czwartek, 27 stycznia 2011
O partiach
Dodajmy, że te partie nie zawsze pokrywają się z tymi, które znamy z mediów. Wewnątrz jednej formalnej partii, może istnieć kilka innych. I to one się tak naprawdę liczą. Kiedy jedna z nich zdobywa władzę, to faktycznie władzę ma jej wódz, a reszcie przypada rola potulnych sykofantów. Komu taka rola nie odpowiada, zakłada własną partię, ale przy następnych wyborach jest ona najczęściej weryfikowana negatywnie. "Pater familias", jak mawiali starożytni Rzymianie, albo "padrino" jak mawiają dzisiejsi Sycylijczycy, i siła jego osobowości tudzież spryt w eliminacji pretendentów, to są cechy w polityce najważniejsze.
Oznaczałoby to, że miał rację Gustave le Bon, który twierdził, że narody zawsze najchętniej wracają do takiej formy organizacji społecznej, jaką znają od wieków. Bolszewicy np. obalili cara, ale wprowadzili ustrój będący de facto monarchią despotyczną.
Obserwując obecny system polityczny Rosji, doskonale widać, że Rosjanie nie potrafią sobie wyobrazić swojego państwa bez "cara samodzierżcy". Nikt chyba nie ma wątpliwości, że obecnym carem jest Władimir Putin, czy będzie nosił taki, czy inny tytuł.
Z Polakami jest podobnie. Każdy chce być równy innemu, w deklaracjach chce demokracji, no bo przecież jest "równy wojewodzie", ale jak przychodzi co do czego, to "czepia się pańskiej klamki" i oddaje swój głos na usługi tego lub innego magnata. Taka widać, nasza natura.
piątek, 21 stycznia 2011
Myśl o Podlasiu w kontekście lotniska (którego nie będzie)
sobota, 15 stycznia 2011
Myśląc "Rosja"...
Co Wam przychodzi do głowy, kiedy słyszycie słowo Rosja? Jakie są Wasze pierwsze skojarzenia? Z pewnością wielu będzie miało skojarzenia historyczne – a to z carską Rosją, czyli mocarstwem zaborczym dążącym do rusyfikacji naszego kraju, a to z bolszewicką władzą z czasów „cudu nad Wisłą”, a potem paktu Ribbentrop-Mołotow, a w końcu z sowiecką kontrolą naszego kraju trwającą do 1989 roku, zbrodniami stalinowskimi i represjami politycznymi. Ktoś, kto się uczył historii, albo przynajmniej oglądał radzieckie filmy, pomyśli o Iwanie Groźnym. Niektórzy zapewne słyszeli i Dymitrze Samozwańcu i polskich wojskach na Kremlu. O tym ostatnim przypomniał Rosjanom sam Władimir Putin ustanawiając datę wypędzenia polskiej załogi świętem narodowym. Kto lubi czytać, ten z pewnością będzie Rosję kojarzył z najlepszą literaturą narodową świata: Tołstojem, Gogolem (Ukraińcem zresztą), Dostojewskim, Czechowem, Turgieniewem, czy potem z Bułhakowem, Szołochowem, czy Wienią Jerofiejewem. Ten ostatni przywodzi na myśl kolejne rosyjskie skojarzenie – hektolitry wódki wypijane przez naszych wschodnich słowiańskich pobratymców. Wielu przedstawicielom mojego pokolenia Rosja kojarzyć się będzie z bardami takimi jak Bułat Okudżawa, Władimir Wysocki czy Żanna Biczewska.
Wszystkie te skojarzenie są jak najbardziej trafne. W każdym tkwi zgodność z faktami, ale jeśli zadamy sobie pytanie „po co nam ta prawda?”, zdania mogą się różnić. Niektórzy po prostu fascynują się historią, literaturą czy kulturą. Politycy nie powinni się jednak kierować sentymentami czy osobistymi fascynacjami, ale trzeźwą oceną realnej sytuacji. Niedobrze jest, kiedy krajem rządzą bezczelni cynicy. Kiedy jednak do władzy dochodzą harcerze przejęci opowieściami druha drużynowego o kresowych stanicach itd., robi się równie nieciekawie. Tacy ludzie w imię własnej interpretacji historii uchodzącej za szczyt szlachetności, są gotowi wciągnąć swój naród w awanturę, która dla owego narodu, będącego jednym ze słabszych ogniw wśród narodów świata, może skończyć się tragicznie. Polityka jagiellońska jest, wbrew temu, co można wywnioskować z tego, co piszę, bliska memu sercu, ale w chwili obecnej uważam ją za mrzonkę – niebezpieczną, ale również nikomu niepotrzebną.
Tragedia smoleńska rozpaliła umysły wielu Polaków. Do zwykłej nieufności wobec Rosji dołączyła prymitywna rusofobia, która w czambuł potępia wszystko co pochodzi lub co się dzieje na wschód od Polski. Stąd szereg prymitywnych głosów na forach internetowych. Ponieważ akcja powoduje reakcję, natychmiast pojawiły się też głosy przeciwne. Z jednej strony dobrze, że prymitywnych rusofobów ośmieszające, ale z drugiej strony posuwające się za daleko w drugą stronę. Oto Rosja jawi się w tych wypowiedziach, jako wspaniałe szlachetne mocarstwo, które nie jest tak obłudne jak Amerykanie, i które potrafi dbać o własne państwo. Część z takich wypowiedzi jest autorstwa ludzi oddających się nostalgii za PRLem i jego czasami, część ich autorów to słowianofile, jeszcze inni to być może świadomi agenci rosyjscy (no, tu bym nie przesadzał, bo nie chcę być skojarzony z Antonim Macierewiczem, dla którego agent rosyjski siedzi w każdej polskiej lodówce), część zaś to „pożyteczni idioci”, czyli ludzie zasadniczo szlachetni, dobrze wszystkim życzący, w tym Rosjanom, których oburza krytyka naszych wschodnich sąsiadów. Część z nas zapewne cierpi też na „syndrom helsiński”, co oznacza, że jesteśmy tak rozczarowani nieudacznictwem naszych władz, że chętnie wyrażamy podziw dla władz państwa, które nie jest nam specjalnie przyjazne.
Kiedy po tragedii kwietniowej i szlachetnych gestach ludności cywilnej ze Smoleńska i okolic Daniel Olbrychski ogłosił braterstwo z Rosjanami, a i politycy z rządzącej koalicji również zapowiedzieli nowe otwarcie w stosunkach z tym krajem, w pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że właściwie już pora przestać szczekać na niedźwiedzia i lepiej faktycznie się z nim ułożyć jakoś bardziej przyjacielsko. Równocześnie w całej tej manifestacji miłości do Rosji wyczuwało się jakiś zgrzyt, bo to jakoś tak, cholera, za wcześnie biorąc pod uwagę kontekst całej sytuacji. Oto zginął w dość niejasnych okolicznościach (a jak się dzisiaj okazuje, w jeszcze mniej jasnych, niż się wówczas wydawało) Prezydent, który delikatnie mówiąc, do Rosji miłością nie pałał, a tu nad jego trupem rozpoczyna się płomienny romans z tym krajem. Niezbyt smacznie to wszystko wypadło, ale co tam, pokój i przyjaźń czasami są tego warte, można było pomyśleć.
W prasie pojawiły się jednak pewne wątpliwości. No dobrze, przyjaźń tak, fajna rzecz, ale niby jak miałaby się ona objawiać? W jaki sposób miałaby się realizować? Oczywiście moje pierwsze skojarzenie było związane z otwarciem rosyjskiego rynku na polskie produkty – mięso, owoce i warzywa itd. Wszystko wspaniale, ale to było myślenie jednostronne. Pytanie brzmiało, co w imię przyjaźni zechce od nas Rosja? I tutaj tkwi sedno problemu.
Rosja tak naprawdę w ogóle nas nie potrzebuje. Dla Rosji partnerami są Stany Zjednoczone, Chiny, Niemcy, Japonia czy ostatecznie Wielka Brytania lub Francja. Kraiki bez znaczenia gospodarczego lub militarnego nie mają zbyt wiele Rosji do zaoferowania, dlatego jeśli chcą się z nią przyjaźnić, to po prostu muszą poczekać, o co poprosi Rosja. Rosja zresztą nie prosi. Ponieważ nie są to czasy wojenne, Rosja nie grozi i nie żąda. Ona po prostu spokojnie acz stanowczo mówi, czego od innych chce. Łatwo jest zauważyć, że obecnie chodzi przede wszystkim o pieniądze, czyli o rynki zbytu i kontrolę nad gospodarką państw satelickich.
Kto za tym stoi i kto tym kieruje. Marksiści uczyli, że za władzami państw kapitalistycznych stoją kapitaliści właśnie, czyli politycy są z tylnego siedzenia sterowani przez chciwych a cwanych ludzi biznesu. Już Hitler pokazał, że ludziom biznesu nie tylko kontrolować się nie pozwoli, ale sam będzie ich kontrolował, choć samego biznesu nie upaństwowił i pozwolił mu się rozwijać (oczywiście kapitałowi aryjskiemu). Gdyby ktoś twierdził, że Rosją rządzą oligarchowie, byłaby to część prawdy, bo zapewne wpływ ludzi bogatych na decyzje polityczne istnieje, jednak wydaje się, że tylko o tyle, o ile owi bogaci ludzie współpracują z Kremlem. Kazus Michaiła Chodorkowskiego pokazuje jasno, że nie ma takich pieniędzy, które zapewniałyby oligarsze poczucie bezkarności wobec najwyższych władz państwowych.
Podobno prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew ma nieco inną wizję rozwoju gospodarczego niż Władimir Putin. Mówi się, że w odróżnieniu od byłego prezydenta, a obecnego premiera, który tradycyjnie stawiał na przemysł wydobywczy i eksport surowców (zwłaszcza energetycznych), obecna głowa państwa rosyjskiego liczy na rozwój wysoko rozwiniętej technologii, w tym informatycznej. Wszystko to może być prawdą, ale to, co każdy obserwator może dostrzec bez zbytniego wysiłku jest to, że jak dotąd głównym filarem potęgi Rosji jest eksport ropy naftowej i gazu ziemnego.
Produkcją i sprzedażą surowców energetycznych zajmuje się z pozycji monopolisty firma Gazprom. Rosja jest krajem, gdzie docenia się strategiczne znaczenie pewnych dóbr kopalnych i nie rezygnuje z kontroli państwa nad nimi, dlatego trudno jest odróżnić politykę Gazpromu od polityki Rosji. Gazprom w każdym swoim posunięciu finansowo-handlowym może liczyć na polityczne poparcie Kremla. Nie jest istotne, czy to Gazprom kontroluje Kreml, czy odwrotnie. Ważne jest, że są to organizmy żyjące w idealnej symbiozie, przynajmniej dla świata zewnętrznego. Dlatego właśnie myśląc „Rosja”, należy myśleć „Gazprom”.
Państewka, które po rozpadzie ZSRR przez jakiś czas zaczęły flirtować z Zachodem, czyli z USA i Unią Europejską, w przeciągu ostatnich kilkunastu lat znowu znalazły się saku Rosji m.in. dzięki Gazpromowi. W interesie rosyjskiego monopolisty jest kontrola nad wszystkimi zasobami ropy i gazu byłego ZSRR, a politykę tę prowadzi konsekwentnie i z determinacją, której niestety nie widać po stronie przeciwnej. W Polsce w ogóle nikt nie działa z determinacją, Unia Europejska jako całość to nadal nie wiadomo co, a USA jakby straciły impet w Azji Centralnej. Tymczasem Gazprom mając ogromne zamówienia i wiedząc, że żeby się z nich terminowo wywiązać, zrobił wszystko, żeby przejąć kontrolę jeśli nie nad złożami Kirgistanu czy Turkmenii to przynajmniej nad liniami przesyłowymi.
Kremlowi niekoniecznie zależy na odbudowie ZSRR z zagarnianiem byłych terytoriów włącznie. Do takiej wizji, która wydaje się pewnym anachronizmem, brakuje politycznej determinacji. Tam natomiast, gdzie chodzi o konkretne korzyści materialne, determinacji i woli politycznej jest całe mnóstwo. Państewka, które z Zachodem nie flitrowały, ale od początku wiernie stały przy Rosji, wcale nie mogą czuć się bezpieczne od zakusów Gazpromu. Armenia na przykład musiały oddać kontrolę nie tylko nad swoim przemysłem wydobywczym i energetycznym, ale nawet nad nowym gazociągiem, który sobie sama zbudowała, żeby kupować paliwo z Iranu! Białoruś, Armenia czy Mołdawia muszą już płacić za ropę i gaz dwa razy tyle, co pięć lat temu i żadne wiernopoddańcze gesty nie są w stanie tego zmienić. Sytuacja przypomina trochę jakiś amerykański film o mafii. Otóż gangsterzy przyssali się do jakiejś restauracji. Jej właściciel myśli, że jak się będzie im podlizywał, to będą go rozsądnie skubać i jakoś będzie mógł żyć. Gangsterzy jednak doją restaurację (czy jakąś inną firmę) bez opamiętania, tak że restaurator (biznesmen) bankrutuje i musi swoją knajpkę oddać gangsterom za darmo. Różnica między Gazpromem a mafią polega na tym, że Gazprom tym, co przejął będzie gospodarował i to chyba nie najgorzej. Poszkodowani będą tylko bezlitośnie eksploatowani nominalni gospodarze.
Pewien mój były uczeń, polski Tatar, któremu znudził się przymiotnik przed nazwą narodowości, ożenił się z Tatarką z Tatarstanu, w której się zakochał, a równocześnie zapałał miłością do Rosji. Mieszka z rodziną w Anglii, więc taka miłość do mocarstwa, które pół tysiąclecia temu zniewoliło jego pobratymców, nic go nie kosztuje. Kiedy na Facebooku umieściłem niezbyt pochlebny wpis na temat Rosji, skrytykował go biorąc go zapewne za przejaw prymitywnej polskiej rusofobii. Już wcześniej krytykował inne teksty na temat Rosji czy polskiej polityki wschodniej, uważając je za naiwne, jeśli nie dziecinne. Swojej tezy nigdy nie poparł żadnym konkretnym argumentem. Dopiero za ostatnim razem, od którego przestał komentować moje posty, stwierdził, że „Rosja jest jak piękna kobieta, w której trzeba się zakochać”. To napisał trzydziestoletni facet, który polskim publicystom i naukowcom zarzucał umysłowy poziom gimnazjalisty. Metafora mocno naciągnięta, ale byłbym się gotów nawet na nią zgodzić, bo przecież wielu ludzi traktuje kraje, zwłaszcza swoje, sentymentalnie i kocha je bezwarunkowo. Kiedy myślę o pięknych krajobrazach Rosji, o bajecznych kopułach cerkwi, o wspaniałych i szczerych ludziach, którzy mają w dodatku niesamowity talent do chóralnego śpiewu (który uwielbiam), kiedy myślę o wspaniałych książkach rosyjskich pisarzy, o wielkich kompozytorach i intelektualistach, to owszem, chyba byłbym w stanie zakochać się w Rosji. Niestety myśląc „Rosja”, przychodzi mi do głowy Gazprom, a w Gazpromie jakoś się zakochać nie potrafię.
niedziela, 9 stycznia 2011
We Are Here: The Pale Blue Dot
Przesłanie tego krótkiego obrazu jest proste i czytelne. Jesteśmy tylko bladym niebieskim punkcikiem w nieskończonym kosmosie i wszystkie nasze problemy, namiętności, nacjonalizmy itd. itp. w tym kontekście są tak naprawdę bez znaczenia.
Jest to prawda z jednej strony oczywista i banalna, ale z drugiej na niewiele się zdaje w codziennym życiu. Nasze codzienne życie nie może polegać na nieustannej kontemplacji nieskończoności wszechświata i znikomości naszego bytu. Nasze umysły muszą się czymś zajmować. Trzeba być wybitnym mistrzem zen, żeby tego nie robić. Każdy człowiek wypełnia czas nieustannym myśleniem. Myślenie jest wynikiem porównywania. Jest pochodną różnicowania. Gdyby człowiek przestał nieustannie porównywać, gdyby przestał myśleć w kategoriach prostych, a potem coraz bardziej skomplikowanych, opozycji, prawdopodobnie osiągnąłby nirwanę i roztopiłby się we wszechświecie. Pojawia się pytanie, czy wtedy byłby jeszcze człowiekiem, a jeżeli tak, to po co miałby być człowiekiem. Istotą naszej natury jest różnicowanie, myślenie w kategoriach nasze ego kontra wszystko, co jest od niego inne. Niewątpliwie prowadzi to do całej serii nieporozumień, bo jeśli dodamy do tego fakt, że niedoskonałość naszego języka (każdego ziemskiego języka) zmusza nas do myślenia metaforami, gdyż nie jesteśmy w stanie dotykać przy pomocy słów istoty rzeczy, to okaże się, że poza struktury językowe nie jesteśmy w stanie wyjść i to język kształtuje w nas to, o czym myślimy, że jest rzeczywistością.
Spory polityczne, namiętności i uniesienia narodowe, wszystko to, co uważamy za święte lub pogardy godne, to są oczywiście rzeczy nie mające żadnego znaczenia dla wielkiego kosmosu. Można jednak przewrotnie zadać inne pytanie. Jakie znaczenie ma cały wielki kosmos dla naszego jednostkowego życia? Co nas obchodzi to, że jakieś miliardy lat świetlnych stąd akurat powstała nowa czarna dziura, bo jakaś gwiazda zakończyła swój żywot? W jakiś sposób być może wszystkie wydarzenia w kosmosie mają jakiś wpływ na naszą planetę, a nawet na nas samych, ale nie jesteśmy tego na razie w stanie zweryfikować.
To, co w człowieku piękne, ale i śmieszne zarazem, to to, że często myślimy w kategoriach całościowych. Jako obywatele czujemy się odpowiedzialni za cały kraj. Cierpimy, kiedy widzimy, że jest źle rządzony. No, tutaj jest to często związane z konkretnymi dolegliwościami gospodarki, która każdego z nas dotyka osobiście. Jednakże w wielu przypadkach podniecamy się czymś, na co osobiście nie mamy żadnego wpływu. Przeżywamy klęskę drużyny, której kibicujemy, choć sami nie umiemy grać w piłkę tak dobrze, żeby wystąpić na boisku. Co więcej, przejmujemy się problemami ogólnoświatowymi, choć na decyzje Stanów Zjednoczonych czy Chin nie mamy najmniejszego wpływu. Lubimy sobie jednak o tym podyskutować i taka dyskusja potrafi nam zająć całkiem dużo czasu.
Tymczasem często przegapiamy lub lekceważymy to, co możemy faktycznie zrobić we własnym zakresie. Wielu drobnych biznesmenów robi z kolei coś odwrotnego. Zajmuje się właśnie tym, czym realnie mogą się zająć i zbierają tego owoce. To dlatego ich tak nie lubimy, bo oto my myślimy o całym kraju, o całej planecie lub o całym wszechświecie i nie mamy czasu na jakieś marności typu groszoróbstwo, a takie "typy o ograniczonych horyzontach" myślą tylko o sobie i o tym, żeby sobie kabzę nabić.
Myślę, że potrzebne jest pewne wyrównanie w myśleniu. Faktycznie wielu ludzi przedsiębiorczych czy twórczych niemal celowo zawęża swoje horyzonty i osiąga sukces w swojej wąskiej dziedzinie tracąc być może z pola widzenia jakąś szerszą perspektywę. Niestety wielu z nas o ambicjach intelektualnych popełnia błąd idąc w drugą stronę. Tak dalece ulegamy złudzeniu, że jesteśmy odpowiedzialni za cały wszechświat, że w rezultacie ulegamy totalnej niemocy. Brakuje nam chęci zrobienia czegokolwiek, no bo przecież jakie to miałoby znaczenie przy nieskończoności wszechświata?
Jeżeli ktoś nadyma balon metafor wmawiając ludziom absolutyzm wymyślonych przez siebie lub bezmyślnie od kogoś przejętych systemów myślowych, to oczywiście należałoby mu od czasu do czasu pokazać bezmiar kosmosu, żeby przestał się podniecać czymś, co jest wynikiem jedynie spiętrzenia przenośni, porównań i innych środków retorycznych.
Jeżeli jednak ktoś tylko gapi się w gwiazdy i dochodzi do wniosku, że będzie nierobem czekającym na śmierć, bo przecież "to wszystko i tak nie ma sensu", to... no tutaj niech każdy już sam sobie odpowie na pytanie, co sądzić o kimś takim.
Człowiek pojawił się tu, na tej planecie i z chwilą narodzin każdego z nas zaczyna się definiowanie jego miejsca. Definiują je inni, definiujemy je w jakimś stopniu sami. Dobrze jest od czasu do czasu zrobić pewien bilans, a przy tym zdać sobie sprawę z własnej znikomości naprzeciw kosmosu. Siddharta Gautama, znany szerzej jako Budda, po latach surowej ascezy, zdał sobie sprawę, że ta metoda, podobnie jak uleganie przyjemnościom i pragnieniom, też do niczego nie prowadzi. Zaproponował "drogę środka". Nie należę do żadnej grupy buddyjskiej, ale podpisuję się pod tym, że nasze miejsce jest tu, gdzie jest i złem jest zarówno uleganie wąskiemu myśleniu, które nas więzi we własnej siatce pojęciowej, a w rezultacie prowadzi do szeregu indywidualnych i zbiorowych paranoi (np. wojen, czy zamachów terrorystycznych), ale zaprzestanie działania tu, gdzie się znajdujemy, jest równie szkodliwe i głupie. Wyświechtane hasło "myśl globalnie, działaj lokalnie" ma jednak jakiś sens. "Wiedz, że jesteś pyłkiem w nieskończonym kosmosie, ale swój kawałek świata urządź sobie tak, żeby pyłkom żyło się w nim dobrze."
sobota, 8 stycznia 2011
Na marginesie "Rzymu" Chłędowskiego
czwartek, 6 stycznia 2011
Dłużej pracować
Tytuł sugeruje, że poseł PO wyjaśni dlaczego Polacy muszą pracować dłużej. Wydawało mi się, że wyjaśni przynajmniej, czy chodzi mu o to, że będą pracować np. 10 godzin dziennie, zamiast 8, czy też o to, że trzeba im będzie zlikwidować urlopy wypoczynkowe, albo może o to, że później będą szli na emeryturę. Tymczasem pierwsza część poświęcona jest ministrowi Grabarczykowi. Zacząłem się już domyślać, że myśląc "Polacy" poseł Gowin miał na myśli ministra Grabarczyka. Wszystko wskazywało na to, że już pożegna się ze stanowiskiem, bo zawalił sprawę, a tu się okazuje, że pozostanie ministrem, a więc będzie musiał pracować dłużej (niż się wszyscy spodziewali).
Potem jednak Jarosław Gowin przechodzi do kwestii przywróconych świąt Trzech Króli, żeby gładko, choć jest to gładkość sztuczna i mało logiczna, przejść do podsumowania, że będziemy musieli dłużej pracować. No nie wiem, o co tak naprawdę chodzi. Żeby odpracować ten kolejny dzień wolny w kalendarzu? Chyba nie o to chodziło katolickiemu posłowi partii rządzącej.
Już Adam Smith pisał o pracy jako czynniku przynoszącym bogactwo narodom. W gospodarce wolnorynkowej, to rynek jednak reguluje takie sprawy jak liczba przepracowanych godzin koniecznych do wypracowania zysku. Praca jest niezbędna do przeprowadzania zmian w otaczającej nas rzeczywistości, ale to jej jakość (wydajność) i przydatność dopiero pokazują, czy ona w ogóle ma sens. "Polacy będą musieli pracować dłużej". Co to w ogóle znaczy? Kto konkretnie będzie musiał pracować dłużej i po co? Urzędnik w biurze, żeby wypić więcej kaw przy przerzucaniu większej ilości papierków? Polityk, żeby spędzić więcej czasu na bezproduktywnych naradach z kolegami partyjnymi? Biznesmen prowadzący własną firmę, który sam doskonale wie, ile musi pracować, żeby wypracować zysk, czy jego pracownik, któremu tenże biznesmen wyznacza taką ilość pracy, ile jest potrzebne dla wypracowania zysku?
Pamiętam, że kiedy na III roku historii zatrudniłem się u wujka, który już za komuny był prywatnym przedsiębiorcą, tenże płacił mi początkowo dniówkę, tzn. ustalił płacę za godzinę. Obiecał, że kiedy stanę się sprawniejszy w robocie, którą wykonywałem, przejdziemy na akord i wtedy zobaczymy, co mi się bardziej opłaci. Stawka za godzinę nie była może rewelacyjna, ale liczyłem się z tym, że będę pracował długo i więcej zarobię. Tymczasem wujek po trzech godzinach mówił, że na dzisiaj koniec i idziemy do domu. Nie potrzebował ani sam dłużej pracować, ani nie potrzebował, żebym ja dłużej pracował. Kiedy faktycznie przeszedłem na akord i faktycznie wzrosła moja stawka za godzinę, wcale dużo więcej nie zarabiałem, bo wujek wyznaczał mi tyle godzin pracy ile było potrzebne na daną ilość produktu, który wytwarzał i ani minuty więcej. Trochę byłem wtedy na niego zły, że nie daje mi więcej zarobić, ale doskonale go dzisiaj rozumiem. Wcale nie potrzebował naprodukować wielkiej liczby sztuk czegoś, czego mógł sprzedać tylko liczbę ograniczoną. No i oczywiście wcale niekoniecznie chciał mi więcej płacić. Nie mam jednak w żadnym wypadku żalu. To była dla mnie cenna lekcja.
Wyciągnąwszy wniosku z tejże lekcji, nie mogę się nadziwić, kiedy jakiś polityk mówi, że obywatel będzie musiał dłużej pracować. Po co? Żeby naprodukować w większej ilości czegoś, czego nie będzie można sprzedać? A może poseł Gowin znalazł już rynki zbytu dla polskich towarów. Może już Rosja się całkowicie otworzyła na wszystko, co jej zechcemy sprzedać? Jeżeli tak, to z pewnością przedsiębiorcy, którzy się na eksport do tego kraju nastawili, znajdą sposób na to, żeby swoim pracownikom zorganizować dłuższy dzień, albo tydzień pracy (w wielu prywatnych firmach wolna sobota to już daleka przeszłość), a ci z kolei chętnie się na to zgodzą, jeśli będzie się to wiązało z konkretnie wyższymi zarobkami. Tak to działa i do tego nie jest potrzebna żadna decyzja państwowa.
Można oczywiście podejść do sprawy optymistycznie. Skoro trzeba będzie dłużej pracować, to znaczy, że rządząca koalicja ma w rękawie więcej miejsc pracy, a w związku z tym zatrudni więcej osób, w związku z czym z kolei spadnie bezrobocie. Niestety taki scenariusz należałoby jednak "między bajki włożyć".
Jeżeli nie powiększają się rynki zbytu na nasze produkty, a mimo to PO zapowiada, że trzeba będzie więcej pracować, to ogarnia mnie przerażenie. Czy podzielą nas na dwie ekipy, z których jedna będzie kopać doły, a druga je zasypywać? I w dodatku każą nam to robić dłużej?
niedziela, 2 stycznia 2011
O hipokryzji jako mierze cywilizacji
Miarą cywilizacji jest ilość hipokryzji w przestrzeni publicznej. Wyobraźmy sobie oto, że panuje idealna szczerość. Jestem przekonany, że wszelkie działania na podstawowym poziomie współpracy uległyby kompletnemu paraliżowi. Pracownicy z pracodawcami wyzywaliby się od idiotów, leni, złodziei itd., w Sejmie i w studiach telewizyjnych odbywałyby się chyba nieustanne zapasy w błocie w stylu wolnym. Być może słowa przestałyby być potrzebne. Na szczęście odrobina obłudy biorąca się z prostego wyrachowania na szczęście jakoś nas jeszcze spaja jako społeczeństwo.
W „Musze”, jednym z przedwojennych czasopism satyrycznych, z 11 czerwca 1926 roku umieszczono rysunek przedstawiający królewskiego błazna Stańczyka, który w zadumie wyraża następującą opinię: „Ileż to planów Polska ma do wyboru, z których żaden jej nie zbawi. A ratunek dla niej taki prosty: niech posadzi na tronie króla Zgodę i doda mu do pomocy dyktatora Pracę”. Oczywiście rysunek pojawił się tuż po zamachu majowym (przez piłsudczyków zwanym „czynem majowym”, a przez endeków „rebelią majową”), zaś nietrudno zauważyć pewne nawiązania do monarchii włoskiej, gdzie już rządził dyktator.
Zgoda budowana na przemocy na jakiś okres czasu może przynieść pewne pożądane skutki, oczywiście pożądane przez dyktatora, ale generalnie jesteśmy chyba przeciwni dyktaturom i dyktatorom. „Demokracja to jest wojna każdego z każdym” powiadają niektórzy, a wręcz nawołują do powszechnej niezgody w imię zasad! To już jest według mnie kompletna głupota, bo nie trzeba być geniuszem, żeby wiedzieć, że wspólne działanie w jednym określonym kierunku najczęściej przynosi sukcesy. Chyba, że takie działanie natyka się na jakąś zewnętrzną siłę, albo wręcz na „siłę wyższą”. Każdy biznesmen, który odniósł sukces, doskonale wie, że zgodne działanie ze współpracującymi z nim ludzi, jest zdolne dokonywać rzeczy wielkich.
Czy w krajach zachodnich panuje powszechna zgoda wśród elit rządzących? Oczywiście, że nie. Jestem przekonany, że animozje personalne i negatywne namiętności potrafią być tam tak samo silne, jak i u nas. Na czym jednak polega fenomen sukcesu Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Niemiec czy Francji? Na wielkim stopniu hipokryzji, która w imię wspólnego i całkiem dobrze pojętego interesu, każe politykom z tych krajów dogadywać się w pewnych kwestiach, a nawet jeśli się z czymś nie zgadzają, to siedzieć cicho, żeby istniały przynajmniej pozory zgody, a spory odbywały się w sposób kontrolowany i cywilizowany. Po prostu wyższy stopień hipokryzji. Na tym polegała tzw. „klasa” u arystokratów. Wzajemna niechęć, czy wręcz nienawiść rozmaitych hrabiów czy baronów oczywiście istniała, ale istniała też konieczność ochrony interesów własnego środowiska.
Co jakiś czas wychodzą na jaw afery z udziałem polityków pewnych partii politycznych. Co jakiś czas też wychodzi na jaw i to, że ludzie będący u władzy za komuny, świetnie sobie radzą w rzeczywistości kapitalistycznej. Nie jest to oczywiście dobrze, tak samo jak nie było dobre pozostawienie na marginesie życia politycznego sił, które potem z całą mocą wydostały się na powierzchnię tworząc koalicyjny rząd Jarosława Kaczyńskiego. Rzucając hasło o miejscach, gdzie stało ZOMO, a gdzie „my” (tzn. Jarosław Kaczyński i jego koledzy), zachował się podobnie jak Andrzej Lepper przed nim, a jeszcze przed nim niejaki Jakub Szela. W tym zachowaniu nie było hipokryzji, ale też nie było zdrowego rozsądku.
Najgorsze jest to, że wielu jego zwolenników nie może zrozumieć, że tak wielu Polaków konsekwentnie głosuje na PO, choć wiadomo, że jest to partia, która nie ma Polsce niczego specjalnego do zaoferowania oprócz zamiecionych pod dywan afer, podwyżek podatków, a przez to i cen, zagarnięcia funduszy emerytalnych itd., itp. Otóż Polacy jak ognia boją się histerycznego wyznania prawdy, bo tak robią tzw. ludzie prości. W Polsce nikt się niby nie odżegnuje od „człowieka prostego”, ale w głębi ducha ma go za chama, który w brudnych butach pcha się na salony i podłogę chce brudzić.
Napisałem „salony”? No tak! To przecież jedno ze słów-pałek, których używają przeciwnicy „układu”. Problem w tym, że normalny człowiek woli „salon”, bo jest tam czysto i spokojnie – oczywiście dzięki wysokiemu stężeniu hipokryzji, nie oszukujmy się, natomiast unika szczerego zgiełku, który prowadzi do konfliktów. Tak jakoś jesteśmy skonstruowani. Jeżeli ktoś chce coś naprawdę zmienić, musi brać ten czynnik pod uwagę. Inaczej będzie jak dziecko ogłaszał wszem i wobec swoje frustracje (to też oznaka prostactwa niestety) typu „graliśmy a nie tańczyliście” (kto użył tego porównania?). Ano nie, bo ludziom się ta muzyka nie podobała i już.