, co oznacza, że to nadal smarkacz, ale już nie taki młody ;)) Przy okazji Annette potwierdziła to, co kiedyś czytałem na temat genezy ruchu skinheadów, który pierwotnie wcale nie był rasistowski. Do tego dorzuciła całą garść interesujących informacji na temat modsów, rockersów, punków, hippisów oraz ich reprezentantów na muzycznej scenie Wielkiej Brytanii. Dała mi w dodatku listę lektur, z których będę mógł poszerzyć swoją wiedzę na temat historii muzyki pop.

Postanowiłem zrobić pewien eksperyment. Mianowicie widząc, że rozmowa ani trochę nie zbacza w stronę polityki (co przecież jest „normalne”), postanowiłem sprawdzić, czy moi Anglicy dadzą się sprowokować i podejmą temat. W polsko-zaczepno-„dowcipnym” stylu, spytałem Annette, dlaczego głosowała na Camerona. Gregory od razu zastrzegł, że on na wybory w ogóle nie poszedł. W związku z tym, stwierdziłem, że skoro na dwoje przedstawicieli poddanych Jej Królewskiej Mości, jedna osoba nie głosowała, to ta druga musiała głosować na Camerona. Wypadło na Annette! Na szczęście Anglicy mają poczucie humoru i Annette od razu wyczuła, że „I was just teasing her”. Faktycznie trochę o polityce porozmawialiśmy, nieco o Cameronie, dużo więcej o jego laburzystowskich poprzednikach – Gordonie Brownie i Tonym Blairze (tego ostatniego Annette nazwała ‘twat’, co nie świadczy o zbytniej ku niemu sympatii). Potem jakoś poszliśmy dalej w historię, zeszliśmy na Margaret Thatcher, a stamtąd, chronologicznie rzecz ujmując, blisko było do naszych ulubionych pod względem muzycznym lat 70. i jakoś tak naturalnie rozmowa wróciła na tematy artystyczno-rozrywkowe. Polityka nie wciągnęła Gregory’ego, choć oczywiście w rozmowie partycypował. Po kolejnych dwóch godzinach rozmów o literaturze i muzyce, udało mi się wyciągnąć od Annette nieco opinii (krytycznych!) na temat lokalnych władz Hackney. Pewnie, gdybym nadal drążył temat i zadawał kolejne pytania, zarówno Annette jak i Greg odpowiadaliby mi na nie, ale od razu widać było, że tematy polityczne nie są tym, co ich zbytnio ekscytuje. I tutaj chyba można zaobserwować jedną z podstawowych różnic kulturowych między naszym rejonem Europy a Wyspą. Z Frankiem bardzo ciekawie się rozmawiało na temat Bałkanów, idei wcielenia Kosowa do Albanii, w co Frankie wątpił, bo to oznaczałoby budowę Wielkiej Albanii, która musiałaby sięgnąć po pół Macedonii i kawał Czarnogóry, a na to społeczność międzynarodowa się nie zgodzi. Oczywiści powstrzymałem się od uwag na temat celowego osadnictwa albańskiego na ziemiach serbskich przez tureckich władców. Przy okazji dowiedziałem się, że dialekty południowoalbańskie są trudne do zrozumienia dla Albańczyków kosowskich.

Natomiast w Łodzi, gdzie wsiedliśmy do autokaru do Londynu (zdecydowałem się na ten środek lokomocji, ponieważ decyzję o podróży podjęliśmy dość późno i spontanicznie, więc i bilety lotnicze nie należały do najtańszych), usiedliśmy obok rosyjskojęzycznej Ukrainki (która „zapadników” czyli Ukraińców z okolic Lwowa nienawidzi) z Kijowa, która od 20 lat mieszka w Szwecji. Ludzie ze wschodu bywają bezpośredni (chcę się tu ustrzec stereotypu) i owa pani bezpośrednia była. Kiedy się zorientowała, że uprzejmie się uśmiechami i staram się grzecznie odpowiadać na jej pytania (o paradoksie, podróż do stolicy Anglii rozpocząłem od odkurzania mojego zardzewiałego rosyjskiego!), uznała to za zachętę do konwersacji na tematy polityczne! Dowiedziałem się m.in. tego, że „piękna Julia”, czyli Julia Tymoszenko, przywódczyni jednego z ugrupowań „pomarańczowych” wcale nie jest żadną Ukrainką, ale to „gruzinskaja jewrejka”, że ś.p. Lech Kaczyński dlatego był tak wielkim przyjacielem prezydenta Gruzji, Saakaszwilego, ponieważ razem studiowali w Stanach Zjednoczonych. „Zapadnikow” moja rozmówczyni nie lubiła, bo to po prostu naziści gloryfikujący Stepana Banderę, ale Janukowycza wcale nie uważała za człowieka Moskwy, tylko za dobrego ukraińskiego patriotę. Co do przywódców Rosji też miała swoje zdanie – Putin i Miedwiedwiew to po prostu „jewrei”, a to przecież wyjaśnia wszystko.

Ponieważ szwedzka kijowianka była bardzo miłą starszą panią, nie miałem siły się na nią oburzać, zwłaszcza, że jej poglądy były bardzo podobne do wielu opinii wygłaszanych przez naszych rodaków w jej wieku. W dodatku chwaliła nasze autostrady, mówiąc, że teraz w Polsce jest już „kak w Szwecji”, a do tego uważała, że narody słowiańskie powinny ze sobą trzymać, żeby stać się światową potęgą. No cóż, panslawizm to idea nienowa. Problem w tym, że na panslawizmie najlepiej wychodzi Rosja, ale to już osobny temat.

Ostatniego dnia przed naszym odjazdem z Londynu, znowu przyszli goście. Deszcz i chłód nie sprzyjał grillowaniu w ogrodzie, więc siedzieliśmy pod dachem. Gregory wymyślał ciągle zabawy typu: ustalamy listę 20 filmów/książek/filozofów/ itp. itd. wszechczasów. Czasami stosuję tę zabawę na kursach języka angielskiego, kiedy chcę wywołać dyskusję z użyciem przymiotników w stopniu wyższym i najwyższym, a tu nagle znalazłem się w jej centrum w celach zupełnie rozrywkowych! Siedzieliśmy i rozmawialiśmy ze sobą ładnych kilka godzin, ale w ogóle nie rozmawialiśmy o polityce!

Norbert is standing in the doorway, behind me Justyna and Greg, Annette's smoking a cigarette and Marta's taking a photo

I'm playing the harmonica and singing the blues "Hootchie Cootchie Man", Marta's taking a photo. Annette's sneering sarcastically ;)

Justyna's having a good swig while Greg's smiling nicely...

Finally, we decided to drink the 'oldschool' Polish way - pure vodka, no cola, juice or whatever... Greg proved to be quite a Slav!

Big thank you, guys! We're missing you so much!

Wakacje w Londynie

W zeszły czwartek wróciłem z Londynu do Łodzi, a od poniedziałku jestem w Białymstoku. Pobyt w takim mieście, jak stolica Wielkiej Brytanii jest zawsze kształcący. Mój syn był w tym czasie również w tym mieście na obozie językowym. Dla niego cel edukacyjny był więc podstawowy. Moja żona i córka zwiedzały wszystkie „obowiązkowe” punkty, jakie każdy turysta zwiedzić powinien. Ja natomiast chodziłem do British Library. Dwa dni spędziłem z moimi kobietami – drugiego dnia po przyjeździe zrobiliśmy sobie długi spacer od Tower do Parlamentu po drodze odwiedzając Southwark Cathedral, Tate Modern i przechodząc obok teatru Globe. Ukoronowaniem spaceru była przejażdżka w kapsule London Eye.

Klezmerska kapela po drugiej stronie Tamizy

W sąsiedniej kapsule grupa biznesmenów zrobiła sobie business-party. Krążyli tak bez otwierania kapsuły racząc się smakołykami i popijając winko rozlewane przez kelnerów...


Drugi dzień, kiedy towarzyszyłem żonie i córce w zwiedzaniu Londynu to była niedziela, kiedy biblioteka była zamknięta. Pojechaliśmy metrem do Kew Garden, który to olbrzymi park i ogród botaniczny robi duże wrażenie. Nie należę do wielkich miłośników flory, więc wszelkiego rodzaju rośliny „działkowe” niespecjalnie mnie wzruszały, ale za to drzewa są naprawdę imponujące. Zadziwiające jest to, że te różne eukaliptusy, bambusy (które są trawami, a nie drzewami – to tak na marginesie, żeby pokazać, że coś tam wiem) i egzotyczne sosny rosną sobie w angielskim klimacie obok siebie i najwyraźniej mają się dobrze. Przy okazji zrobiłem swoje prywatne odkrycie, jak adoptowalnym drzewem jest znana nam sosna. U nas rodzi tylko szyszki, we Włoszech orzeszki piniowe (bardzo dobre w pesto), natomiast w Ameryce Południowej rośnie jej odmiana, po angielsku zwana Monkey Puzzle, która najbardziej przypomina jakiś plastikowy wytwór sztucznych choinek i to takich niezbyt realistycznych. Szerokie igły gęsto osadzone na gałęziach i kwiaty na końcówkach tychże gałęzi robią wrażenie, że jest to roślina bardziej spokrewniona z jakimś kaktusem niż naszą poczciwą sosną. Naprawdę byłem pod wrażeniem.

Królewskie ogrody projektu Williama Chambersa posiadają budynki „tematyczne” – pałac, oranżerię, piękne w swoim kształcie szklarnie, pomost widokowy, „pagodę”, japońską wiejską chatę (Minka house), japońską bramę ozdobną, wiejski dom królowej Charlotty, która urządzała w nim imprezy ze swoimi przyjaciółmi, a także restaurację, bar i sklep z pamiątkami, gdzie m.in. kupiliśmy moim teściom, zapalonym działkowcom, nasiona pewnych roślin, których nazwy nic nam nie mówią, ale za to ładnie wyglądają na zdjęciu, zaś instrukcja siewu zapewnia, że przyjmują się o każdej porze roku i świetnie rosną (no tak, tam przecież nie znają prawdziwej zimy).

Monkey Puzzle - chilijska sosna


Tego samego dnia przerzuciliśmy się na Brick Lane, ulicę rozsławioną przez Monikę Ali i jej powieść o tymże tytule. Długi odcinek tej ulicy to restauracje i bary bengalskie/bangladeskie. Ponieważ wyglądaliśmy jak typowi turyści, w dodatku z planem miasta w ręku, restauracyjni „naganiacze” próbowali nas zaciągnąć do swoich lokali obiecując wspaniałe danie – pyszne, obfite i tanie. W końcu daliśmy się namówić jednemu z nich. Wewnątrz panowała pustka. W celach reklamowych posadzono nas przy stoliku przy samym oknie od ulicy. Ponieważ nie byliśmy specjalnie głodni, bo jedliśmy już w Kew Garden, tylko ja zamówiłem diablo pikantne curry z krewetek z chlebkiem naan, moja żona i ja zamówiliśmy herbatę „czaj”, natomiast córka pozostała nieczuła na egzotykę miejsca i okazji, zamawiając ordynarną amerykańską coca-colę. Posiłek bardzo mi smakował. Po jego spożyciu poszliśmy dalej, a ja cierpliwie tłumaczyłem kolejnym naganiaczom, że nie jesteśmy głodni, bo właśnie jedliśmy. Przy ulicy, gdzie jest jedna knajpka przy drugiej, w dodatku serwująca potrawy tej samej kuchni, konkurencja musi być duża, a utrzymanie biznesu w takich warunkach musi być, jak podejrzewam, trudne.

Brick Lane

Kolejny odcinek Brick Lane to dekadencki bazar uliczny połączony z zabawami tanecznymi. Rastafarianie w olbrzymich czapach skrywających tony dreadów sprzedawali pirackie płyty – bez żadnych opakowań – zwykłe CD z napisami zrobionymi mazakiem. Uliczni grajkowie prezentują swoje talenty, a różnej maści handlarze frymarczą starzyzną. Co jakiś czas jest pub albo dyskoteka. Ludzie reprezentują niezwykle szerokie spektrum subkultur, przy tym reprezentują również wielki rozstrzał wiekowy – od ludzi pod siedemdziesiątkę do nastolatków.

Po przejściu Brick Lane wsiedliśmy do metra i pojechaliśmy na stację końcową Morden, żeby odwiedzić naszego syna, który mieszkał w tejże dzielnicy u hinduskiej rodziny. Do koleżanki, u której mieszkaliśmy (Haringay na granicy z Hackney) wróciliśmy późnym wieczorem pełni wrażeń.

Codziennie rano chodziłem do Finsbury Park pobiegać i powiczyć "na siłce" na świeżym powietrzu - rozwiązanie godne polecenia w naszych parkach. Nigdy nie ćwiczyło mniej niż 10 osób!

Moje dziewczyny były zachwycone wszystkim – muzeami i galeriami (oprócz Tate Modern – niestety sztuka nowoczesna nie przypadła im do gustu), sklepami, parkami, pałacami i rzędami zabudowy szeregowej. Obecnie w dużej mierze domki podzielone są na mieszkanka pod wynajem. W jednym takim właśnie mieszkaliśmy u Marty, wspaniałej dziewczyny, która podjęła wyzwanie urządzenia sobie życia w Londynie. Jak na razie idzie jej bardzo dobrze. Trzymamy kciuki za nią i jej synów, którzy od roku pobierają edukację w angielskich szkołach. Martę cechuje ogromna energia, poczucie humoru, trzeźwe podejście do rzeczywistości, a do tego solidne i odpowiedzialne podejście do wszystkiego, co robi. Myślę, że należy do osób, które poradzą sobie w każdych warunkach.

Moja Agnieszka przed domem Marty