niedziela, 31 lipca 2011

Rzym (1)


Choć z Rzymu do Białegostoku wróciliśmy o drugiej w nocy z czwartku na piątek (czyli już 29 lipca), do tej pory trudno nam się przestawić na spokojny tryb wakacyjnego lenistwa. Bo w Rzymie działaliśmy na wysokich obrotach. Jak to żartowali nasi przyjaciele, z którymi spędziliśmy 9 dni w Italii, „nie jesteśmy tu dla przyjemności”. W rzeczywistości byliśmy trochę niewolnikami biletów tygodniowych na trzy strefy, których szkoda byłoby nie wykorzystać. Dlatego, pomimo że mieszkaliśmy u wspaniałej polskiej rodziny w Marina di Cerveteri (Campo di Mare) nad samym morzem, typowo nadmorskie czynności wakacyjne, typu opalanie się i pływanie, zostawialiśmy na późne popołudnie (a więc z opalania praktycznie nic nie wyszło, choć kąpiel morska przynosiła wielką ulgę po całodziennym intensywnym marszu) i na dwa ostatnie dni pobytu we Włoszech.

Dojazdy i poruszanie się po mieście

Z Mariny do Rzymu i z powrotem przemieszczaliśmy się codziennie pociągiem. Mogło to być albo lokalne połączenia na linii Civitavecchia – Rzym, albo pociąg dalekobieżny z/do Pizy. Ponieważ Piza była zawsze zatłoczona, nauczyliśmy się wybierać połączenie lokalne. Pierwszym zaskoczeniem była nieobecność kasy na stacji kolejowej, na której w jednym pomieszczeniu znajdowała się kawiarnia (bliżej torów), a przy przeciwnej ścianie stała lada załadowana „mydłem i powidłem”, czyli papierosami, lizakami, zdrapkami, batonikami i innego rodzaju drobnicą. Była to tabaccheria, w której kupowało się także bilety. Dowiedziałem się tego od barmanki z kawiarenki, na której wypróbowałem swój bardzo początkujący włoski. Zamiast czasownika „cambiare” (kupić) użyłem „pagare” (płacić), ale dziewczyna z miłym uśmiechem pokazała mi ladę po przeciwnej stronie budynku stacyjnego.

Wykupiliśmy bilet tygodniowy na trzy strefy, na który nie było niestety zniżek ani dla dzieci, ani dla studentów (wszystkie nasze dzieci przekroczyły już 10. rok życia, bo poniżej tego wieku jeździłyby za darmo), więc zapłaciliśmy 23 euro od osoby. Myślę, że i tak nam się to bardzo opłacało, ponieważ oprócz przejazdów kolejowych każde wejście do metra czy autobusu miejskiego (żałuję, ale nie udało nam się przejechać rzymskim tramwajem), kosztowałoby nas 1 euro.

W Rzymie istnieją na razie tylko dwie linie metra (linea A i linea B), zaś trzecia jest dopiero w budowie, niemniej są one bardzo wygodnym środkiem lokomocji. W odróżnieniu od Londynu, w Rzymie nie baliśmy się, że zabłądzimy, jeśli wsiądziemy do autobusu. Autobusy jeżdżą stosunkowo często, więc choć rozkłady godzinowe można znaleźć tylko na pętlach, można być pewnym, że ten nasz w przeciągu kilku(nastu) minut przyjedzie. W Londynie trzymam się raczej metra, bo wtedy wiem, że na pewno nie zabłądzę. Nie znając tras linii autobusowych, nie ryzykuję wsiadania do czerwonego piętrusa. W Rzymie wsiadaliśmy bez obawy, ponieważ trasy są dobrze opisane na przystankach, zaś sam Rzym (tzn. ten wart zwiedzania, bez peryferyjnych osiedli mieszkaniowych) jest stosunkowo… mały.

Zwiedzanie Rzymu

Jeszcze przed wyjazdem przestudiowaliśmy przewodniki i doszliśmy do wniosku, że żeby w tydzień zobaczyć jak najwięcej miejsc godnych zwiedzenia, trzeba będzie łączyć po dwie, a nawet trzy trasy zaproponowane przez autorów, żeby się ze wszystkim wyrobić. Oczywiście ze wszystkim się nie udało, ale zrealizowaliśmy zdecydowaną większość zaplanowanych tras.


Na Plac Wenecki trafiliśmy już pierwszego dnia zwiedzania (czyli dzień po przylocie do Włoch). Od tej pory wielki biały Ołtarz Ojczyzny (zwany popularnie „maszyną do pisania”) „prześladował” nas wszędzie. Na jakiekolwiek wzniesienie się nie udaliśmy, biel tego budynku natychmiast biła w oczy. Idąc jakąś krętą i wąską uliczką i dochodząc do jakiejś szerszej, u wylotu tej ostatniej prawie zawsze prześwitywała biel Ołtarza Ojczyzny, będącego równocześnie Grobem Nieznanego Żołnierza i pomnikiem Wiktora Emanuela II.

Zanim jednak trafiliśmy na Plac Wenecki, zaczęliśmy zwiedzanie od „hiszpańskich schodów” i wszystkiego co je otacza i wieńczy (m.in. dom, w którym mieszkał jakiś czas angielski poeta John Keats). Następnie udaliśmy się do fontanny di Trevi, do której zapomnieliśmy wrzucić nasze eurocenty, w związku z czym ostatniego dnia zwiedzania Rzymu udaliśmy się tam jeszcze raz.

Idąc na Campo di Fiori, gdzie umówiliśmy się z Basią, moją koleżanką ze studiów, która jest przewodniczką po Rzymie, po drodze wstąpiliśmy do Panteonu. Pod pomnikiem Giordana Bruno spotkaliśmy Basię i udaliśmy się na Zatybrze (Trastevere). Po zwiedzeniu bazyliki Santa Maria in Trastevere, jeden z najstarszych rzymskich kościołów – z III w., usiedliśmy na placu o tej samej nazwie i zjedliśmy po porcji pysznych lodów.

Po powrocie na kwaterę, skropił nas delikatny deszczyk, który był podobno pierwszym deszczem w życiu małego Samuela, synka naszych gospodarzy, Basi i Kuby. Ten krótki deszcz, wg Basi pierwszy od ponad roku, przyniósł nam wszystkim w nagrodę przepiękną tęczę, którą możecie zobaczyć na jednym ze zdjęć umieszczonych wczoraj.

Udaliśmy się na plażę, która jest w tym miejscu piaszczysta, ale piasek jest koloru czarnego, co świadczy o jego wulkanicznym pochodzeniu. Woda w morzu cieplejsza niż zwykle w Bałtyku, choć wcale nie bardzo ciepła. Spore fale bijące o brzeg utrudniały nieco pływanie, ale za to świetnie masowały stopy i łydki zmęczone całodziennym marszem i pozostawaniem w pozycji stojącej.

Następnego dnia (20 lipca w środę), zgodnie z radą Basi (Basi przewodniczki – tak będę ją tutaj nazywał w odróżnieniu od jej przyjaciółki Basi – naszej gospodyni) zmieniliśmy plany. Mianowicie odradziła nam zwiedzanie Watykanu w środę, kiedy pędzą tam niezliczone tłumy pielgrzymów na audiencję u papieża. Udaliśmy się na zwiedzanie Rzymu starożytnego, a raczej starożytnego centrum, a mianowicie Palatynu, Koloseum i Forum Romanum. Jeszcze kilka lat temu wstęp do tych miejsc był darmowy, ale duch robienia pieniędzy na czym się da, dotarł i tam i obecnie należy wykupić bilet - jeden na wszystkie te miejsca. Zniżki mają studenci i nauczyciele, natomiast osoby poniżej 18. roku życia i powyżej 65. mają wstęp wolny.. Moja żona żałowała, że odpowiednio wcześniej nie wyrobiła sobie odpowiedniej legitymacji, ponieważ nasi przyjaciele po okazaniu swoich legitymacji nauczycielskich, zaoszczędzili wartość jednego biletu dla dorosłych.

Zgodnie z radą Basi, do kasy przy Palatynie udaliśmy się przed 10.00, ponieważ wtedy kolejki są jeszcze stosunkowo krótkie. Ważne jest też, żeby to była kasa przy Palatynie właśnie, bo ci, którzy postanowili kupić bilety w kasie w Koloseum, stali w kilkakrotnie dłuższej i wielokrotnie się zawijającej kolejce.

Jeśli chodzi jednak o kolejność zwiedzania, to zaczęliśmy od Koloseum, potem przeszliśmy na Palatyn, żeby w końcu przejść przez Forum Romanum. Wrażenie, jakiego doznałem chyba dalekie było od syndromu Stendhala, ale skłamałbym, gdybym nie przyznał, że ogarnęło mnie pewne wzruszenie widząc ruiny budynków, o których czytałem od dzieciństwa. Być w miejscu, gdzie niegdyś rozstrzygały się losy świata, to jednak jest przeżycie. A z drugiej strony widok tych sterczących marmurowych kikutów, które jeszcze 2 tysiące lat temu były wspaniałymi kuriami (budynkami publicznymi) i świątyniami, nie może pozostawić człowieka bez refleksji na temat przemijalności wszystkiego.

Po wyjściu z Forum i przejściu na drugą stronę ruchliwej ulicy, przeszliśmy obok rzędupostumentów ze statuami największych rzymskich cesarzy (m.in. Oktawiana Augusta i Trajana) w kierunku kolumny Trajana, na której chrześcijanie umieścili później figurę św. Piotra. Kopię tej kolumny widziałem w lutym w Muzeum Wiktorii i Alberta w Londynie, ale tu był jednak oryginał. Tym sposobem znaleźliśmy się znowu na Placu Weneckim, skąd zrobiliśmy sobie spacer na Plac Navona, gdzie byliśmy świadkami połamania przez wiatr kilku wielkich parasoli ocieniających jedną z kawiarenek (na szczęście nikt nie ucierpiał, a kelnerzy dość szybko sobie poradzili z uprzątnięciem bałaganu). Po zrobieniu zdjęć na tle wszystkich trzech fontann, w tym tej największej – fontanny Czterech Rzek – kupiliśmy sobie pyszne lody (o lodach napiszę osobno) i spoczęliśmy na ławce.

Wychodząc z Piazza Navona dostrzegliśmy starego fiata 500, którego widok wzruszył nas nie mniej niż przebywanie wśród szacownych murów Wiecznego Miasta. Po raz pierwszy autobusem jechaliśmy z Basią poprzedniego dnia. Teraz jednak, zobaczywszy, że jeden z nich jedzie prosto na dworzec kolejowy Termini, wsiedliśmy do niego i dzięki temu mogliśmy podziwiać Rzym z okien autobusu. Oczywiście mogliśmy poszukać stacji metra i dojechać do jakiejś bliższej stacji kolejowej, ale liczyliśmy na to, że na stacji początkowej zajmiemy sobie miejsca siedzące, co na ogół nam się udawało. Jedynym mankamentem dworca Termini było to, że pociągi udające się w kierunku Civitavecchia odjeżdżały z peronów 26-29, a żeby się do nich dostać trzeba było przemaszerować 400 metrów (potem odkryliśmy, że wielkim wsparciem są ruchome chodniki w przejściu podziemnym, ale one nie zawsze działały).

Wieczorem znowu była kąpiel w morzu i spacer po plaży.

We czwartek planowaliśmy odwiedzić wreszcie Watykan, a w piątek pojechać do Tivoli, żeby zwiedzić słynne Ville (d’Este i Adriana). Jednakże do Basi-naszej gospodyni zadzwoniła nasza koleżanka Basia-przewodniczka i doradziła zmianę kolejności, ponieważ w piątek ogłoszono narodowe sciopero miejskich środków transportu publicznego (czyli strajk). W związku z tym poradziła nam, żeby Watykan zostawić sobie na dzień strajku, gdyż na stację S.Pietro mogliśmy dotrzeć pociągiem (koleje nie strajkowały) i stamtąd też moglibyśmy wrócić bez pomocy metra czy autobusów. W związku z tym czwartek miał być świadkiem naszej wielkiej wyprawy do Tivoli.

Wzięliśmy ze sobą dwie córki Basi, u której mieszkaliśmy, Karolinę (12) i Anię (9), które jako uczennice włoskich szkół najlepiej z nas wszystkich mówiły po włosku. Dotarcie do Tivoli nie było nam dane, ponieważ po przebyciu 9 przystanków metra od stacji Piramide do Porte Mammolo, gdzie znajdował się dworzec autobusów Cotral, okazało się, że tego dnia to właśnie pracownicy transportu podmiejskiego strajkują i że żaden autobus nas do Tivoli nie zawiezie. Nastąpiła więc kolejna zmiana planów i obranie nowego kierunku zwiedzania, pierwotnie planowanego na sobotę, a mianowicie Lateran.

Po wyjściu z metra uderzyła nas wystawa sklepowa (chyba coś jak nasze AGD), na której leżała dziewczyna w bikini, natomiast obok niej na leżaku rozciągał się młodzieniec w slipach i rozmawiał przez telefon komórkowy. Wszyscy niemal równocześnie wyrazili głośno chęć posiadania takiej pracy – być żywym eksponatem na wystawie sklepowej z możliwością poruszania się to przecież marzenie niejednego – nic nie robić i dostawać za to pieniądze. Do tego jednak trzeba mieszkać we Włoszech i przede wszystkim być młodym i pięknym.

Po drodze do bazyliki św. Jana na Lateranie „atakowali” nasze żony i córki faceci, których typ urody wskazywał Bangladesz jako kraj pochodzenia, oferując im kolorowe narzuty na ramiona, zwane, jak mi wyjaśniła żona, „pareo”. Ponieważ do rzymskich kościołów, tak jak do prawosławnych cerkwi w Polsce (choć już nie do katolickich kościołów), nie wolno wchodzić z okrytymi ramionami i kolanami, a turystki często zapominają o tym zakazie, handel pareo prawdopodobnie kwitnie. Mnie natomiast przyszła do głowy scena z amerykańskiej komedii „Czy leci z nami pilot”, w której główny bohater, idąc przez lotnisko opędza się od nagabujących go sprzedawców, agitatorów politycznych i ewangelizatorów, powalając ich za pomocą chwytów jiu-jitsu i ciosów karate.

Ponieważ moja żona i nasza koleżanka Jola, miały ze sobą po jednym pareo, Jola ze swoją córką Zuzią, chodziła pod jedną sztuką, przez co wyglądały jak bliźniaczki syjamskie, zaś moja żona uznała, że ma na tyle szerokie ramiączka w bluzce, że nie musi się dodatkowo okrywać i oddała swoje pareo naszej córce.

W sztuce cenię prostotę i dlatego nigdy nie przepadałem za barokiem. Kiedy się jednak wejdzie do któregokolwiek kościoła w Rzymie, uderza olbrzymia liczba ornamentów, malowideł, fresków, mozaik, rzeźb i płaskorzeźb, złoceń i itd. itd., które ku mojemu zaskoczeniu doskonale ze sobą współgrały i żaden z tych elementów nie wydawał się zbędny. Bogactwo elementów zdobniczych było przeogromne, ale ich wzajemna harmonia i doskonałe wpasowanie w cały kontekst architektoniczny, sprawiały, że ani przez moment nie przyszło mi do głowy krytykować rzymskich świątyń z powodu przeładowania ornamentami.

To co rzuca się w oczy w rzymskich kościołach, i co je odróżnia od polskich to obecność wielkich murowanych ze szlachetnych skał baldachimów podpartych czterema kolumnami (najbardziej znany to ten z bazyliki Św. Piotra na Watykanie). Swoim usytuowaniem i kształtem przypominają nieco bimy z żydowskich synagog. Są to często dzieła architektoniczne same w sobie, nadające danej świątyni niepowtarzalny charakter.

Kolejna rzecz, która przykuwa uwagę są mozaiki na ścianach i sufitach, które uderzają swoim podobieństwem do bizantyjskich, czy w ogóle prawosławnych zdobień tego typu. Postaci, czy to Jezusa, czy Maryi i innych świętych, są przedstawiane w pewien sformalizowany sposób, od którego nie wolno było odstąpić. Nie ma się w końcu czemu dziwić, chrześcijaństwo przeniknęło do Rzymu głównie dzięki Grekom, a pierwotnym językiem tej religii była koine, czyli nieco zwulgaryzowana wersja greki klasycznej. Stąd obrazy i mozaiki naścienne przypominają prawosławne ikony z greckimi inicjałami. Rzymskie kościoły pochodzą przecież z epoki początków chrześcijaństwa, a podział na Kościoły wschodni i zachodni nastąpił przecież dopiero w 1054 roku.

Oczywiście obok tych wczesnochrześcijańskich mozaik istnieją też elementy późniejsze, renesansowe i barokowe. Wszystko jednak pozostaje ze sobą w harmonii. Przynajmniej takie było moje wrażenie.

Od św. Jana chcieliśmy pójść do „świętych schodów”, czyli do ogromnej kaplicy, w której znajdują się drewniane schody z fragmentem schodów po których rzekomo stąpał Jezus idąc na sąd Piłata. Relikwię tę, razem ze drewnem Krzyża, kazała sprowadzić do Rzymu św. Helena, matka cesarza Konstantyna Wielkiego. Tutaj po raz pierwszy zetknęliśmy się ze zjawiskiem śródziemnomorskiej sjesty, która obejmuje także kościoły (przynajmniej niektóre). Z napisu na drzwiach dowiedzieliśmy się, że „święte schody” będą dostępne dopiero o 15.30, a więc mieliśmy jeszcze mnóstwo czasu. Ruszyliśmy więc na ponad kilometrowy spacer w stronę term Karakalli. Zanim to nastąpiło kupiłem na pobliskim straganie za 5 euro przewodnik-album po Rzymie po polsku. Mieliśmy ze sobą całe mnóstwo różnych przewodników, ale ten kupiłem, ponieważ ujął mnie napis na budce z pamiątkami obsługiwanej przez samych Azjatów o różnych odcieniach skóry – od żółtej do ciemnobrązowej. Ów napis to było ni mniej ni więcej, tylko „U nas taniej niż w Biedronce”!
Azjata o mongoidalnych rysach twarzy zagadał również po polsku. Kiedy spojrzałem na cenę albumu – 12 euro, on pospiesznie po polsku wyjaśnił, że jego cena to tylko „pięć”.

W termach Karakalli po opłaceniu wejścia, gdzie znowu legitymacje nauczycielskie pozwoliły naszym przyjaciołom zapłacić dużo mniej, zrobiliśmy sobie spokojny obchód miejsca, które znowu przywołało refleksję na temat przemijalności, w tym potęg politycznych i całych wielkich cywilizacji. Oczywiście zachwycają fragmenty zachowanych posadzek czy czarno-białych mozaik naściennych. To, co często pokazuje się w podręcznikach do historii i historii sztuki, jako dzieła starorzymskie, to może być często zwykła sztuka użytkowa. W końcu takie termy były tylko (a może jednak „aż”) ośrodkami rekreacyjnymi – łaźniami połączonymi klubem fitness i siłownią. Ogrom tego kompleksu pozwala sobie uświadomić, jak potężnym miastem był Rzym starożytny. Nie lubię tego słowa, bo tak naprawdę bardzo szybko się zużywa, ale jeśli miałbym użyć jakiegoś określenia na ten starożytny kompleks, powiedziałbym „nowoczesny”. Rozmach architektów i kunszt budowniczych przy ograniczonych środkach technicznych (znowu – może jednak wcale nie aż tak ograniczonych, jak nam się wydaje), nakazuje oddać tym ludziom wyrazy wielkiego szacunku.

Powoli wybraliśmy się w drogę powrotną ku „świętym schodom”. (O „znikających” sklepach i lokalach gastronomicznych napiszę w innej części tego opisu. Idąc bowiem w stronę term zobaczyłem uroczą osterię, w której postanowiliśmy zjeść obiad w drodze powrotnej, ale kiedy ta już nastąpiła, owej osterii już nie było.)

Kobiety i dziewczyny, z wyjątkiem Zuzi, córki naszych przyjaciół, postanowiły dopełnić rytuału i wejść po uświęconych stopniach na kolanach. Ruchem kierował ksiądz z sutanną przepasaną skórzanym pasem.

Pozostali uczestnicy wyprawy, w tym ja, nie odczuwali takiej potrzeby, zwłaszcza, że po obu stronach kaplicy piętrzyły się kamienne schody, na których nie było tłoku i po których sobie spokojnie wszedłem na górę, żeby obejrzeć tam to, co było do obejrzenia. Zajęło nam to kilka minut, po czym udaliśmy się na schody przed bazyliką św. Jana na Lateranie, żeby sobie wreszcie trochę posiedzieć w cieniu. Nie pamiętam już jak długo czekaliśmy na nasze dziewczyny, ale czas subiektywny płynął w naszych głowach naprawdę wolno.

Jak mi później opowiadała żona, zakonnice prawdopodobnie na każdym stopniu odmawiały dziesiątek różańca, ponieważ ruch w górę schodów odbywał się niezwykle powoli. Przed moją żoną i Anią (córką Basi, naszej gospodyni) klęczała jakaś anglojęzyczna kobieta (żona nie była w stanie rozpoznać po akcencie) z wielką walizą, którą skutecznie blokowała postęp grupy naszych kobiet i dziewczyn. W pewnym momencie dziewięcioletnia Ania nie wytrzymała już pozycji na klęczkach i wstała, na to kobieta z walizą natychmiast się odwróciła i zaczęła wykrzykiwać, że to „impossible”, żeby po tych schodach wchodzić na stopach, na co moja żona spokojnie odpowiadała „It’s possible”. W końcu doszły na szczyt i dotknęły ręką szklanego koła w metalowej obwódce w stopniu schodów, robiąc to, co robili wszyscy, bez większej świadomości. Dopiero później doczytaliśmy, że oczywiście nie całe schody są tymi przeniesionymi z Jerozolimy, co od razu wydawało nam się niedorzecznością, jako że są one drewniane, ale tylko ich maleńki fragmencik został umieszczony w owym ostatnim stopniu za szkłem.

Po akcie dewocji ze strony naszych kobiet udaliśmy się na poszukiwanie miejsca, w którym będzie można coś zjeść, oczywiście coś włoskiego. O jedzeniu jednak będzie osobny „podrozdział”. Po posiłku udaliśmy się na stację metra i na pociąg. Usiadłszy w tym ostatnim od razu zmorzył mnie sen.

Obudziłem się jednak długo przed wyjazdem naszego pociągu poza granice Rzymu, a mianowicie na stacji San Pietro. Nasz pociąg stał tam ponad godzinę, zaś peron był pełen ludzi. Po godzinie ludzie ci zaczęli spontanicznie bić brawo. Jak się okazało, wszyscy oni chcieli m.in. dostać się do naszego pociągu (to była Piza, o ile dobrze pamiętam), ale niestety nie wszyscy mogli. Brawa natomiast nastąpiły po tym jak władze kolei podstawiły dodatkowy pociąg dla nadprogramowych pasażerów. Oto na własne oczy mogliśmy się przekonać, jak wyglądałaby nasza wycieczka, gdybyśmy się trzymali pierwotnego planu, czyli zwiedzania Watykanu. Te nieprzebrane tłumy na stacji San Pietro to byli ludzie wracający z audiencji papieskiej.

Wieczorem jak zwykle poszliśmy nad morze. A potem, jak codziennie zresztą, spędziliśmy miły wieczór na patio domu, w którym mieszkaliśmy – przy kolacji i włoskim winie.

CDN

niedziela, 17 lipca 2011

O pozytywnym myśleniu

Kiedy dwóch mówi to samo, to nie jest to samo. Chcę napisać o pozytywnym myśleniu, ale w tym wypadku nie chodzi mi o to, żeby zawsze robić dobrą minę do złej gry, żeby zawsze wierzyć w sukces i w ogóle to, co zwykle się z tym terminem kojarzy. Chcę napisać po prostu o myśleniu, które nie jest negatywne.

Czytając wypowiedzi dosłownie na wszystkich forach internetowych, bez trudu można się zorientować, że zdecydowana większość ludzi organizuje się wokół zagadnień negatywnych. Chodzi o to, że większość z nas doskonale wie, przeciwko czemu jest, natomiast olbrzymi problem sprawia pytanie o program pozytywny, czyli za czym się jest.

Lubię ludzi pozytywnych, ponieważ rozmowa z nimi zawsze sprawia, że człowiek nabiera energii do życia. Światopogląd w tym wypadku nie ma zupełnie nic do rzeczy. Znam ludzi wierzących, którzy ze swojej wiary wyprowadzają tak wiele pozytywnej energii, że udziela się ona wszystkim dookoła. Chodzi mi tutaj o ten pozytywny pęd do życia, do działania, budowania czegoś nowego i dobrego. Poznałem też ateistów o podobnych cechach. Brak wiary w transcendencję nie przeszkadza im w tym, że tu na ziemi dążą do tworzenia czegoś pozytywnego - dla siebie i dla wszystkich dookoła. Co ciekawe, ani jedni ani drudzy ani przez moment nie sprawiają wrażenia, że nas przytłaczają, albo że chcą nam cokolwiek narzucić. Ludzie ci mają taki dar, że to my sami czujemy, że z chęcią byśmy się przyłączyli do ich działania, podziwiamy ich projekty i chcielibyśmy działać w podobny sposób.

Tego typu ludzie, jeśli są wierzący, swojej religijności nie ukrywają, ale też nikomu jej nie narzucają. Prawdopodobnie są tak pewni opieki tej siły, w którą wierzą, że nie chyba nie muszą się skupiać na przekonywaniu innych (i siebie przy okazji), że taka siła istnieje. Wydają się czerpać energię bezpośrednio ze źródła bez większej potrzeby nieustannej artykulacji i przekładaniu jej na słowa.

To samo da się powiedzieć o ateistach wykazujących te same cechy. W ich światopoglądzie nie ma osoby boskiej, i znowu, są tak tego pewni, że nie zawracają sobie głowy przekonywaniem kogokolwiek do swojego sposobu pojmowania świata. Zamiast tego skupiają się na działaniu w świecie i dla świata.

Skupienie się na tym, co się da zrobić i robienie tego wydaje się naturalne. Człowiek jednak wraz z człowieczeństwem, a więc m.in. pamięcią wydarzeń i zdolnością ich kojarzenia, wpadł równocześnie w pułapkę tęsknoty za przeszłością i za tym, czego zmienić nie może (bo należy do przeszłości).

Ludzie, którzy myślą pozytywnie, idą do przodu i patrzą w przyszłość, niezależnie czy na horyzoncie widzą Boga, czy tylko zwyczajny koniec. Niestety o wiele częściej mamy do czynienia z ludźmi, którzy zamiast patrzeć przed siebie, lubią rozglądać się na boki. Zamiast samemu dokądś iść, wolą się rozglądać na boki i patrzeć, czy inni dobrze idą. Obserwując ludzi występujących w mediach, czy piszących w internecie, można dojść do wniosku, że wzajemne zwalczanie się jest dla nich celem samym w sobie. Są tak zaabsorbowani walką ze złem (w ich pojęciu oczywiście), że nie mają już czasu zbudować niczego pozytywnego.

Rozmowa zarówno z katolickim tropicielem spisków żydowsko-masońskich jak i z wojującym antyklerykałem zawsze pozostawia poczucie ogromnego zmęczenia i przygnębienia. Tylko jeśli przebywają w gronie podobnych sobie, nawzajem się nakręcają i czują przypływ energii. Cieszą się, widząc "ile ich jest" i są gotowi na rewolucję, która zmiecie zło z powierzchni ziemi. Tutaj mogą zacząć się rzeczy niebezpieczne. Religia miłości bliźniego wydała Święte Oficjum (inkwizycję), wczesnoprotestancki postulat powrotu do prostoty pierwszych chrześcijan doprowadził do prześladowania innowierców z nie mniejszą zaciekłością niż to katolickie. Głęboko humanistyczna idea zapewnienia wszystkim ludziom godziwych warunków życia dała rezultat w postaci najkrwawszych zbrodni reżimów totalitarnych.

Oczywiście byłoby wielką naiwnością twierdzić, że jeżeli wobec zjawisk złych przejdziemy obojętnie, to one same znikną. Tak się z pewnością nie dzieje. Niemniej, kiedy zamiast marnować energię na zwalczanie tego, co uważamy za złe, bardziej skupimy się na celu pozytywnym, nie damy złu szansy na narzucenie własnych warunków. To oczywiście metafora, ale myślę, że dość przejrzysta. Zwracając się ku zwalczaniu zła, udzielamy mu swojej energii, przyjmujemy jego warunki i pole walki a w rezultacie ci "żli", czyli ci, którzy przyciągnęli naszą uwagę, osiągają swój główny cel, mianowicie odciągnięcie nas od naszych własnych celów pozytywnych.

Zawsze cieszę się, kiedy spotykam ludzi nastawionych na budowanie, tworzenie, choćby w minimalnym zakresie. Tacy ludzie pobudzają we mnie wiarę w ludzkość i w ogóle w jakiś porządek wszechświata. Myślę, że mamy tu do czynienia z tą samą energią, która zawsze każe się podnieść przydeptanej trawie i zwrócić się ku słońcu. Ludzie, którzy nie zatracili tego naturalnego biologicznego pędu do życia, to prawdziwe skarby i to z nimi trzeba najczęściej przebywać i rozmawiać, czego sobie i Wam, drodzy Czytelnicy, życzę.

czwartek, 14 lipca 2011

Taiji (tai chi) w białostockim parku

Wybrałem się dzisiaj z żoną na zajęcia z taji prowadzone w białostockim Parku Zwierzynieckim. Dwadzieścia lat temu, kiedy byliśmy na ostatnim roku historii, chodziliśmy przez pół roku na taiji. Była to jednak wersja jakiegoś Chińczyka z Kanady, który prawdopodobnie był lepszym specjalistą od marketingu niż od tej sztuki. Pamiętam jednak, że zajęcia nam się podobały i opanowaliśmy wtedy nawet całą długą formę.

O taiji sporo czytałem i potem próbowałem nauczyć się 24-ruchowej formy z książek i filmów DVD. Niestety przy tej sztuce brak instruktora jest wielkim mankamentem, ponieważ nigdy się nie wie, czy każdy z ruchów jest wykonywany prawidłowo. Bez prawidłowego przewodnictwa ani rusz.

Wiadomość o zajęciach znalazłem w Internecie. Skusiło mnie też nazwisko Yang Jwing Minga (to jego książki mam w domu) jako głównego mistrza szkoły YMAA, którego białostocki oddział prowadzi zajęcia w parku. Nie rozczarowałem się. Co prawda młody człowiek prowadzący zajęcia od razu zastrzegł, że działa w zastępstwie głównego instruktora, który znajduje się obecnie na obozie taiji i brakowało mu nieco tej pewności, która się bierze ze znajomości metodyki nauczania, ale za to wykazywał się dużą wiedzą merytoryczną, a to jest najważniejsze. Oczywiście nie jestem fachowcem, żeby to oceniać, ale kiedy wyjaśnił kilka ruchów, przy których uczestnicy zajęć najczęściej popełniali błędy, ukazując dlaczego ich nieprawidłowe wykonanie jest po prostu bezsensowne, ponieważ nie miałoby zastosowania w walce, od razu można było rozpoznać, że chłopak zna się na rzeczy. Pokazał po prostu, jak pewne ruchy stanowią reakcję na atak przeciwnika i wszystko od razu stało się jasne. Bardzo mi się to spodobało.

Widząc, że jesteśmy początkujący, zaaplikował nam kilka dość nudnych ćwiczeń zmiany postaw, podczas gdy inni, z których każdy był bardziej zaawansowany od nas, ćwiczyli formę, czyli sekwencję ruchów jaką znamy głównie z filmów dokumentalnych o chińskich parkach. Potem próbowaliśmy się przyłączyć do ćwiczenia formy, ale to w naszym przypadku nie miało większego sensu.

Następnie prowadzący podzielił ćwiczących na dwie grupy, z których jedna, bardziej zaawansowana ćwiczyła pod kierownictwem jednej z uczestniczek, która miała formę bardzo dobrze opanowaną, natomiast sam się zajął grupą, która czuła się mniej pewnie w formie.

I tu nastąpiła ciekawa rzecz z punktu widzenia metodyki nauczania, z czego wielu ludzi, wcale nie tylko adeptów taiji, ale szeregu innych dziedzin wymagających treningu, nie zdaje sobie sprawy. Otóż prowadzący zajęcia zauważył, że grupa popełnia szereg błędów. Zaczął się głośno zastanawiać (ponieważ nie jest jeszcze pełnym instruktorem, a atmosfera nie była tak formalna jak np. na zajęciach karate, wydało mi się to całkiem naturalne i do przyjęcia), jak się zabrać do poprawiania owych niedociągnięć. Pomysł, na jaki wpadł był doskonały, ale tutaj do głosu doszło coś, co nazywam polską naturą.

Pomysł na wychwycenie i korekcję błędów polegał na tym, że prowadzący zaproponował, żeby formę wykonywały po dwie osoby, a on będzie na bieżąco reagował. Błąd polegał na tym, że przedstawił ten pomysł jako propozycję, a nie polecenie. Ponieważ generalnie ludzie nie lubią występować solo, a takie ćwiczenie po dwie osoby, to prawie jak solo, w dodatku nikt nie lubi być krytykowany na oczach wszystkich, jeden z uczestników zaproponował, żeby prowadzący zajęcia lepiej pokazał jak należy wykonywać poszczególne ruchy. Młody chłopak uległ tej sugestii, co np. dla mnie osobiście było bardzo kształcące, ponieważ miałem okazję przypatrzenia się prawidłowo wykonywanemu ćwiczeniu, natomiast uczestnicy o wyższym poziomie zaawansowania pozbawili się praktycznie szansy na przećwiczenie sekwencji, które wychodziły im słabo.

Nauczyciele języków obcych wiedzą doskonale, że uczeń/słuchacz najwięcej korzyści odnosi nie kiedy słucha jak pięknie mówi jego nauczyciel/lektor, ale wtedy, kiedy sam ćwiczy wymowę i porozumiewanie się w języku obcym. Owszem, moment zwany prezentacją jest bardzo ważny, ale nie może się on przeciągać w nieskończoność i powtarzać na każdych zajęciach. Jest prezentacja, a potem uczniowie próbują naśladować model, natomiast rola nauczyciela polega na tym, żeby reagować na wszelkie nieprawidłowości i organizować możliwie jak najbardziej samodzielny trening ucznia.

Moi studenci, z którym miałem zajęcia z pisania po angielsku, też często nagabywali mnie, żebym po raz kolejny wytłumaczył, jak należy napisać esej, podczas, gdy powtarzanie ogólnych zasad generalnie nie ma sensu, ponieważ są one ciągle te same. Tam, gdzie pojawiają się problemy, to szczegóły, które można wyłapać tylko poprzez ćwiczenie – w tym wypadku pisanie szeregu wprawek, wersji tego samego eseju i nowych esejów. Doskonalimy się „w praniu”, podczas procesu, który wcale nie jest tak elegancki i przejrzysty jak pierwsza instrukcja prezentująca model. Każdy ma inne problemy i jedyna korzyść, jaką student/uczeń może wynieść, to ich rozpoznanie przez wykładowcę/nauczyciela i zalecenie pracy w celu ich skorygowania. Na żadnym etapie nie można podać prostego algorytmu napisania doskonałego eseju.

Podobnie jest ze sportem czy sztukami walki. Owszem, demonstracja odgrywa kluczową rolę na samym początku, ale potem to my sami musimy próbować wdrożyć nasze własne ciało do sekwencji ruchów gwarantujących sukces. Ćwiczenie pokazane przez instruktora po raz setny służy chyba tylko samemu instruktorowi, który doskonali swoją technikę. Jeżeli uczestnik treningu nie zechce przećwiczyć danego elementu na własnym ciele, będzie się tylko oszukiwał, że korzysta z instrukcji.

Myślę, że młody człowiek prowadzący zajęcia będzie wkrótce doskonałym instruktorem. Ja natomiast myślę o zapisaniu się na regularne zajęcia taiji od nowego roku akademickiego. W przyszłym tygodniu wyjeżdżam z całą rodziną na wakacje, więc w zajęciach w parku nie będę mógł uczestniczyć. Niemniej bardzo mi się podobały i o ile czas pozwoli, chętnie wezmę udział w treningach od października lub nawet od września.

środa, 13 lipca 2011

Rodzinne opowieści, czyli dlaczego mój tata zawsze nienawidził Niemców

Podczas okupacji niemieckiej, kiedy rodzina mojego taty mieszkała na Chełmach, babcia pracowała u wysokiego oficera SS,  który z całą pewnością przyczynił się do zagłady niejednego mieszkańca Łodzi, natomiast wobec pracowników swojego gospodarstwa był bardzo dobrym szefem. W opowieści mojego taty nazwisko tego Niemca brzmi „Rerych”, ale oczywiście trzeba brać pod uwagę to, że jego pokolenie i pokolenie starsze zawsze przystosowywało wyrazy obce do własnego systemu fonetycznego. Prawdopodobnie nazywał się Roehrich albo podobnie. To samo można powiedzieć o nazwisku jego następcy, który go zastąpił w 1943 roku. W pamięci mojego taty funkcjonował on jako Rydygier (Rüdiger ?). O tym ostatnim nie opowiadał wiele, natomiast Rerych zajmował w rodzinnej legendzie sporo miejsca.

Jako funkcjonariusz niemiecki wysokiego szczebla zajmował budynek, który mój tata nazywa „pałacem Milkierów” (Milker?), otoczony przez niewielki folwark, na którym pracowali polscy robotnicy, w tym moja babcia.

Rerych nigdy nie karał swoich pracowników. Nigdy też na nich nie krzyczał. Dbał natomiast, żeby każdy z nich miał zapas ziemniaków, brukwi, kapusty, marchwi i cebuli na zimę. Podobno osobiście tego pilnował.

Rerych mieszkał tam ze swoją żoną, która miała dwóch synów z pierwszego małżeństwa, oraz ze służącą Katią. Nie wiem skąd takie imię. Być może tak ją właśnie nazywał Niemiec, bo ona sama była Polką z Poznańskiego.

Pasierbowie Rerycha często bawili się z dziećmi robotników, w tym z moim tatą. Byli natomiast bardzo atrakcyjnymi towarzyszami zabawy, ponieważ posiadali luksusowe zabawki. Tata wspomina np. olbrzymich rozmiarów (jak mu się wówczas wydawało) drewniane modele okrętów i statków, którymi chłopcy bawili się w stawie. Katia natomiast co jakiś czas wynosiła półmisek kanapek – teoretycznie dla pasierbów Rerycha, ale oczywiście przy okazji dokarmiała całą czeredę wygłodniałych polskich dzieci. Rerych wszystko to widział i ani nie bronił swoim pasierbom bawić się z nimi, ani nie robił swojej służącej wyrzutów z powodu przygotowywania nadmiernej liczby kanapek dla dzieci.

W pokoju Rerycha stało olbrzymie radio lampowe. (Polakom pod karą śmierci nie wolno było posiadać odbiorników radiowych). Prawdopodobnie stanowiło jakiś ostatni krzyk ówczesnej techniki. Podobno zajmowało cały stół. Oczywiście większą część dnia Niemiec spędzał w pracy w Łodzi, z czego korzystali robotnicy i za wiedzą Katii zakradali się do pomieszczenia z radiem i słuchali Londynu. Pamiętam jeszcze z opowiadań samej babci, że ona również brała udział w tej „konspiracji”. Zdarzało się jednak, że gospodarz wracał do domu wcześniej, niż się go spodziewano i trzeba było czym prędzej pokój opuścić. Ewakuacji nie można było przeprowadzić schodami, żeby się nie natknąć na Niemca, więc wychodzono oknem a następnie opuszczając się po bluszczu oplatającym kolumnę ganku. Nie tylko nikt nigdy nie został złapany i ukarany, ale bardzo szybko wszyscy się domyślili, że gospodarzowi na tym w ogóle nie zależy. Kiedy wracał z pracy, najpierw bardzo długo i głośno rozmawiał z Katią, jakby chciał ostrzec słuchaczy sekcji polskiej BBC, następnie wchodząc po schodach, które pokrywał dywanik, stąpał po ich brzegach, dywanem nie pokrytych, idąc powoli i głośno. Od dawna musiał wiedzieć, że ktoś słucha jego radia, ponieważ przy odbiorniku lampowym nie dało się tego ukryć – po wyłączeniu radia, aparat długo pozostawał nagrzany.

Trudno powiedzieć, że Rerych był „ludzkim panem”, ponieważ wszystkich podwładnych trzymał na należyty dystans, a także pilnował dyscypliny w pracy. Był natomiast wzorowym pracodawcą z poczuciem odpowiedzialności za swoich ludzi. To, że prawdopodobnie był bezwzględnym mordercą, było kwestią zupełnie inną. Czytając przesłuchania Eichmanna można sobie wyrobić pewien przerażający obraz typowego funkcjonariusza niemieckiego, który prywatnie potrafił być zupełnie „normalnym”, a często czarującym człowiekiem, traktując mordowanie i torturowanie ludzi po prostu jako pracę. To tak przy okazji dla tych, którzy uważają, że praca a życie prywatne to dwie całkowicie odrębne dziedziny życia. Hitlerowscy oprawcy są najlepszym przykładem tego, jak można tego dokonać w sposób niemal perfekcyjny.

W 1943, odchodząc ze stanowiska i wyprowadzając się z „pałacyku Milkierów”, Rerych powiedział Katii, że „za dwa lata  będą tu Ruscy”. Tak też się stało. Katia powiedziała też pracownikom majątku, żeby uważali na to co głośno mówią po polsku, bo choć Rerych nigdy słowem się po polsku ani do nich ani do niej nie odezwał, doskonale język polski rozumiał i również potrafił nim mówić, ponieważ miał babkę Polkę.

O Rydygierze tata praktycznie nic nie powiedział, ale ten kolejny oficer SS również nie zapisał się w jego pamięci jako szczególnie uprzykrzający się swoim polskim pracownikom.

Ponieważ mój tata był zdrowo rozwijającym się młodym organizmem, a w jego diecie brakowało białka, nieustannie poszukiwał czegoś do jedzenia, co dla mojego pokolenia było trudne do pojęcia. Jako dziecko byłem strasznym niejadkiem, którego cała rodzina zmuszała do jedzenia. Przy każdej okazji czy to babcia, czy tata twierdzili, że na takich niejadków przydałyby się „niemieckie czasy”, które dopiero nauczyłyby mnie rozumu i szacunku dla jedzenia. W rezultacie zafundowano mi niezłą nadwagę, ale to już osobny temat.

Tata nie był oczywiście odosobniony w swoim nieustannym dążeniu do zaspokojenia głodu. Dzieciaki z sąsiedztwa, czy to miejscowe, czy też podobnych do niego wysiedleńców, również wykorzystywały każdą okazję, która pozwalałaby napełnić brzuch. Pewnego razu tata wraz z drugim, nieco starszym kolegą wędrowali między chełmskimi polami, kiedy któryś z nich wpadł na pomysł pójścia „na groszek”. Niedaleko bowiem rozciągały się równe grządki z krzakami pokrytymi zielonymi strąkami. Kto nie jadł takiego świeżego zielonego groszku (bardziej znanego ze swojej zapuszkowanej wersji), temu radze spróbować – jest pyszny.

Rwą więc chłopcy te strączki, łuskają słodki groszek, aż nagle słyszą za sobą odgłos motocykla. Zanim jednak się odwrócili, poczuli na plecach uderzenie szpicruty. Tata powiedział, że od jednego takiego uderzenia, puścił mu zwieracz. Natychmiast też padł do rowu i udawał, że jest nieprzytomny. Tymczasem młody Niemiec nazwiskiem Teipert pogonił za drugim chłopcem, który rzucił się do ucieczki. Fortel taty okazał się dla niego zbawienny. Ponieważ na prędze na plecach oraz na brudnych spodniach się skończyło, natomiast jego towarzysz został pobity szpicrutą do nieprzytomności do tego stopnia, że dwa tygodnie nie wychodził z domu.

Dla dziecka musiało być to przeżycie traumatyczne, a równocześnie wpłynąć na psychikę, gdyż to, co się stało jakieś pół roku później wywołało w polskich dzieciakach satysfakcję, która w normalnych warunkach byłaby uznana za zjawisko patologiczne. Otóż kilka tygodni po incydencie z groszkiem. Wszyscy Niemcy (zarówno osadnicy jak i zamieszkali tu wcześniej folksdojcze) zrobili sobie ogromne święto, z ogromnymi beczkami piwa, pętami wurstu i muzyką. Ustawili wysoki maszt, z przyczepionymi drewnianymi klepkami do porzecznej belki przymocowanej do owego masztu. Klepki te służyły jako cele do popisów strzeleckich niemieckich bauerów i ich męskich potomków. Całe święto zostało urządzone przez starego Teiperta, który wyprawiał syna do wojska. Młody Teipert został powołany do armii i szedł na front wschodni. Jakieś pół roku później, niemiecka ludność Chełmów pokryła się żałobą, ponieważ do rodziny Teipertów dotarła wiadomość, że poborowy miał już nigdy z frontu nie wrócić. Okoliczne dzieci uznały to za sprawiedliwość dziejową, choć oczywiście tak tego nie nazwały. W każdym razie, mówiąc eufemistycznie, śmierć młodego Niemca wcale ich nie zmartwiła.

Teipertów bowiem nikt nie lubił. Stary Teipert kiedy zobaczył, że jego polscy robotnicy wykonują pracę nie tak, jak sobie życzył, albo kiedy przyłapał ich na tym, że stoją, wpadał w szał i bił na oślep. Pewnego mężczyznę pobił widłami tak, że połamał mu niemal wszystkie żebra. Należy pamiętać, że Teipertowie nie byli żadnymi funkcjonariuszami hitlerowskiego aparatu terroru. Byli zwykłymi chłopami osiedlonymi na ziemiach polskich. Po prostu organicznie nienawidzili Polaków. Oprócz nich mieszkali w okolicy inni Niemcy, jak np. rodzina Lipke, którzy mieli tam gospodarstwo już przed wojną, niewielka grupa osiedleńców z głębi Niemiec i spora grupa Niemców przesiedlonych z Besarabii. „To były takie dziady”, skwitował tych ostatnich mój tata. U tych rumuńskich Niemców w obejściu i domu panował bałagan i brud. Niemniej dzięki nim babcia, która oprócz tego, że była świetną kucharką, potrafiła świetnie szyć i to zarówno na maszynie jak i ręcznie, a do tego potrafiła z genialną wyobraźnią skroić spódnicę, żakiet czy też biustonosz, zdobywała czasami coś więcej do jedzenia niż tylko warzywa. W zamian za usługi krawieckie udawało jej się przynieść do domu np. jajka czy ser. Z mięsem było mimo wszystko zawsze kiepsko. Niewykluczone, że besarabscy Niemcy sami na nim oszczędzali, bo ich umiejętności gospodarskie były dalekie od tych uważanych za „typowo niemieckie”.

Na dobrą sprawę, kiedy się podsumuje opowieści taty o czasach okupacji niemieckiej, zwłaszcza liczbę przypadków Niemców, którzy się wobec Polaków zachowywali przyzwoicie, w porównaniu z tymi chorymi z nienawiści wobec naszej nacji, wyszłoby na to, że tych pierwszych tata spotkał więcej. Dlaczego jednak całe życie nienawidził Niemców, a na każdą wzmiankę o nich poważniał i robił zaciekłą minę? Jako dziecko przecież nie mógł wiedzieć ani o Oświęcimiu, ani o innych miejscach kaźni. Wydaje mi się, że raz bata na plecach pięcioletniego dziecka więcej zaważył na stosunku do całego narodu niemieckiego niż cała prawda, o której to dziecko dowiedziało się kilka lat później ze szkoły i od dorosłych.  

wtorek, 12 lipca 2011

Opowieści rodzinne, czyli dlaczego mój tata zawsze lubił Rosjan

Właśnie wróciłem z Łodzi, gdzie odwiedziłem swojego tatę, który po raz kolejny opowiedział mi kilka historii ze swojego życia. Tym razem usłyszałem również o kilku epizodach, które wcześniej się w jego opowiadaniach nie pojawiły.

Myślę, że wspominałem już, że mój tata, choć w czasach, do których ja sięgam pamięcią, do partii nie należał, do dziś ma wielki sentyment do komunizmu i wielką sympatię do Rosjan. Od dawna próbowałem rozgryźć te jego sentymenty, które przecież nie powinny się były oprzeć weryfikacji przez otaczającą nas w latach 70. i 80. rzeczywistość. To, że nigdy nie zapałał wielką miłością do "Solidarności", jestem w stanie zrozumieć. Natomiast dziwił mnie jego podziw dla sowieckiej Rosji, mimo, że znał repatriantów zza Buga (kiedy był leśniczym na Mazurach), od których niejedno mógł przecież o Armii Czerwonej usłyszeć. Fakty oczywiście przyjmował do wiadomości, ale tak je interpretował, że tak czy inaczej, w jego ocenie Rosjanie byli w porządku.

Podczas rozmowy, podczas której jestem raczej biernym słuchaczem, mój tata sam przyznał, że najprawdopodobniej jego sympatia do naszych wschodnich sąsiadów bierze się stąd, że nigdy od nich nie doświadczył niczego złego, a wręcz przeciwnie. Myślę, że największy wpływ na wyrobienie sobie nie tyle opinii, co pewnych uczuć wobec pewnych ludzi, mają doświadczenia z dzieciństwa.

Otóż 19 stycznia 1945 roku, kiedy wojska sowieckie wkroczyły do Łodzi, mój tata ze swoją siostrą i babcią mieszkali na Chełmach (wieś między Łagiewnikami a Helenówkiem). Zostali tam wysiedleni z ulicy Krzyżowej, gdzie mój pradziadek Władysław Moszczyński (ojciec babci) miał duży dom. Ta część Bałut została bowiem przeznaczona na getto dla łódzkich Żydów. Dziadek (ojciec taty) został wywieziony przez Niemców "na roboty", jak to się mówiło, do Pyrzyc na Pomorzu. Dosłownie w przeddzień wkroczenia Armii Czerwonej przyjechał z grupą innych robotników do Łodzi, gdzie został przysłany w celu zabrania maszyn z fabryki (niestety nie wiem z której) i wywiezienia ich do Pyrzyc. Nie wiem, co się stało z ich niemieckim nadzorem, ale w każdym razie dziadek już do Rzeczy nie wrócił, ponieważ Łódź została zajęta dosłownie następnego dnia przez Rosjan.

Mój tata miał wówczas 9 lat i biegał ze swoimi saneczkami wraz z innymi dziećmi wzdłuż drogi (szosa z Łagiewnik do Zgierza) podziwiając sowieckie czołgi. Pierwszego dnia zatrzymał się przy nim "ruski" czołg. Wychylił się sołdat i rzucił mu sporą paczkę, która zajęła całe sanki. Po przyciągnięciu ich do domu, okazało się, że był to towar wówczas luksusowy, a mianowicie zapałki.

Innym razem, nie wiem czy tego samego dnia, czy następnego, znowu zatrzymał się przy nim sowiecki czołg. Tym razem żołnierz dał mu nieco mniejszą paczkę, ale za to pełną tabliczek czekolady.

Trzecia przygoda miała miejsce już kilka dobrych dni (jeśli nie tygodni) po zajęciu Łodzi przez wojska sowieckie. Włócząc się ze swoimi saneczkami, tata trafił na kłótnię między dwoma mężczyznami, próbującymi wyrwać sobie sporego prosiaka. Obaj walczący o żywe jeszcze mięso mieli za sobą grupy aktywnych kibiców. Obecni byli również obojętni gapie przywabieni nieoczekiwaną rozrywką, w tym jakiś człowiek z konnym wozem. Na dodatek świadkiem kłótni i szarpaniny był rosyjski żołnierz, którego tata dobrze zapamiętał z powodu olbrzymich wąsów, ale nie w typie Stalina, tylko rozrastających się aż po uszy.

Rosjanin ponuro przyglądał się kwiczącemu wniebogłosy prosiakowi, po czym wyjął pistolet, co spowodowało nagłą ciszę po obydwu stronach sporu. Mężczyzna podszedł do prosiaka i strzelił mu prosto w głowę, czym z kolei doprowadził do rozpierzchnięcia się obu stron konfliktu. Nikt przecież nie wiedział co "ruskiemu", być może w dodatku pijanemu, mogło strzelić do głowy. Tymczasem ten dźwignął zabite zwierzę i położył je na sankach mojego taty. Nie była to wielka świnia, ale i tak była zbyt ciężka, żeby mógł ją dociągnąć do domu dziewięcioletni chłopak. Nieoczekiwanie pomógł mu chłop z wozem konnym, który był przypadkowym świadkiem całego zdarzenia. Tata przywiązał swoje saneczki do jego wozu, a jego właściciel zawiózł go wraz z zabitym prosiakiem pod sam dom. Nie były to czasy sentymentów, a spór o prosiaka bardzo dobrze pokazuje, że ludzie przy okazji zdobywania pożywienia dla siebie i swojej rodziny, byli gotowi na wiele. Człowiek z koniem i wozem okazał się jednak zupełnie bezinteresowny i nie próbował oszukać dzieciaka, choć przecież bez trudu mógł.

Babcia, którą sam pamiętam jako świetną kucharkę, od razu przystąpiła do czynności masarskich, a rodzina miała jedzenia na ponad tydzień. Trzeba dodać, że podczas niemieckiej okupacji mięsa praktycznie nie jadano. Mój tata, który mięso lubi odkąd pamiętam, stwierdził, że niewykluczone jednak, że fakt iż nigdy w dzieciństwie nie chorował, zawdzięczał wegetariańskiej diecie. Z braku białka i tłuszczu zwierzęcego zjadano olbrzymie ilości ziemniaków. Do tego marchew, kapusta i brukiew. To ostatnie warzywo moja babcia uważała za obyczaj kulinarny typowo niemiecki. Sama uważała tę roślinę za typowo pastewną i po wojnie nigdy w naszej rodzinie już brukwi nie jadano, a ja również znam ją tylko z opowieści.

Już jako uczeń technikum leśnego w Rogozińcu tata wracał do internatu z wakacji, które spędził w rodzinnym domu. Podczas przesiadki (nie pamiętam w jakim mieście), spóźnił się na pociąg, a następny jadący w pożądanym kierunku, miał być dopiero następnego dnia. Tymczasem przy jednym z peronów stał pusty pociąg sowiecki, zaś na samym peronie sowiecki oficer. Widząc nastolatka, który nie dogonił pociągu, zagadał po rosyjsku "Co, nie zdążyłeś na pociąg?" Tata, który już wówczas po rosyjsku umiał mówić - nauczył się w szkole, odpowiedział, że owszem, spóźnił się na pociąg.
"Wsiadaj!", zakomenderował "ruski" oficer. Tata wsiadł do wagonu, w którym korytarz wyłożony był czerwonym dywanem. Usiadł w pustym przedziale z miękkimi siedzeniami, co wydało mu się niewyobrażalnym luksusem. W ten sposób dojechał do miejsca przeznaczenia. Sowiecki pociąg prawdopodobnie jechał do Wschodnich Niemiec i służył sowieckim dyplomatom.

W ten sposób jako dziecko i młody człowiek, który od każdego spotkanego Rosjanina doznawał życzliwości i wręcz wymiernych korzyści, mój tata wyrobił sobie pozytywny obraz Związku Sowieckiego (w którym nigdy nie był) i jego mieszkańców.

sobota, 9 lipca 2011

Estetyka czy wolność?



W czasach komunizmu teatr telewizji przedstawił sztukę, której tytułu ani autora niestety nie pamiętam, choć pamiętam, że grał w niej Bronisław Pawlik, w której głównym problemem było to, że lokatorzy pewnego mieszkania w bloku nie przyozdobili balkonu swojego mieszkania w sposób nakazany przez władze osiedla. Wszyscy mieli mieć takie same rośliny, bo blok z zewnątrz musi się prezentować estetycznie.

W Oak Park, Michigan, całkiem współcześnie miasto prześladuje rodzinę, która urządziła ogródek z organiczną uprawą warzyw przed domem, a więc od ulicy (front yard), a nie z tyłu.
Tylko jednemu sąsiadowi to się nie podoba (i podejrzewam, że to on podkablował rodzinę Bassów do władz miasta). Nikt inny nie ma nic przeciwko. Kiedy jednak do akcji wkroczyły władze miejskie, trzeba było zapłacić mandat, a wkrótce będzie rozprawa w sądzie i to taka, jaką znamy z amerykańskich filmów, czyli z ławą przysięgłych. Miejski planista, Kevin Rulkowski, twierdzi, że miasto nie chce takiego ogródka w tym miejscu, ponieważ nie jest „odpowiedni” (suitable). Kiedy dziennikarka pyta, co to znaczy „odpowiedni”, ten powołuje się na słownik Webstera i odpowiada, że „powszechny” (common). W wersji Webstera, jaką posiadam, nie ma akurat słowa „common” przy definicji „suitable”, ale być może w jakiejś innej jest, bo istnieją bodaj cztery różne wydawnictwa, które roszczą sobie pretensje do dziedzictwa dziewiętnastowiecznego leksykografa Noaha Webstera.

Osobiście jestem za wolnością jednostek i za prawem „wolnoć Tomku w swoim domku” o ile nie chodzi o hałas nie pozwalający sąsiadom spać. Wszelkie próby narzucenia ludziom na ich prywatnych posesjach jakichś urzędniczych ustaleń wzbudzają we mnie odruch buntu. Sytuacja z polskiej sztuki z okresu komunizmu i współczesnej Ameryki, która wszak nadal żyje swoją legendą kraju indywidualnych swobód, jest w tym wypadku bardzo podobna. Urzędnik z odrobiną władzy wykorzystuje ją jak tylko może… bo może.

Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie spróbował zrozumieć drugiej strony. Kiedy wjeżdżamy np. na jakieś niemieckie osiedle, często (choć też wcale nie zawsze!) uderza nas bardzo estetyczna jednolitość zarówno w architekturze, jak i w szczegółach typu podobne ogródki, dekoracje itp. Mówimy wtedy z podziwem „ależ to jest zdyscyplinowany naród i jakież ma poczucie wspólnej odpowiedzialności za wygląd swojego osiedla”. Nie wnikam w szczegóły, ale nasz stereotyp na temat Niemców każe nam wierzyć, że tam jeżeli władza coś każe, to obywatel to robi bez gadania. Tak czy inaczej, osiedle takie wygląda ładnie.

Kontrastem dla niego są np. brazylijskie favele, gdzie każdy buduje tak jak chce, a estetykę nikt się nie troszczy. W Brazylii chodzi o ludzi niezamożnych. Sięgnijmy więc po przykład Polski. Jadąc po naszym kraju bardzo często spotykamy wybujały indywidualizm ludzi zamożnych. Można więc spotkać obok siebie domy z zupełnie „innych bajek”, choć z kolei równie śmieszne jest dość zwarte osiedle „dworków-potworków” (choć przecież tradycyjne polskie dworki są przeurocze!). Architekt obserwujący z okien samochodu dość gęstą zabudowę, w której każdy dom reprezentuje odmienny styl, łapie się za głowę i drze włosy z rozpaczy nad czymś tak nieestetycznym.

Może więc skłaniać ludzi do tego, żeby pomyśleli w całości, o tym, żeby nie tylko ich dom był piękny, ale żeby był również częścią jakiegoś piękna szerzej pojętego. Namawiać, perswadować, tłumaczyć zawsze można. Pytanie jednak brzmi, od kiedy można obywatela karać za to, że swój dom i ogród urządził inaczej niż sąsiedzi. Czy estetyka jest kryterium wystarczającym, żeby mu podporządkować wolność jednostki. Oczywiście istnieją sytuacje, gdzie wolność jednostki musi być poświęcona – np. w czasie zagrożenia wojną, klęską żywiołową, czy jakąkolwiek inną siłą wyższą. Czy jednak chęć urzędników do urządzenia miasta wg swojego wyobrażenia piękna jest wystarczającym powodem, do prześladowania ludzi, których jedynym wykroczeniem było założenie ogrodu warzywnego od strony ulicy? Tutaj wydaje mi się, że urzędnicze dążenie, które pod każdą szerokością geograficzną wydaje się podobne,  do uniformizacji, zglajszachtowania obywatela redukując go do jednostki statystycznej, jest chyba immanentną cechą urzędniczej mentalności.

Zostawmy jednak urzędników. Zasadnicze pytanie bowiem nadal brzmi „estetyka czy wolność”?

poniedziałek, 4 lipca 2011

O lekturach szkolnych (2)

Tak mnie ten artykuł zagotował, że na samym początku wakacji zacząłem pisać o czymś, o czym w wakacje należałoby na jakiś czas zapomnieć, a mianowicie o szkole. Do tematu lektur pewnie jeszcze wrócę. Na razie w wielkim skrócie chcę wyrazić swoją bardzo generalną opinię na temat zestawu książek do obowiązkowego przeczytania.

Otóż każdemu pokoleniu jeszcze w liceum wydaje się, że zestaw lektur jaki oni by ułożyli, uszczęśliwiłby wszystkich – zwłaszcza ich rówieśników, ale również i młodsze pokolenia. To jest niestety mit. Mój kolega z pracy, człowiek niezwykle oczytany z doktoratem z literatury angielskiej, kiedy był nastolatkiem z całą powagą swojej nastoletniej inteligencji (już wtedy uchodził za intelektualistę) twierdził, że gdyby to od niego zależało, to on by wszystkie lektury wyp…ł, a w zamian za to dał Tytusa, Romka i Atomka i chyba jeszcze jakąś jedna pozycję. Widocznie potem mu przeszło, bo teraz gnębi studentów Szekspirem ;)

Z kolei pewna studentka pierwszego roku z zachwytem opowiadała o swoim poloniście, który pozwolił im w ramach lektur nadobowiązkowych wybrać sobie jakąś powieść spoza zestawu. Uczniowie wybrali Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną Masłowskiej i wszyscy byli bardzo zadowoleni. Dodała, że należałoby wprowadzić tę pozycję na listę lektur obowiązkowych, bo wtedy nastolatki na pewno by czytały. Na tę opowieść inni studenci skrzywili się wydając odgłos dezaprobaty. „Masłowska? Przecież tego się nie da czytać? To głupoty! Ale nudy!” W ten sposób w bardzo prosty sposób się okazało, że gdyby tym studentom zaproponować Wojnę polsko-ruską, mieliby takie same odruchy wymiotne jak przy jakiejś dziewiętnastowiecznej ramocie.

Jakieś 15 lat temu nie mogłem się nadziwić, że nastolatki nie rozumieją i nie lubią Ferdydurke Gombrowicza. Przecież to taka wspaniała satyra na „upupiający” system szkolny, wychowawczy i w ogóle… Za moich czasów szkolnych była przynajmniej grupa snobów (włącznie ze mną), którzy szaleli za Gombrowiczem i Witkacym. Jakoś nam się wydawało, że to ten sam typ pisarza, choć jak później się dowiedziałem z Dzienników, Gombrowicz Witkacego nie cierpiał. Nastolatki w latach 90. Gombrowicza nie trawili.

Ale chwileczkę, czy ja nie przesadzam? To, że 80% klasy jęczała i narzekała na lekturę, to nie znaczy, że nie znalazł się jeden klasowy intelektualista, który jednak rozumiał to co czytał i potrafił na ten temat ciekawie się wypowiedzieć? A czy w latach 80. było inaczej? Ci zachwyceni książkami zawsze pozostawali w mniejszości. Młodzież przedwojenna czy tuż powojenna być może więcej czasu poświęcała czytaniu, bo nie było tylu alternatywnych rozrywek, ale powtarzam – do liceum nie szli ci, których czytanie męczyło.

W liceum przeczytałem całego Hłaskę – te Dzieła wybrane, wydane w oficjalny obiegu, jak i Dzieła niewybrane, o identycznej szacie graficznej okładki, ale wydawane nielegalnie. Oczywiście zachwyt, że takie prawdziwe, tzn. o prawdziwym twardym życiu, a nie żadne tam dziewiętnastowieczne ramoty. Dlaczego Hłaski nie ma na liście lektur? No i oczywiście wielka idea, z której na szczęście wyrosłem, że kiedyś Hłaskę trzeba będzie wprowadzić na listę lektur szkolnych. Jestem przekonany, że „zamordowałbym” autora na amen.

Niektórzy wierzą, że jak w społeczeństwie jest potrzebna wiedza na dany temat, to należy natychmiast wprowadzić nowy przedmiot szkolny, który by ją młodemu pokoleniu podawał. Śmieszą mnie młodzi ludzie, którzy nawołują do rewolucji oświatowej, która nakazałaby szkołom uczyć rzeczy „przydatnych w życiu”, np. wypełniania PiTów, albo prawa rozwodowego i spadkowego. Bardzo bym chciał, żeby w ramach eksperymentu wprowadzono w wybranych szkołach takie przedmioty i kazano ich uczyć pomysłodawcom. Jestem niemal przekonany, że uczniowie by ich wykończyli narzekaniem na potworną nudę! Który nastolatek w liceum chciałby wkuwać prawo spadkowe, oczywiście o ile nie byłby to jakiś miłośnik prawa planujący karierę adwokacką?

Romanowi Giertychowi również się wydawało, że jeśli wprowadzi się do szkół osobny przedmiot o nazwie „wychowanie patriotyczne”, to szkoła nagle zacznie masowo produkować patriotów na miarę powstańców warszawskich. Nakaz czytania Trylogii Sienkiewicza natomiast miał sprawić, że każdy młody Polak zechce być rycerski jak Skrzetuski albo Wołodyjowski. To tak nie działa niestety.

Autor dyskutowanego artykułu proponuje polskim współczesnym uczniom Buszującego w zbożu J.D.Salingera. Ręce już prawie złożyły się do oklasków, bo jest to książka niewątpliwie warta przeczytania, ale od faktycznego aplauzu powstrzymuje mnie myśl, że cóż ten Salinger zrobił autorowi artykułu, że chce go rzucić na pastwę dzieciaków, które niemal z definicji odrzucą wszystko, co im szkoła zechce narzucić.

Autor artykułu ani razu się nie zająknął na temat, który wydaje się najistotniejszy dla omawianego tematu. Mianowicie po co w ogóle narzuca się jakieś lektury szkolne. Dla mnie osobiście, każda książka, wiersz, czy artykuł to po prostu pretekst do dyskusji. W trakcie dyskusji wyrabiamy w sobie (uczniach) umiejętność argumentacji, a także umiejętność użycia języka ojczystego, co jest wg mnie wartością najważniejszą. Jeżeli komuś się wydaje, że poprzez odpowiednią lekturę ukształtujemy takie a nie inne postawy społeczne, to byłbym już bardzo ostrożny. Oczywiście znam też osobiście nauczycieli-polonistów (może kiedyś wypowiem się na ten temat w osobnym wpisie), którzy narzucają swoją interpretację utworu literackiego. Dzieje się tak, ponieważ sami są ofiarami pięcioletnich studiów, gdzie musieli się naczytać nie tylko oryginalnych tekstów, ale ton interpretacji napisanych przez tzw. autorytety. A tymczasem tekst literacki poddaje się każdej interpretacji (jeśli się nie poddaje, to znaczy, że jest to zwykła publicystyka) i opinia ucznia liceum niekoniecznie musi być gorsza od uznanego krytyka literackiego. Nie w tym rzecz jednak. Chodzi bowiem o to, że gdyby nauczyciel pozwolił uczniowi w klarowny sposób wypowiedzieć swoją szczerą opinię na temat np. Nieboskiej komedii, w której określiłby ten utwór jako totalny chłam, nie byłoby żadnego problemu. Ten bowiem zaczyna się tam, gdzie szczerze wypowiedzieć się nie wolno, a nie to, co się czyta. Osobiście miałem to szczęście, że moja nauczycielka j. polskiego z liceum pozwalała mojemu najlepszemu kumplowi Adamowi i mnie wypowiadać się zupełnie swobodnie na temat każdego utworu czy bohatera. Jeżeli nam się coś nie podobało, to mówiliśmy o tym wprost i nie było tragedii.

Mam pewien pozytywny plan, bo narzekanie i krakanie do niczego dobrego nie prowadzi. Ja proponuję, żeby nauczyciele polskiego zawiązali perfidny spisek i żeby pewnym książkom zrobili czarną reklamę. Owoc zakazany, jak wiemy, ma wielką moc przyciągania, więc myślę, że ten pomysł mógłby wypalić w przypadku młodych inteligentnych buntowników. Pojawia się jednak problem zupełnie nowy i prawie nieznany mojemu pokoleniu. Takie działanie pewnie spełniłoby swoją rolę w przypadku mojego pokolenia.  Dzisiejsza młodzież się wcale nie buntuje, tylko po prostu „olewa” (słowo w cudzysłowie praktycznie przyjęło się w oficjalnym języku, używają go dziennikarze i sami nauczyciele, a przecież jego pierwotne znaczenie jest nadal łatwe do rozszyfrowania, a jest to wulgarne „oddawanie moczu na coś, co nas absolutnie nie obchodzi”). Jeśli się jej każe coś przeczytać to nie przeczyta, jeżeli jej się zakaże coś czytać to faktycznie nie przeczyta.

Najczęściej nie czytają dzieci, których rodzice również nie czytają. Są domy, w których nie ma książek i wcale nie chodzi tylko o rodziny patologiczne. Istnieją domy bardzo zamożne, gdzie nie ma książek. Nie ma nawyku czytania, nie ma potrzeby (bo nie oszukujmy się, jest to potrzeba bardzo wtórna – bez jedzenia trudno żyć, a bez czytania i owszem). A ultraliberałowie żądają, żeby oddać szkołę rodzicom. Horror!

piątek, 1 lipca 2011

O lekturach szkolnych (1)

Pewna opiniotwórcza gazeta wydała dodatek poświęcony tekstom pisanym. Wygląda na to, że będzie to nowy miesięcznik. Inicjatywa jest jak najbardziej pochwały godna, niemniej z pewna przykrością stwierdziłem, że zarzuty stawiane owej gazecie, jakoby w bardzo arogancki sposób uzurpowała sobie prawo do reprezentowania „jedynie słusznej drogi”, wszystkich innych uważając za ciemnogród i zaścianek, w dużej mierze się potwierdziły.
Kilka słów poświęcę jednemu z artykułów poświęconemu lekturom szkolnym, w którym autor proponuje cały zestaw szkolnych koszmarków wysłać na śmietnik, w zamian za to proponując polskim uczniom jakieś dwa-trzy tytuły amerykańskie.
            Ton tej wypowiedzi jest tak bezczelnie arogancki, że w pierwszym momencie miałem ochotę przerwać czytanie. Problem w tym, że mimo wszystko w olbrzymiej mierze ten człowiek piszący w stylu największego mędrka w blokowisku, ma rację. Książki, które były ciężkie do strawienia już dla mojego pokolenia, są tym bardziej niestrawne dla pokolenia współczesnego. Już za moich lat szkolnych gorąco dyskutowano dobór lektur szkolnych, mimo, że to była przecież komuna. Oczywiście wpływ na to miał wolnościowy zryw czasów pierwszej „Solidarności”.
            Nie ma się co oszukiwać, nie każemy dzieciakom studiować jakichś dłuższych fragmentów Mikołaja Reja, czy Sępa-Szarzyńskiego, ponieważ uważamy, że są to teksty stare, dotyczące rzeczywistości często dla nas niezrozumiałej, a przede wszystkim są one napisane słownictwem i składnią, przez które naprawdę trudno się przebić współczesnemu czytelnikowi. Trzeba by tekst przeczytać raz, potem objaśnić słowa i struktury gramatyczne, a na koniec kazać go przeczytać jeszcze raz. Normalne współczesne dziecko tego nie wytrzyma.
            Zdominowani jednak jesteśmy wiekiem XIX. Osobiście mam do tego okresu w literaturze zarówno polskiej, jak i światowej, olbrzymi sentyment. Na niej się wychowałem, bo moi dziadkowie mieli przedwojenne jubileuszowe wydanie wszystkich dzieł Adama Mickiewicza w jednym tomie. Pojedyncze wiersze czytałem już w pierwszej klasie szkoły podstawowej. O trudniejsze słowa pytałem dorosłych, ale Mickiewicz nigdy nie wydawał mi się poetą zbyt trudnym. Jego utwory wdzięcznie się rymowały. Zdań używał prostych, więc i przesłanie było zrozumiałe. Natomiast co do samego przesłania…. Ha! Tutaj trzeba powiedzieć otwarcie, że namieszał nam ten Mickiewicz w głowach jak mało kto. Człowiek ten przecież uczynił ze sprawy polskiej religię i to nie podobną do jakiegoś optymistycznego przesłania pewnych nurtów w chrześcijaństwie, ale raczej do jakiegoś przedziwnego synkretyzmu najbardziej pogmatwanych wątków chrześcijaństwa (idea zbawienia przez ofiarę Mesjasza, czyli Syna Bożego, gdzie rolę owego Mesjasza, spełnia Polska) pomieszanych z fatalizmem litewsko-słowiańskiego pogaństwa.
            Na czym polega potęga słowa? Otóż przybranie odpowiedniego stylu przy pomocy specjalnego słownictwa, tudzież składni i środków retorycznych (np. pytanie, na które autor zaraz sam odpowiada) stwarza u odbiorcy odpowiednie skojarzenia, odczucia, a wręcz stany emocjonalne, które bardzo łatwo wziąć za wpływ wyższej siły o naturze nadprzyrodzonej. Chyba całkiem niedawno Paweł Kukiz wypowiadając się na temat kazania księdza, który jest dla niego autorytetem, powiedział, że „ciary mu przeszły po plecach”. Dosłownie takiego samego zwrotu użyła moja amerykańska znajoma, kiedy usłyszała przemówienie pewnej posłanki do Kongresu wygłaszającej gorące przemówienie o tym, że odtąd nikt nie zabroni gejom prawa do miłości (chodziło o związki par homoseksualnych). Mało kto zwrócił uwagę na to, że miłości nikt nikomu już dawno nie zabraniał. Potęga stylistyki! To ona sprawia, że „ciary nam chodzą po plecach”.
            Żeby styl spełniał swoją rolę, słuchacz lub czytelnik musi być z tym stylem choć trochę zaznajomiony. Tylko wtedy odpowiednia figura retoryczna poparta odpowiednią intonacją, albo zawieszeniem głosu wywoła u słuchacza odpowiedni efekt. Ludzie w pierwszej połowie XIX wieku znali opowieści biblijne. Nie dlatego, ze powszechne było czytanie ksiąg Pisma Świętego, ale po prostu ludzie słuchali czytań z Ewangelii, Listów apostolskich, Proroctw czy Pięcioksięgu przychodząc na niedzielną mszę. Samo użycie języka księdza Jakuba Wujka już nastawiało słuchaczy, czy to magnata, czy prostego szlachciurę czy jeszcze prostszego chłopa, na coś podniosłego, niezwykłego, związanego z siłami, które były od nich dużo potężniejsze.
            I takiego właśnie stylu zaczął używać Mickiewicz pisząc swoje mistyczne wymysły: „Księgi narodu i pielgrzymstwa polskiego” czy „Dziady”. Mickiewicz był człowiekiem bardzo zarozumiałym i aroganckim, skoro uważał się za coś więcej niż poetę, bo aż „wieszcza”, czyli proroka narodowego, który ma prawo do „rządu dusz”. Trzeba przyznać, że po mistrzowsku opanował język, który odpowiedni efekt miał wywołać. W człowieku wrażliwym, który w kościele się nasłuchał Apokalipsy i proroctw starotestamentowych, niewątpliwie tekst „Ksiąg narodu” otwierał odpowiednie „klapki” wywołując pożądany przez autora efekt. Nie ma się co dziwić, że Mickiewicz „opętał” wielu. Jeżeli dodamy do tego, że jako przedstawiciel romantyzmu pisał  również rymowanki wzorowane na twórczości ludowej, nie ma się co dziwić, że był krytykowany zarówno przez współczesnych sobie „klasyków”, którzy w ogóle nie trawili romantyzmu, jak i późniejszych „pozytywistów” czy też konserwatystów krakowskich. Mój ulubiony autor wspaniałych opowieści o Rzymie odrodzenia i baroku, Kazimierz Chłędowski, nie cierpiał romantyzmu. A wracając do potęgi stylistyki - coraz mniej ludzi chodzi do kościoła, a i w samym kościele korzysta się z przekładów nowszych. M.in. dlatego czytając tekst "Dzadów" czy "Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego" współczesny czytelnik nie tylko się nie podda religijnej retoryce, ale od razu weźmie te teksty za kompletne dyrdymały. Żeby było śmieszniej, za takie były już uważane przez niektórych w czasach samego Mickiewicza.
            Jeżeli jednak zadamy sobie trud i przeczytamy kolejną pozycję, którą autor artykułu najchętniej spaliłby na stosie (na stosie innych książek), a mianowicie „Wspomnienia niebieskiego mundurka” Witolda Gomulickiego, zrozumiemy, że Mickiewicz był w latach 40. XIX wieku po prostu powiewem świeżości po Adamie Naruszewiczu lansowanym przez nauczyciela języka polskiego. Wiersze Mickiewicza były tą pożądaną przez młodych literaturą „współczesną”. A że przemawiał bardziej do emocji niż rozumu, chłopcy potem szli do z góry przegranego powstania styczniowego.
            „Reduta Ordona”, wiersz oparty na kompletnej nieprawdzie, bo Ordon swoją redutę przeżył i bezpiecznie się znalazł w Paryżu, deklamowana przez Zygiera w „Syzyfowych pracach” to moment, w którym chłopcy, w tym główny bohater, Marcin Borowicz, rozumieją, że wolą być Polakami a nie Rosjanami, choć ich do rosyjskości nie zmuszano, ale w bardzo przemyślny sposób do niej przyciągano. No tak, ale „Syzyfowe prace” autor artykułu wdeptałby w ziemię razem ze „Wspomnieniami niebieskiego mundurka”.
           
Otóż zgadzam się, że pewne książki, zwłaszcza na poziomie szkoły podstawowej, są dla wielu dzieci zbyt trudne do zrozumienia. Nie dla wszystkich, ale dla większości zdecydowanie tak. Zawsze mi się zdawało, że celem jakichkolwiek działań edukacyjnych jest zmiana. Zmiana w stanie umysłu. Oto jestem ignorantem w danej dziedzinie, ale przy pomocy nauczyciela, dzięki czytaniu, przemyśleniu i dyskusji, zaczynam rozumieć coraz więcej. Człowiek wykształcony różni się tym od niewykształconego, że więcej wie i rozumie. No, tak przynajmniej powinno być! Jeżeli argumentem ma być stwierdzenie, że lepiej się tego nie uczyć, bo to trudno zrozumieć, to ja się poddaję. Najlepiej uczmy się tego, co już umiemy. Wtedy będzie miło i w dodatku wesoło. A przecież wiadomo, że w nauce chodzi przede wszystkim, żeby było łatwo, miło i wesoło. Jak się komuś wydaje, że chodzi o zmianę w stanie umysłu i sposobie myślenia, to jest zacofanym nauczycielem z Ciemnogrodu, który powinien spłonąć razem ze swoimi głupimi książkami, których nikt nie rozumie. Co? Ktoś jednak rozumie? Bzdura, skoro ja, autor artykułu w inteligentnym dodatku do gazety dla inteligentnych ludzi nie rozumiem, to nikt nie ma prawa rozumieć i basta!
Należy jednak się zgodzić, że nie ma sensu w szkole dla mas, a taką z definicji jest szkoła podstawowa, kazać dzieciom, które być może kiedyś będą dobrymi fryzjerkami, albo mechanikami samochodowymi, czytać teksty pisane językiem, którego nikt już nie używa, o problemach, które nurtowały ludzi 100-200 lat temu. Może faktycznie szkoła podstawowa powinna się skupić na kształceniu samych umiejętności, w tym umiejętności czytania, choć może tekstów bliższych współczesności. Z gimnazjum mam dylemat, bo tak naprawdę jest to też szkoła dla mas, gdzie większość uczniów odczuwa coraz większy pociąg do realizacji swojej osobowości i seksualności niekoniecznie w kontakcie z literaturą. W czasach, kiedy nie było gimnazjów i liceów dla mas, istniały szkoły zawodowe, gdzie młody człowiek nie pałający miłością do książek, po prostu uczył się zawodu. Oczywiście zajęcia z języka polskiego były, ale w bardzo okrojonym wymiarze.
Zredukowany program wiedzy o literaturze posiadały też technika. I wszystko w porządku. Naprawdę nie każdy musi być znawcą tego, co ktoś tam sobie wymyślił i napisał. W tym momencie wcale nie ironizuję ani w jedną ani w drugą stronę. Musimy się pogodzić z faktem, że istnieją ludzie, którzy czytać nie chcą, nie lubią, a przy czytaniu się męczą i nudzą. Jestem daleki od potępiania tych ludzi. Jeżeli wykazują zamiłowanie do handlu detalicznego/hurtowego, do pracy manualnej, rzemiosła czy usług, to znajomość literatury do niczego im nie jest potrzebna. Zauważcie, że nie napisałem, że się do niczego nie przyda, tylko, że nie jest potrzebna. Trzeba bowiem zdać sobie sprawę z tego, że literatura piękna w ogóle mało komu się do czegokolwiek przydaje – chyba, że krytykom i nauczycielom, bo oni z tego żyją.
Pamiętać jednak również należy, że człowiek roszczący sobie pretensje do przynależności do intelektualnej elity społeczeństwa (dawniej zwanej inteligencją) powinien się posługiwać pewnym kodem kulturowym, który jest przenoszony w tekstach. Ze znajomością literatury jest jak ze znajomością historii. Bez tego można żyć, ale nie można twierdzić, że się w pełni rozumie bieżącą rzeczywistość. Człowiek z intelektualnymi pretensjami powinien choćby umieć powiedzieć, dlaczego uważa, że teksty Mickiewicza są głupie. Żeby coś oceniać, trzeba to znać. Żeby wiedzieć, dlaczego wybuchło powstanie styczniowe, warto wiedzieć jakiego typu literatura rozpalała umysły młodych ludzi w połowie XIX wieku.
Powinni istnieć ludzie, którzy będą te rzeczy ogarniać i być nośnikami tego, co się patetycznie nazywa „dziedzictwem kulturowym”. Takich ludzi powinny kształcić licea ogólnokształcące. Dawne licea były dla tych, którzy zdecydowanie wybierali się na studia wyższe. Trzeba dodać, że były to studia, na które trudno się było dostać. Gdybyśmy mieli porównywać dawne licea do jakiegoś typu szkoły amerykańskiej, to tylko do tzw. prep schools (takich jaką widzieliśmy w „Stowarzyszeniu umarłych poetów”). Obecne licea poziomem spadły do amerykańskich powszechnych high schools.
Nauczyciele, jako istoty ekonomiczne, tak jak każdy z nas, równają wymagania „w dół”, stąd na uczelni nie dziwi już nawet bardzo inteligentny młody człowiek, który niewiele wie już nie tylko o literaturze czy historii, ale o świecie w ogóle, ponieważ nikt tego od niego wcześniej nie wymagał. A co powiedzieć o tych, którzy zbyt inteligentni nie są? Oni też muszą studiować, bo przecież sama kiepsko zdana matura niczego im nie daje. Studia też nie dadzą, ale zostanie papierek. A przecież ludzie ci mogliby z pożytkiem dla siebie i innych już wcześniej porządnie nauczyć się zawodu i zarabiać na życie.
Podsumowując, uważam, że lekarstwem na problem z doborem lektur szkolnych jest sam system szkolny. Dobry fachowiec w jakiejś dziedzinie nie związanej z literaturą, nie musi się męczyć nad zawiłościami „Starej Baśni”. Członek tzw. elity intelektualnej powinien radzić sobie z każdym tekstem, bo na tym m.in. podobno polega inteligencja. Niechaj więc licealiści przygotowujący się na studia humanistyczne zaciskają zęby i przebijają się przez zawiłe opisy przyrody u Orzeszkowej, a „szewc niech robi buty”. 
Myślę, że cdn ;)