czwartek, 5 sierpnia 2010

Wakacje w Londynie

W zeszły czwartek wróciłem z Londynu do Łodzi, a od poniedziałku jestem w Białymstoku. Pobyt w takim mieście, jak stolica Wielkiej Brytanii jest zawsze kształcący. Mój syn był w tym czasie również w tym mieście na obozie językowym. Dla niego cel edukacyjny był więc podstawowy. Moja żona i córka zwiedzały wszystkie „obowiązkowe” punkty, jakie każdy turysta zwiedzić powinien. Ja natomiast chodziłem do British Library. Dwa dni spędziłem z moimi kobietami – drugiego dnia po przyjeździe zrobiliśmy sobie długi spacer od Tower do Parlamentu po drodze odwiedzając Southwark Cathedral, Tate Modern i przechodząc obok teatru Globe. Ukoronowaniem spaceru była przejażdżka w kapsule London Eye.

Klezmerska kapela po drugiej stronie Tamizy

W sąsiedniej kapsule grupa biznesmenów zrobiła sobie business-party. Krążyli tak bez otwierania kapsuły racząc się smakołykami i popijając winko rozlewane przez kelnerów...


Drugi dzień, kiedy towarzyszyłem żonie i córce w zwiedzaniu Londynu to była niedziela, kiedy biblioteka była zamknięta. Pojechaliśmy metrem do Kew Garden, który to olbrzymi park i ogród botaniczny robi duże wrażenie. Nie należę do wielkich miłośników flory, więc wszelkiego rodzaju rośliny „działkowe” niespecjalnie mnie wzruszały, ale za to drzewa są naprawdę imponujące. Zadziwiające jest to, że te różne eukaliptusy, bambusy (które są trawami, a nie drzewami – to tak na marginesie, żeby pokazać, że coś tam wiem) i egzotyczne sosny rosną sobie w angielskim klimacie obok siebie i najwyraźniej mają się dobrze. Przy okazji zrobiłem swoje prywatne odkrycie, jak adoptowalnym drzewem jest znana nam sosna. U nas rodzi tylko szyszki, we Włoszech orzeszki piniowe (bardzo dobre w pesto), natomiast w Ameryce Południowej rośnie jej odmiana, po angielsku zwana Monkey Puzzle, która najbardziej przypomina jakiś plastikowy wytwór sztucznych choinek i to takich niezbyt realistycznych. Szerokie igły gęsto osadzone na gałęziach i kwiaty na końcówkach tychże gałęzi robią wrażenie, że jest to roślina bardziej spokrewniona z jakimś kaktusem niż naszą poczciwą sosną. Naprawdę byłem pod wrażeniem.

Królewskie ogrody projektu Williama Chambersa posiadają budynki „tematyczne” – pałac, oranżerię, piękne w swoim kształcie szklarnie, pomost widokowy, „pagodę”, japońską wiejską chatę (Minka house), japońską bramę ozdobną, wiejski dom królowej Charlotty, która urządzała w nim imprezy ze swoimi przyjaciółmi, a także restaurację, bar i sklep z pamiątkami, gdzie m.in. kupiliśmy moim teściom, zapalonym działkowcom, nasiona pewnych roślin, których nazwy nic nam nie mówią, ale za to ładnie wyglądają na zdjęciu, zaś instrukcja siewu zapewnia, że przyjmują się o każdej porze roku i świetnie rosną (no tak, tam przecież nie znają prawdziwej zimy).

Monkey Puzzle - chilijska sosna


Tego samego dnia przerzuciliśmy się na Brick Lane, ulicę rozsławioną przez Monikę Ali i jej powieść o tymże tytule. Długi odcinek tej ulicy to restauracje i bary bengalskie/bangladeskie. Ponieważ wyglądaliśmy jak typowi turyści, w dodatku z planem miasta w ręku, restauracyjni „naganiacze” próbowali nas zaciągnąć do swoich lokali obiecując wspaniałe danie – pyszne, obfite i tanie. W końcu daliśmy się namówić jednemu z nich. Wewnątrz panowała pustka. W celach reklamowych posadzono nas przy stoliku przy samym oknie od ulicy. Ponieważ nie byliśmy specjalnie głodni, bo jedliśmy już w Kew Garden, tylko ja zamówiłem diablo pikantne curry z krewetek z chlebkiem naan, moja żona i ja zamówiliśmy herbatę „czaj”, natomiast córka pozostała nieczuła na egzotykę miejsca i okazji, zamawiając ordynarną amerykańską coca-colę. Posiłek bardzo mi smakował. Po jego spożyciu poszliśmy dalej, a ja cierpliwie tłumaczyłem kolejnym naganiaczom, że nie jesteśmy głodni, bo właśnie jedliśmy. Przy ulicy, gdzie jest jedna knajpka przy drugiej, w dodatku serwująca potrawy tej samej kuchni, konkurencja musi być duża, a utrzymanie biznesu w takich warunkach musi być, jak podejrzewam, trudne.

Brick Lane

Kolejny odcinek Brick Lane to dekadencki bazar uliczny połączony z zabawami tanecznymi. Rastafarianie w olbrzymich czapach skrywających tony dreadów sprzedawali pirackie płyty – bez żadnych opakowań – zwykłe CD z napisami zrobionymi mazakiem. Uliczni grajkowie prezentują swoje talenty, a różnej maści handlarze frymarczą starzyzną. Co jakiś czas jest pub albo dyskoteka. Ludzie reprezentują niezwykle szerokie spektrum subkultur, przy tym reprezentują również wielki rozstrzał wiekowy – od ludzi pod siedemdziesiątkę do nastolatków.

Po przejściu Brick Lane wsiedliśmy do metra i pojechaliśmy na stację końcową Morden, żeby odwiedzić naszego syna, który mieszkał w tejże dzielnicy u hinduskiej rodziny. Do koleżanki, u której mieszkaliśmy (Haringay na granicy z Hackney) wróciliśmy późnym wieczorem pełni wrażeń.

Codziennie rano chodziłem do Finsbury Park pobiegać i powiczyć "na siłce" na świeżym powietrzu - rozwiązanie godne polecenia w naszych parkach. Nigdy nie ćwiczyło mniej niż 10 osób!

Moje dziewczyny były zachwycone wszystkim – muzeami i galeriami (oprócz Tate Modern – niestety sztuka nowoczesna nie przypadła im do gustu), sklepami, parkami, pałacami i rzędami zabudowy szeregowej. Obecnie w dużej mierze domki podzielone są na mieszkanka pod wynajem. W jednym takim właśnie mieszkaliśmy u Marty, wspaniałej dziewczyny, która podjęła wyzwanie urządzenia sobie życia w Londynie. Jak na razie idzie jej bardzo dobrze. Trzymamy kciuki za nią i jej synów, którzy od roku pobierają edukację w angielskich szkołach. Martę cechuje ogromna energia, poczucie humoru, trzeźwe podejście do rzeczywistości, a do tego solidne i odpowiedzialne podejście do wszystkiego, co robi. Myślę, że należy do osób, które poradzą sobie w każdych warunkach.

Moja Agnieszka przed domem Marty

6 komentarzy:

  1. I jak przebywanie w British Library? Owocne?

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę, że tak! Porobiłem trochę notatek do dwóch rozdziałów. Niestety pięć dni to trochę za mało, ale uważam, że dobrze wykorzystałem ten czas.

    OdpowiedzUsuń
  3. No to super! Niby nie dużo 5 dni, ale lepszy rydz :)Ja właśnie zgłębiam tajniki dramatu drugiej połowy XVI wieku i jeszcze mi tyle do przeczytania zostało, że nie wiem czy się wyrobię do końca września.

    OdpowiedzUsuń
  4. U mnie najgorsze jest to, że po powrocie do Polski wypadłem z rytmu (trochę zaległych spotkań towarzyskich) i po powrocie znad morza (jutro jadę) będę musiał się znowu zdyscyplinować.

    OdpowiedzUsuń
  5. Oj,też mam problem z dyscypliną! Nawet krótki wyjazd na weekend mnie z rytmu wybija.

    OdpowiedzUsuń
  6. Rzeczywiście Stefku jest coś takiego jak Londyn literacki, choć bliższa jest mi klasyka literatury angielskiej ( z jej śladami w Londynie). O książce Moniki Ali w ogóle nawet nie słyszałam, choć teraz sprawdziłam to hasło w wikipedii. Nawet się zastanawiałam, jak literatura przetworzyła to niezwykłe zjawisko, jakim jest wielokulturowość Londynu, jednak moja wiedza n/t temat jest rzeczywiście znikoma.
    I dalej nie wiem, czy poza Moniką Ali coś warto jeszcze poczytać?
    Będę pisać o moim Londynie w galerii n-k, po kawałeczku, nie śpiesząc się. Choć oczywiście o Londyn się tylko otarłam. Ale przez te 7 dni , jakie tam byłam, chłonęłam to miasto b. intensywnie.
    Stefku, pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń