czwartek, 31 marca 2011

Stefan Niesiołowski na WSAPie, czyli problemy demokracji

Byłem wczoraj na wykładzie profesora Stefana Niesiołowskiego. Nikomu nie muszę chyba przedstawiać tego polityka rządzącej partii. Wykład był na temat mocnych i słabych stron demokracji. Znając Stefana Niesiołowskiego z telewizji, spodziewałem się jakichś kontrowersji, czy ataków politycznych na przeciwników, ale profesor wykazał się zdrowym rozsądkiem, ponieważ od razu zastrzegł, że jego wystąpienie ma charakter ogólny i choć nie da się uciec od nawiązań do bieżącej sytuacji politycznej, będzie się starał tego nie robić. I faktycznie się postarał, choć oczywiście nie obyło się bez kilku przykładów (senator Stokłosa, Radio Maryja).

Profesor Niesiołowski mówił m.in. o tym, że polska demokracja wbrew temu, co mówią niektórzy, ma się dobrze i idzie w dobrym kierunku, natomiast wszelkie oskarżenia wszystkich polityków danej partii (oczywiście miał na myśli swoją) są bezpodstawne i podłe. Przez długi czas bowiem demokracja dlatego funkcjonowała dobrze, że był pewien konsensus wobec zasad ustrojowych, np. nigdy nie kwestionowano wyników wyborów i jakkolwiek ktoś mógł nie lubić swoich przeciwników, to wynik wyborów szanował. Wszystkie partie również prowadziły spójną politykę zagraniczną. No, przynajmniej nie było wokół niej sporów. Nie kwestionowano też racji bytu innych partii niż własna. Obecnie to się nieco zmieniło na gorsze, a mianowicie pojawili się politycy, którzy jawnie nie uznają swoich przeciwników i dążą do zepchnięcia ich w polityczny niebyt. Nie trzeba być orłem, żeby się zorientować, że pan marszałek pił do PiSu. Niemniej mnie przekornie od razu przypomniała się scena, kiedy to on sam z tak znaną z telewizji zaciekłością w formie wypowiedzi krzyczał przed kamerą, że Kaczyńscy powinni całkowicie zniknąć ze sceny politycznej.

Nigdy na braci Kaczyńskich nie głosowałem, ale też na pewno nigdy żadnemu z nich nie życzyłem, żeby go spotkał tak tragiczny koniec, jak Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ani retoryka ani sztuka budowania wizerunku Jarosława Kaczyńskiego nigdy mnie nie przekonywały, więc gdyby sam przeszedł na polityczną emeryturę, specjalnie nie odczułbym jakiejś pustki na arenie politycznej Polski. Niemniej od czasu do czasu musi się pojawić ktoś, kto po prostu powie, że król jest nagi. Dlatego jeśli dzisiaj Jarosław Kaczyński jako jedyny głośno krzyczy, żeby nie sprzedawać Lotosu kapitałowi rosyjskiemu, to choćby się we wszystkim innym mylił, to akurat tutaj ma rację. Argumenty „prawdziwych liberałów” (niekoniecznie tych z PO), że państwowe firmy to tylko miejsce synekur dla partyjnych kolesi, są w tym wypadku bez znaczenia. Oddanie w obce ręce kluczowych gałęzi gospodarki podważa samą zasadę suwerenności, choćby nie wiem jak pokrętną filozofię wysunięto w celu udowodnienia czegoś przeciwnego.

Z całą pewnością wielu polityków PO zdaje sobie sprawę z szeregu zagrożeń, o których mówi Kaczyński i również jestem prawie pewien, że wielu polityków PO to ludzie odpowiedzialni i rozumiejący polską rację stanu. Ostatnia odpowiedź Radosława Sikorskiego na argumenty amerykańskich środowisk żydowskich domagających się zwrotu majątków skonfiskowanych przez władze komunistyczne, jest bardzo wyważona, a powiedziałbym, że wręcz mądra, choć nie jestem jakimś fanem profesjonalizmu ministra Sikorskiego. Powiedzenie otwarcie, że państwo polskie nie odróżnia majątku żydowskiego od nieżydowskiego i że w odpowiednim czasie zajmie się wszystkimi roszczeniami, jest wypowiedzią w duchu państwowym i obywatelskim, co powinno być dobrym argumentem w dyskusjach z przedstawicielami krajów zachodnich. W tym świetle roszczenia żydowskie wydają się małostkowe i nacjonalistyczne.

Nie wiem, jak jest z Prezydentem Komorowskim, ani jego powiązaniami lub ich brakiem z WSI, ale nie dopuszczam do siebie myśli o jakichś antypolskich spiskach ze strony kierownictwa PO. Z całą pewnością natomiast można stwierdzić, że partia ta ma w swoich szeregach całą masę karierowiczów oraz nie do końca uczciwych biznesmenów, którzy psują jej wizerunek.

Najgorszy jednak zarzut wobec PO to wg mnie nie tyle zła wola, ile nieudacznictwo. Mając sojusznika w postaci PSL i w ten sposób de facto większość w Sejmie, można było zrobić więcej, żeby cały szereg przepisów uprościć i stworzyć „przyjazne państwo”. Ten, który miał się tym zajmować, zajmował się komedianctwem i budowaniem własnego wizerunku popularnego błazna. O sukcesach innej polityk tej partii, która ma walczyć z korupcją, lepiej nie wspominać.

Wracając do wykładu Stefana Niesiołowskiego, rozczarowało mnie nieco dość płytkie potraktowanie zagrożeń, jakie są integralną częścią samej demokracji. Owszem, wspomniał senatora Stokłosę, który mają ponad dwadzieścia spraw w sądzie zostaje wybrany w wyborach uzupełniających przy frekwencji ok. 5%. Bardzo słusznie przytoczył tutaj przykład USA, gdzie ktoś z kilkoma toczącymi się przeciw niemu sprawami w sądzie nie byłby wybrany na żadne stanowisko państwowe dlatego, że sąd zdążyłby go już skazać za jedną, tę najmniejszą i najłatwiejszą do udowodnienia. Reszta mogłaby się dopiero toczyć, ale takiemu człowiekowi zablokowałoby drogę do kariery politycznej. Genialnie proste, ale znowu pytanie do PO – dlaczego u nas to nie tak nie działa?

Marszałek Niesiołowski przyznał również, że Hitlera (i Łukaszenkę, choć oczywiście nie można porównać skali ich przestępstw) wybrano w demokratycznych wyborach, wolą większości narodu. To są oczywiście słabości demokracji.

Na pewno zgadzam się ze Stefanem Niesiołowskim, że jednak demokracja jest wartością, bo choć co jakiś czas lubię poprzeć jakiś pojedynczy argument Janusza Korwina-Mikke przeciwko temu systemowi, to zasadniczo uważam, że lepszego jednak nie ma, a więc na zasadzie mniejszego zła tę demokrację jednak popieram.

W kontekście tego, co gość WSAPu powiedział na temat Muammara Kaddafiego, narodziła się jednak nowa wątpliwość. To znaczy nie ma chyba nikogo, kto nie wiedziałby o tym, że reżim Kaddafiego był reżimem zbrodniczym, gdzie opozycjonistów zabijano bez sądu i gdzie dyktator rządził w sposób absolutny wiedziony własnymi paranojami. Pojawia się jednak delikatne pytanie: co będzie w Libii bez Kaddafiego? Nie miałem wątpliwości, że w Iraku należało obalić Saddama Husseina, ale przecież zbrodniczą tyranię, w której ludzie mimo wszystko nie bali się wychodzić rano do pracy, zastąpił chaos, w którym każdy boi się każdego, bo cały kraj jest rozdarty między zaciekle się zwalczające frakcje religijne i polityczne, czego najbardziej ogólny obraz to szyici, sunnici i Kurdowie, a przecież te wszystkie grupy dzielą się na mniejsze rywalizujące wzajemnie ugrupowania.

Gdyby demokracja w czystej formie zapanowała w Turcji albo w Algierii, to po prostu większością głosów wygraliby jeśli nie fanatyczni islamiści to na pewno bardzo pobożni muzułmanie, a ci czym prędzej zamieniliby demokrację na szariat. Takiego scenariusza obawiam się dla Libii i Egiptu.

Przy okazji, wątpliwość budzi też oczywiście „eksport” demokracji. Stany Zjednoczone próbują narzucić ten system tam, gdzie mało kto w ogóle wie o co w niej chodzi, a jeszcze mniej jej chce. Dodajmy do tego, że wcale się nie kwapią do jej wprowadzania w Arabii Saudyjskiej, ostatniej klasycznie feudalnej i skrajnie religijnej monarchii świata.

W demokracji wątpliwość budzi oczywiście fakt, że demokratycznie wybrany idiota ma potencjalnie szansę rządzić krajem, podczas gdy do kierowania niewielką fabryką wymaga się wysokich kwalifikacji. Coś tutaj wydaje się nie w porządku.

Inny istotny problem z demokracją to jej zakres terytorialny. Mam tutaj na myśli krajowe kontra regionalne, czy np. europejskiej kontra narodowe. Wyobraźmy sobie, że oto demokratycznie większość Polaków głosuje za tym, żeby na Podlasiu zakazać ruchu zmotoryzowanego, bo oni chcieliby mieć sobie taki region kompletnie czysty, ekologiczny i wolny od wszelkich spalin. Mieszkańcy Podlasia, załóżmy, są w stu procentach przeciwni temu projektowi, ale nic nie mogą poradzić, bo oto demokratycznie reszta społeczeństwa tak zadecydowała. Oczywiście jest to przykład wymyślony i naciągany, ale chyba dobrze obrazuje na czym polegałby problem.

O wiele częściej mamy do czynienia z odwrotnością tej sytuacji. Mianowicie jacyś miejscowi „kacykowie” rządzą np. gminą przy poparciu większości mieszkańców w sposób, który urąga zasadom cywilizacji. Przecież gdyby nie rząd federalny w USA, do tej pory na Południu istniałaby segregacja rasowa. W Bangladeszu niedawno ubiczowano na śmierć czternastoletnią dziewczynkę z powodu rzekomego romansu z żonatym mężczyzną (jemu udało się uciec). Tak zadecydowała starszyzna i imam, a większość się skwapliwie na to zgodziła, bo w tej wiosce panuje prawo szarłatu za zgodą większości mieszkańców. Skądinąd wiadomo, że Bangladesz jako państwo jest organizmem wysoce niedoskonałym, ale jednak demokratycznym, którego władze centralne takich praktyk nie akceptują. Co to jednak znaczy demokracja? Czy prawo lokalnych społeczności do samostanowienia, czy też prawo większości z innych regionów do decydowaniu o tym co się dzieje w kolejnym?

Z tego punktu widzenia wysoce problematyczna jest struktura Unii Europejskiej. Nie jest ona jeszcze państwem, choć wiele czynników do tego zmierza. Wszyscy czołowi urzędnicy Unii deklarują wielki szacunek dla demokracji, stawiając ją jako główny cel i zasadę działania. Jak dotąd nie ma mechanizmów, może oprócz wyborów do Parlamentu Europejskiego, które dawałyby obywatelom państw Unii złudzenie, że współdecydują o losach całości. Wszyscy doskonale wiedzą, że jest to instytucja, w której kraje najsilniejsze decydują o losach całego kontynentu, o tym kto ma prawo coś produkować i sprzedawać. Jeśli w jednym z krajów ludzie demokratycznie wybiorą na stanowisko państwowe kogoś, czyje poglądy są kontrowersyjne (Heider w Austrii), władze Unii nie wahają się wtrącić w suwerenne decyzje jednego z państw członkowskich przy pomocy sankcji.

Jeśli chodzi o wyłonienie tak ważnych stanowisk Unii jak jej przewodniczący Rady Europejskiej Hermann Van Rompuy, czy unijna „minister spraw zagranicznych” Catherine Ashton, odbyły się one z kompletnym pominięciem procedur demokratycznych. Przeciętny obywatel w ogóle nie wie, skąd oni się wzięli. (Inna sprawa, że przeciętny obywatel prawdopodobnie jest nieświadomy ich istnienia). Jeśli można mówić o demokracji w UE, to ma ona miejsce tylko w granicach poszczególnych państw członkowskich. Na razie sama Unia wydaje się organizmem dość mało demokratycznym i niezwykle mało przejrzystym.

Stefanowi Niesiołowskiemu zadałem tylko jedno pytanie, mianowicie jaki jest jego stosunek do okręgów jednomandatowych. Był to przecież jeden z czołowych postulatów Donalda Tuska i jego ekipy. Profesor Niesiołowski odpowiedział, że owszem, w trybie długofalowym jest za, ale ich wprowadzenie wymagałoby zmiany konstytucji, a do tego potrzeba 2/3 głosów w Sejmie, co jest praktycznie niemożliwe. Osobiście śmiem twierdzić, że obecnie żadnej partii, z PO włącznie, nie zależy na zmianie systemu wyborczego. Byłoby dla wszelkiego rodzaju „zawodowych polityków” poważne zagrożenie ich egzystencji. Nikt przy zdrowych zmysłach nie przycina gałęzi, na której siedzi.

Niemocą również wyjaśnił gość WSAPu wątpliwość wyrażoną przez jednego ze studentów na temat polityki władz litewskich wobec mniejszości polskiej.

Niestety studenci okazali się dość niemrawi w zadawaniu pytań, a ja stwierdziłem, że nie będę denerwował wszystkich dookoła swoimi pytaniami-wątpliwościami, których trochę by się znalazło. Generalnie spotkanie przebiegło w pozytywnej atmosferze, choć do mojej wiedzy o demokracji niewiele wnoszącej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz