piątek, 21 stycznia 2011

Myśl o Podlasiu w kontekście lotniska (którego nie będzie)

Kilka lat temu mieszkańcy Masiewa koło Hajnówki (Puszcza Białowieska) chcieli, żeby władze gminy doprowadziły asfalt do wsi, tudzież przez nią. Szczerze mówiąc nie wiem, jak się ta sprawa skończyła i czy w Masiewie jest już asfalt czy nie, ale to, co ciekawe, to fakt, że zdecydowanymi przeciwnikami ulepszenia lokalnej drogi okazali się przybysze z wielkich miast, którzy zakupili siedliska w owej wsi w poszukiwaniu spokoju i błogiej puszczańskiej sielanki.
Problem Podlasia i tego, że jest to najuboższy region w kraju (walczący o ostatnie miejsce z Podkarpackiem), polega na tym, że od wielu lat ktoś z góry przewidział dla tego regionu status wielkiego rezerwatu połączonego ze skansenem. Zblazowani artyści i intelektualiści z Warszawy czy innych wielkich miast chcieliby mieć w Polsce jakiś Dziki Wschód, gdzie w stanie zakonserwowanym przetrwałaby nie tylko przyroda, ale i warunki życia ludzi. Bo to przecież warunki czynią nas tym, czym jesteśmy, jak wierzą niektórzy.
Pamiętamy z „Konopielki” wielki spór między kosą a sierpami. Kosa u Redlińskiego stała się symbolem rewolucji, może nawet większym niż szosa, która miała do Taplar sprowadzić wszelkie zło z miasta. Redliński w przerysowany sposób przedstawił zacofanych wieśniaków opierających się postępowi z uporem godnym lepszej sprawy. Tymczasem fakty są obecnie już inne. Oto ci wieśniacy chcieliby dla siebie i dla swoich dzieci wygodniejszego (bo czy lepszego, to kwestia do filozoficznej dysputy) życia. Sentymentalni uciekinierzy z wielkich miast natomiast chcieliby, żeby oni pozostali takimi, jakich ich utrwalił stereotyp: twardymi lecz szlachetnymi, gościnnymi i ciepłymi prostaczkami żyjącymi w ciężkich warunkach, które wykuwają ich jakże piękne charaktery. Marzenie takiego mieszczucha to pobyt wśród „szlachetnych dzikusów”. Gdyby jeszcze faktycznie wrócili do tych sierpów, ideał byłby niemal kompletny a warszawski „intelektualista” byłby w siódmym niebie.
Ochrona środowiska naturalnego stała się ostatnio tematem niezwykle drażliwym. Wiele kontrowersji wzbudziła inicjatywa poszerzenia rezerwatu w Puszczy Białowieskiej, bo to oznaczałoby, że mieszkańcy okolic nie mogliby tam nawet zbierać grzybów (z czego niektórzy się utrzymują), nie mówiąc już o jakiejś planowej gospodarce leśnej. Temat jest drażliwy dlatego, że każdy kto się sprzeciwi obrońcy środowiska (celowo nie używam słowa „ekolog”, bo o nich za chwilę), automatycznie stawia siebie po stronie bezdusznych kapitalistów budujących setki dymiących kominów z amerykańskich kreskówek. Tymczasem nikt nie chce być wrogiem przyrody, a zdecydowana większość z nas z pewnością nimi nie jest. Zawsze jednak, kiedy z szeregu wyrwie się kilka jednostek i zacznie pokazywać, że ich oddanie sprawie jest większe niż całej reszty, a owa reszta funta kłaków nie jest warta, jest tak, że ta pogardzana reszta, którą ustawiono po stronie zła, reaguje nerwowo i agresywnie. Nie ma się zresztą czemu dziwić. Tak jest we wszystkich dziedzinach (przykład PiSu zawłaszczającego sobie wyłączność na patriotyzm, czy wręcz polskość).
Wśród obrońców przyrody są jeszcze ekolodzy, którzy są fenomenem niezwykłym, których da się porównać do komunistów. Podobnie jak członków partii komunistycznej można ich podzielić na trzy kategorie – fanatyków oddanych tylko i wyłącznie sprawie (poświęcających jej nawet życie rodzinne i towarzyskie), cynicznych cwaniaczków wyłudzających pieniądze od inwestorów chcących wybudować fabrykę, oraz rzeszę „pożytecznych idiotów”, którzy przywiązują się do drzew pociągnięci fanatyzmem tych pierwszych. Ci ostatni czasami potem przyznają, że nie do końca sprawę przemyśleli. Np. kiedy w Białymstoku postanowiono z Rynku Kościuszki zrobić prawdziwy miejski plac, jakim był przed II wojną światową, co wymagało likwidacji pseudo-parczku, w którym przesiadywały rzesze zaczepiających przechodniów pijaków, niektórzy gorąco protestowali przeciwko wycince kilku drzew, a nawet gotowi byli się do nich przywiązywać. Obecnie spacerując po centrum Białegostoku wśród kawiarenek przy wielkim placu, na którym obecnie często odbywają się imprezy kulturalne na świeżym powietrzu, otwarcie przyznają, że nie mieli racji, a te kilka drzew, które tworzyły pseudo-park, nie było wartych ocalenia.
Cały kraj żył kilka lat temu obwodnicą Augustowa. Przez to m.in. krajowej opinii publicznej umknęła sprawa obwodnicy Wasilkowa, która również nie powstała, bo leży na terenie objętym programem Natura 2000. Znajomi, którzy się pobudowali w okolicach Wasilkowa opowiadają, że w związku z tym programem, zwykła polska biurokracja związana z wszelkimi pozwoleniami budowlanymi dostała poważne „wsparcie” w postaci dodatkowych przepisów i obostrzeń wynikających z tego unijnego programu. Nie muszę dodawać, co to oznacza dla petenta.
Gdyby nie ekolodzy i ich zwolennicy, być może już dziś istniałaby obwodnica w Augustowie, a jego mieszkańcy a także liczni latem turyści, nie musieliby uważać na tiry sunące środkiem miasta. Być może mieszkańcy domów w pobliżu ulicy, która jest tirową szosą, nie musieliby się obawiać o stan budynków. Piszę „być może”, bo oczywiście trudno przewidzieć, co by było, gdyby…. Tempo budowy dróg w naszym kraju do imponujących nie należy. W każdym razie od trzech lat trwałyby prace, a być może zostałyby już ukończone.
Torfowisko na Rospudzie ocalono, a Augustowian potraktowano jak niewrażliwych na środowisko naturalne buraków. Sprawa oparła się o Brukselę, więc robót zakazano. Są niby już nowe plany prowadzące obwodnicę w innym miejscu, ale starsi Augustowianie prawdopodobnie nie doczekają ich realizacji.
Swego czasu wymyśliłem konkurs, który przeprowadziła jedna z uczelni, na których pracuję. Polegał on na napisaniu wypracowania po angielsku „Dlaczego warto zostać na Podlasiu?” Chodziło mi tutaj o pewien mechanizm psychologiczny polegający na efekcie wywołanym odpowiednio sformułowanym pytaniem. Gdyby temat brzmiał „Czy warto zostać na Podlasiu?”, prawdopodobnie otrzymalibyśmy dziesiątki prac uzasadniających wybór negatywny. Nie chciałem jednak czytać o tym, jak to na Podlasiu jest beznadziejnie i dlaczego warto stąd emigrować. Chcąc napisać na temat dlaczego jednak warto tu zostać i zaplanować sobie tutaj życie, młody człowiek musiał się niejako przymusić do znalezienia pozytywów swojego regionu, a przelanie takich myśli na papier w zorganizowanej formie ma również moc samoprzekonującą. Pomyślałem więc sobie nie bez nutki bezwstydnej pychy, że oto robię coś dobrego dla regionu, bo sprytnie skłaniam młodych inteligentnych ludzi do pozostania w tymże regionie i do twórczej dla niego pracy.
Kiedy zaczęły napływać eseje nastąpił jednak inny efekt psychologiczny – u mnie. Mianowicie z przerażeniem odkryłem, że to co zawsze uważałem za wartość Podlasia, czyli wielokulturowość i przyroda, nagle zaczyna mnie potwornie nudzić. Przy kolejnym wypracowaniu mówiącym o wspaniałej koegzystencji kultur, religii i języków, tudzież o nigdzie niespotykanych walorach przyrodniczych naszych rzek, puszcz i jezior chronionych przez parki narodowe i rezerwaty, mój organizm zaczął odczuwać nieprzyjemne sensacje. Nie dlatego, że to nieprawda (na temat tego, co myślę na temat wielokulturowości Białegostoku pisałem kilka miesięcy temu), ale że to takie wyświechtane banały! Tym się nie da żyć! Trzy prace, które wraz z koleżankami wytypowaliśmy do zwycięstwa, nie ominęły tych banałów, ale potraktowały je marginesowo. Nie pamiętam już dokładnie, ale były w nich pomysły na rozwój handlu i przemysłu. Dobrze, że w ogóle znaleźli się młodzi ludzie, którzy potrafili pomyśleć samodzielnie, a nie tylko powielać to, co im się wtłacza do głów w szkołach i lokalnych mediach.
Od czasu do czasu jesteśmy tu, w Białymstoku, elektryzowani jakimiś pomysłami, które mogłyby ożywić nasze miasto i województwo, i generalnie wpłynąć na polepszenie jakości życia zapewniając ludziom zatrudnienie i rozwój. W połowie lat 90. ubiegłego stulecie, wkrótce po tym jak się przeprowadziłem do Białegostoku, lokalna prasa zaczęła się rozpływać nad perspektywą budowy nowego dworca kolejowego do obsługi włoskiego Pendolino. Tory z Warszawy do Białegostoku biegną praktycznie po linii prostej, pisano, a więc nic nie stoi na przeszkodzie, żeby nimi nie pojechał szybki pociąg wiozący biznesmenów do Białegostoku. Białystok bowiem w tych wizjach miał być centrum biznesowym dla tych, którzy będą prowadzić ożywione interesy z naszymi wschodnimi sąsiadami. Miał być niejako ostatnią forpocztą zachodniej jakości i komfortu dla tych, którzy nie mogliby tych udogodnień znaleźć na wschód od naszej granicy. Po kilku tygodniach jakaś pani z władz miasta wylała wszystkim kubeł zimnej wody na głowę, twierdząc, że to pomysł nierealny i wielkie podniecenie się skończyło.
Podobnie jest z białostockim lotniskiem. Pamiętam artykuły z lokalnych gazet z początku lat 90., w których zapowiadano rychłe uruchomienie lokalnych połączeń lotniczych między Białymstokiem a np. Wilnem czy Mińskiem. Potem z tym Mińskiem to się zrobiło trochę nieciekawie po wyborze Łukaszenki, ale pomysł lotniska przewijał się przez lokalne media praktycznie nieprzerwanie przez prawie 20 lat. Dyskusja była zażarta co do lokalizacji. Pierwotny pomysł powiększenia pasa startowego aeroklubu na Krywlanach była gorąco protestowana przez mieszkańców okolic. Osobiście też nie uważałem, że Krywlany, stosunkowo blisko centrum (w Białymstoku wszystko jest wg mnie blisko centrum), to najlepsza lokalizacja. Pojawiły się więc nowe pomysły, m.in. Topolany koło Zabłudowa i Saniki koło Tykocina. Plany i ambicje związane z lotniskiem tym razem sięgały dalej. Zaczęliśmy mieć nadzieję, ze spod Białegostoku polecimy np. bezpośrednio do Londynu.
Ostatecznie na szczeblu lokalnym podjęto decyzję o Sanikach i wypadało już tylko czekać na decyzje Warszawy i rozpoczęcie budowy. Były oczywiście burze, bo oto właściciele pól i działek spod Tykocina gwałtownie się lotnisku sprzeciwiali. Tych jednak chyba jakoś przekonano (nie wiem jak). W myślach już podjeżdżałem autobusem pod Tykocin, wsiadałem w samolot i leciałem do Londynu. Fantastycznie. Niestety decyzja Warszawy odroczyła rozpoczęcie budowy do dnia świętego Nigdego, a „sny o potędze” musiały ustąpić zwykłej szarzyźnie.., przepraszam – zieleni Podlasia.
Jesteśmy w sytuacji trochę podobnej do Afryki. Nikomu na świecie nie zależy na tym, żeby ten kontynent się rozwijał. Amerykanie wolą robić spektakularne akcje zbiórki pieniędzy na głodujące dzieci, albo wysłać kompletne wyposażenie laboratorium komputerowego do szkoły, gdzie nie ma nawet elektryczności, a ludzie nie potrafią pisać i czytać. Bogaty Zachód ma wtedy satysfakcję, że robi „tyle dobrego” dla biednych Afrykanów, natomiast nie ma żadnego interesu, żeby w mądry sposób wspomóc kraje tego kontynentu w rozwoju gospodarczym. Sentymentalni intelektualiści cieszą się w dodatku, że oto zachowały się tam tak wspaniałe rodzime kultury oparte o tradycje sięgające setek, jeśli nie tysięcy lat. Wykształceni, a jeszcze nie skorumpowani przez lokalne reżimy, Afrykanie chcieliby mieć w swoich krajach przemysł, ale Zachodni ekolodzy mówią im „nie”.
Jesteśmy tu, na Podlasiu, trochę w podobnej sytuacji. Sam jestem jednym z tych, który osiedlił się tutaj ze względu na walory etnograficzno-przyrodnicze. Nie ma w tym nic złego, ale to jest tylko podstawa, od której trzeba zacząć coś robić, bo w tym, że rosną dookoła nas puszcze, płyną rzeki czy że w dawnych wiekach osiedlili się tutaj ludzie różnych narodowości i religii, nie jest żadną naszą zasługą. Jeśli nie chcemy pozostać jakimiś „szlachetnymi dzikusami”, Indianami z rezerwatu, musimy ten region rozwijać.
Każdy mówi o turystyce. Niestety Podlasie jest dobre tylko dla tzw. turystyki kwalifikowanej. Przyjeżdżają do nas podglądacze ptaków, miłośnicy wędrówek po lesie czy żeglarze na Suwalszczyznę (więcej ich jednak pływa po Mazurach). Nie mamy co marzyć o tym, że będziemy żyć z turystyki tak jak cały pas nadmorski, czy Zakopane.
Mieszkańcy naszego regionu znani są z tego, że emigrują. Albo czasowo, albo na stałe. O amerykańskości Moniek krążą dowcipy. Siemiatycze to z kolei miasto belgijskie. Powtarzanie banałów o ekologii i wielokulturowości niczego w tym względzie nie zmieni. Jeżeli chcemy się rozwijać, potrzebujemy przemysłu. Na pewno nie chodzi mi o taki, który faktycznie zniszczyłby środowisko naturalne i zatruł powietrze. Są przecież takie gałęzie, które zanieczyszczeń nie powodują. Jakaś produkcja komputerów, czy choćby oprogramowania (to już zupełnie niczego nie zanieczyszcza). Nie chcę się tutaj szerzej wypowiadać, bo nie posiadam odpowiednich kwalifikacji do wydawania sądów o realnych w naszym regionie gałęziach przemysłu. Generalnie myślę jednak, że bez tego, jesteśmy skazani na nędzną egzystencję indiańskiego rezerwatu (no chyba, że wzorem niektórych indiańskich rezerwatów pootwieramy kasyna i stąd będziemy czerpać profity).
Wszyscy wiemy, że w wielu regionach świata niesienie tzw. misji cywilizacyjnej skończyło się dla potencjalnych jej beneficjentów tragicznie – bądź to fizyczną eksterminacją, bądź kulturową degradacją. Trzeba jednak pamiętać, że w Stanach Zjednoczonych nie zabraniano Indianom osiedlać się poza rezerwatami. Musieli jednak wówczas przyjąć zasady społecznego współistnienia białych. Indianie, którzy decydowali się rezygnować z przynależności od odrębnie traktowanego narodu, mogli skorzystać z dobrodziejstw Homestead Act, nabywać za bezcen ziemię i stać się farmerami. Oczywiście odbywało się to kosztem tożsamości kulturowej. Życie w rezerwacie zarówno w XIX wieku, jak i dziś oznaczało trzymanie się tradycji, ale równocześnie życie w biedzie. Pomysł na ożywienie gospodarcze rezerwatów w postaci legalnych kasyn, jest dość wątpliwy pod względem moralnym. Biali najpierw zrobili z Indian pijaków, a obecnie gangsterów żyjących z hazardu. To już jednak osobny temat.
Niesienie cywilizacji tym, którzy jej nie chcą, a w dodatku robienie tego na siłę, chwalebne nie jest. Uważam jednak, że o wiele bardziej haniebne jest odmawianie ludziom dostępu do dobrodziejstw cywilizacji, mimo, że oni są tym zainteresowani. Chęć utrzymania danego regionu i jego mieszkańców w stanie „pierwotnej szczęśliwości”, mimo, że ci ostatni chcieliby sobie życie urządzić trochę inaczej, jest aktem jeszcze bardziej podłym i małodusznym.
Jaką rolę zaplanowali jacyś urzędnicy w Warszawie dla Podlasia? Czy ma to być jeden wielki rezerwat dzikiej przyrody i wielokulturowy skansen? Dodajmy, że pewnie chodzi o taką wielokulturowość, która się nie rozwija, ale tkwi w swojej dziewiętnastowiecznej rustykalności. Czy Podlasie ma odgrywać rolę takich Bieszczad z lat 60., miejsca dla inteligentnych samotników i zblazowanych wielkomiejskim blichtrem artystów? Dobrze! Takich miejsc w naszym regionie na pewno nie zabraknie. Niechaj podglądacze ptaków i miłośnicy drewnianych cerkiewek nadal tu przyjeżdżają i niechaj nikt im siedlisk tych ptaków i owych cerkiewek nie niszczy. Chodzi jednak o to, żeby obok tego toczyło się normalne życie, w którym każdy będzie mógł się rozwijać i nie będzie chciał szukać szczęścia gdzie indziej.

8 komentarzy:

  1. Bardzo dużo wątków tu poruszyłeś i myślę, że przeciętny czytać blogowy nie przebrnie przez tak długi wpis, ale nie o tym chcę powiedzieć :)

    Otóż, mam podobne wrażenia jeśli idzie o traktowanie nas jak swoistego skansenu. Kojarzysz "U pana Boga w ogródku" i "U pana Boga za piecem"? Niby sympatyczne były te filmy, niby zabawne, a jednak ja cały czas miałam wrażenie, że przedstawiają totalny skansen, wyobrażenie mieszkańca "wielkiego" miasta o wsi spokojnej, wsi wesołej.

    Ja "przeciwniczką" ochrony przyrody nie jestem, co do Rospudy miałam i mam odczucia mieszane, bo jednak można było tę obwodnicę trochę inaczej poprowadzić... Co do wielokulturowości Podlasia mam wrażenie, że funkcjonuje ona głównie na papierze, jako slogan, myślenie życzeniowe. A tak naprawdę to tyle jej, co kot napłakał. Bo tak naprawdę, to mieszkańcy Podlasia są w dużej mierze na wszelką inność impregnowani.

    Brak lotniska, brak dobrych dróg (no dobra coś się buduje) to brak szansy rozwoju turystyki, na której moglibyśmy troszkę zarabiać. Ale i brak rozwoju innych branż. Bo co tu dużo gadać, bez sensownych rozwiązań komunikacyjnych, jest do nas po prostu daleko.

    I uwaga osobista, lubię Białystok i wróciłam do niego po studiach zupełnie świadomie, ale dlaczego jest tak wysoko we wszystkich rankingach miast dobrych do życia, to ja naprawdę nie rozumiem!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ha, ja kiedy odwiedzam swoją rodzinną Łódź, to mimo wszystko chyba rozumiem, dlaczego Białystok jest dla mnie lepszym miejscem do życia. Nie wszyscy jednak mają i przede wszystkim nie wszyscy muszą mieć takie podejście do życia, jak ja. Co do dróg - mogłoby być lepiej (Via Baltica i inne viae), ale uważam, że w porównaniu z województwem warmińsko-mazurskim, mamy świetne drogi. Znam też trochę drogi województwa łódzkiego. Też nie uważam, że jesteśmy gorsi.
    Generalnie chodzi mi o to, że musimy patrzeć w przyszłość i się rozwijać, a nie żyć tym, co się da zakonserwować i już tylko odcinać kupony. To tak nie działa. Sama przyroda ani białoruskie zespoły folklorystyczne (występów których władze i tak nie chcą dotować) nas nie wyżywią. Młodzi ludzie będą stąd uciekać z powodu braku perspektyw. A ja bym chciał, żeby młodzi, inteligentni i przedsiębiorczy zostawali na Podlasiu i z nim wiązali swoją przyszłość.

    OdpowiedzUsuń
  3. "A ja bym chciał, żeby młodzi, inteligentni i przedsiębiorczy zostawali na Podlasiu i z nim wiązali swoją przyszłość." - dokładnie tak :)

    A jak się w Łodzi żyje? Bo ja w niej byłam kilka razy na konferencjach i mam bardzo pozytywne wrażenie :) Rozumiem, że co innego być na chwilę, a co innego mieszkać, ale i wielkość wydawała mi się ok, i "klimat".

    OdpowiedzUsuń
  4. No wszystko niby tak z tą Łodzią. Jest i rozmiar i atmosferka itd., ale jak się odejdzie w boczną ulicę z Piotrkowskiej to się widzi obskurne, odrapane kamienice. Ludzie są sfrustrowani i zgorzkniali. Łódź się wyludnia. Przecież z drugiego pod względem liczby mieszkańców miasta w Polsce spadła na miejsce trzecie. Kiedy jeszcze mieszkałem w Łodzi, szacowano ją na prawie 900 tys. mieszkańców, obecnie jest ich nieco ponad 700 tys., a podejrzewa się, że jest ich jeszcze mniej, bo część z tych, co się wyprowadzili, jeszcze się nie wymeldowała. Mnóstwo ludzi jeździ do pracy do Warszawy, a ci mniej zaradni są bezrobotni. Zawsze po wizycie w Łodzi odnoszę wrażenie, że odwiedziłem miejsce beznadziei. Takie jest ogólne wrażenie, choć z pewnością są ludzie (szereg moich znajomych), którym żyje się tam całkiem dobrze.

    OdpowiedzUsuń
  5. To prawda, że obskurne są te kamienice jak się wejdzie w boczną uliczkę, ale mi się taki klimat podoba :) Choć rozumiem oczywiście, że świadczy to i o braku pieniędzy i o zaniedbaniu.

    W Białymstoku bezrobocie też jest duże, choć są ludzie, którym żyje się dobrze bądź bardzo dobrze. I mam wrażenie, że Białystok też się będzie wyludniał, albo przynajmniej trwał w stagnacji. Nie jesteśmy w stanie wykorzystać potencjału ludzi, którzy kończą tu studia. "Zamiejscowi" studenci bardzo często wracają do swoich miejscowości, lub jadą dalej w Polskę.

    W tej chwili ratują nas trochę pieniądze unijne, co obrotniejsi piszą projekty itp. Moim jednak zdaniem większość z tych projektów to coś na przeczekanie. A z ich jakością i celowością też bywa różnie

    OdpowiedzUsuń
  6. No właśnie. Bo czego ma tu szukać ambitny wykształcony człowiek. Nie mówię tu o setkach absolwentów szkół, z których wypuszczamy ludzi z dyplomami i złudzeniem, że coś umieją. Ci, którzy wracają do swoich miejscowości, być może podtrzymają życie w tychże miejscowościach. Ci ambitniejsi jadą jednak do Warszawy, Londynu, czy innego Liverpoolu.

    Pieniądze unijne to z jednej strony fajna sprawa, a z drugiej destabilizują prawa rynku. Gdyby jeszcze pieniądze z projektów zostały mądrze potem zainwestowane i przyczyniły się do rozwoju, to nie byłoby najgorzej. Niestety, wielu początkujących "biznesmenów" bierze unijną kasę, kupuje laptopa i samochód, po roku interes zwija, bo nie ma zielonego pojęcia jak go prowadzić, ani jak go rozwinąć tak, by przynosił stały dochód. To tak, jakby te unijne pieniądze rozpłynęły się w powietrzu.

    Na WSAPie, ale chyba też i w innych miejscach w Białymstoku, prowadzone są szkolenia na temat zakładania i prowadzenia własnego biznesu. Bardzo sceptycznie do tego podchodzę, zwłaszcza że często wykładowcy to po prostu nauczyciele akademiccy, którzy sami nigdy biznesu nie prowadzili. Ci, którzy są dzisiaj ludźmi sukcesu, to przeważnie tacy, którzy w latach 80. albo zaczynali handel na rozkładanych łóżkach, albo przemycali papierosy do Niemiec, albo posiedzieli kilka lat w USA i tam podpatrzyli jak to się robi, a przy tym ciężką pracą zarobili na rozkręcenie interesu w Polsce. Oczywiście są pewnie i tacy, którzy biznesmenami stali się prosto z funkcjonariuszy PZPR, ale to już osobny temat.

    OdpowiedzUsuń
  7. Jeśli idzie o absolwentów z dyplomem i złudzeniem, to oczywiście się z Tobą zgadzam. Cóż, tak jest i... będzie. Skoro komisje akredytacyjne tak naprawdę sprawdzają głównie to, co na papierze (a na papierze pięknie bywa), to znaczy, że takie są założenia edukacyjne, aby poziom absolwentów nieustannie się obniżał. Chodzi przecież o to, by zwiększyć ilość absolwentów, a nie podnieść jakość kształcenia. Takie są wytyczne. Dochodzi do tego niższa ilość studentów, cały ten mityczny już prawie 'niż' i efekty są jakie są.

    A za szkolenia dotyczące biznesu prowadzone przez teoretyków, to ja podziękuję. Tak samo jak za kursy tłumaczenia, prowadzone przez ludzi którzy nie tłumaczą w praktyce, i jak za warsztaty dla nauczycieli prowadzone metodyków, którzy już nie uczą angielskiego. Bez sensu.

    OdpowiedzUsuń