poniedziałek, 4 lipca 2011

O lekturach szkolnych (2)

Tak mnie ten artykuł zagotował, że na samym początku wakacji zacząłem pisać o czymś, o czym w wakacje należałoby na jakiś czas zapomnieć, a mianowicie o szkole. Do tematu lektur pewnie jeszcze wrócę. Na razie w wielkim skrócie chcę wyrazić swoją bardzo generalną opinię na temat zestawu książek do obowiązkowego przeczytania.

Otóż każdemu pokoleniu jeszcze w liceum wydaje się, że zestaw lektur jaki oni by ułożyli, uszczęśliwiłby wszystkich – zwłaszcza ich rówieśników, ale również i młodsze pokolenia. To jest niestety mit. Mój kolega z pracy, człowiek niezwykle oczytany z doktoratem z literatury angielskiej, kiedy był nastolatkiem z całą powagą swojej nastoletniej inteligencji (już wtedy uchodził za intelektualistę) twierdził, że gdyby to od niego zależało, to on by wszystkie lektury wyp…ł, a w zamian za to dał Tytusa, Romka i Atomka i chyba jeszcze jakąś jedna pozycję. Widocznie potem mu przeszło, bo teraz gnębi studentów Szekspirem ;)

Z kolei pewna studentka pierwszego roku z zachwytem opowiadała o swoim poloniście, który pozwolił im w ramach lektur nadobowiązkowych wybrać sobie jakąś powieść spoza zestawu. Uczniowie wybrali Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną Masłowskiej i wszyscy byli bardzo zadowoleni. Dodała, że należałoby wprowadzić tę pozycję na listę lektur obowiązkowych, bo wtedy nastolatki na pewno by czytały. Na tę opowieść inni studenci skrzywili się wydając odgłos dezaprobaty. „Masłowska? Przecież tego się nie da czytać? To głupoty! Ale nudy!” W ten sposób w bardzo prosty sposób się okazało, że gdyby tym studentom zaproponować Wojnę polsko-ruską, mieliby takie same odruchy wymiotne jak przy jakiejś dziewiętnastowiecznej ramocie.

Jakieś 15 lat temu nie mogłem się nadziwić, że nastolatki nie rozumieją i nie lubią Ferdydurke Gombrowicza. Przecież to taka wspaniała satyra na „upupiający” system szkolny, wychowawczy i w ogóle… Za moich czasów szkolnych była przynajmniej grupa snobów (włącznie ze mną), którzy szaleli za Gombrowiczem i Witkacym. Jakoś nam się wydawało, że to ten sam typ pisarza, choć jak później się dowiedziałem z Dzienników, Gombrowicz Witkacego nie cierpiał. Nastolatki w latach 90. Gombrowicza nie trawili.

Ale chwileczkę, czy ja nie przesadzam? To, że 80% klasy jęczała i narzekała na lekturę, to nie znaczy, że nie znalazł się jeden klasowy intelektualista, który jednak rozumiał to co czytał i potrafił na ten temat ciekawie się wypowiedzieć? A czy w latach 80. było inaczej? Ci zachwyceni książkami zawsze pozostawali w mniejszości. Młodzież przedwojenna czy tuż powojenna być może więcej czasu poświęcała czytaniu, bo nie było tylu alternatywnych rozrywek, ale powtarzam – do liceum nie szli ci, których czytanie męczyło.

W liceum przeczytałem całego Hłaskę – te Dzieła wybrane, wydane w oficjalny obiegu, jak i Dzieła niewybrane, o identycznej szacie graficznej okładki, ale wydawane nielegalnie. Oczywiście zachwyt, że takie prawdziwe, tzn. o prawdziwym twardym życiu, a nie żadne tam dziewiętnastowieczne ramoty. Dlaczego Hłaski nie ma na liście lektur? No i oczywiście wielka idea, z której na szczęście wyrosłem, że kiedyś Hłaskę trzeba będzie wprowadzić na listę lektur szkolnych. Jestem przekonany, że „zamordowałbym” autora na amen.

Niektórzy wierzą, że jak w społeczeństwie jest potrzebna wiedza na dany temat, to należy natychmiast wprowadzić nowy przedmiot szkolny, który by ją młodemu pokoleniu podawał. Śmieszą mnie młodzi ludzie, którzy nawołują do rewolucji oświatowej, która nakazałaby szkołom uczyć rzeczy „przydatnych w życiu”, np. wypełniania PiTów, albo prawa rozwodowego i spadkowego. Bardzo bym chciał, żeby w ramach eksperymentu wprowadzono w wybranych szkołach takie przedmioty i kazano ich uczyć pomysłodawcom. Jestem niemal przekonany, że uczniowie by ich wykończyli narzekaniem na potworną nudę! Który nastolatek w liceum chciałby wkuwać prawo spadkowe, oczywiście o ile nie byłby to jakiś miłośnik prawa planujący karierę adwokacką?

Romanowi Giertychowi również się wydawało, że jeśli wprowadzi się do szkół osobny przedmiot o nazwie „wychowanie patriotyczne”, to szkoła nagle zacznie masowo produkować patriotów na miarę powstańców warszawskich. Nakaz czytania Trylogii Sienkiewicza natomiast miał sprawić, że każdy młody Polak zechce być rycerski jak Skrzetuski albo Wołodyjowski. To tak nie działa niestety.

Autor dyskutowanego artykułu proponuje polskim współczesnym uczniom Buszującego w zbożu J.D.Salingera. Ręce już prawie złożyły się do oklasków, bo jest to książka niewątpliwie warta przeczytania, ale od faktycznego aplauzu powstrzymuje mnie myśl, że cóż ten Salinger zrobił autorowi artykułu, że chce go rzucić na pastwę dzieciaków, które niemal z definicji odrzucą wszystko, co im szkoła zechce narzucić.

Autor artykułu ani razu się nie zająknął na temat, który wydaje się najistotniejszy dla omawianego tematu. Mianowicie po co w ogóle narzuca się jakieś lektury szkolne. Dla mnie osobiście, każda książka, wiersz, czy artykuł to po prostu pretekst do dyskusji. W trakcie dyskusji wyrabiamy w sobie (uczniach) umiejętność argumentacji, a także umiejętność użycia języka ojczystego, co jest wg mnie wartością najważniejszą. Jeżeli komuś się wydaje, że poprzez odpowiednią lekturę ukształtujemy takie a nie inne postawy społeczne, to byłbym już bardzo ostrożny. Oczywiście znam też osobiście nauczycieli-polonistów (może kiedyś wypowiem się na ten temat w osobnym wpisie), którzy narzucają swoją interpretację utworu literackiego. Dzieje się tak, ponieważ sami są ofiarami pięcioletnich studiów, gdzie musieli się naczytać nie tylko oryginalnych tekstów, ale ton interpretacji napisanych przez tzw. autorytety. A tymczasem tekst literacki poddaje się każdej interpretacji (jeśli się nie poddaje, to znaczy, że jest to zwykła publicystyka) i opinia ucznia liceum niekoniecznie musi być gorsza od uznanego krytyka literackiego. Nie w tym rzecz jednak. Chodzi bowiem o to, że gdyby nauczyciel pozwolił uczniowi w klarowny sposób wypowiedzieć swoją szczerą opinię na temat np. Nieboskiej komedii, w której określiłby ten utwór jako totalny chłam, nie byłoby żadnego problemu. Ten bowiem zaczyna się tam, gdzie szczerze wypowiedzieć się nie wolno, a nie to, co się czyta. Osobiście miałem to szczęście, że moja nauczycielka j. polskiego z liceum pozwalała mojemu najlepszemu kumplowi Adamowi i mnie wypowiadać się zupełnie swobodnie na temat każdego utworu czy bohatera. Jeżeli nam się coś nie podobało, to mówiliśmy o tym wprost i nie było tragedii.

Mam pewien pozytywny plan, bo narzekanie i krakanie do niczego dobrego nie prowadzi. Ja proponuję, żeby nauczyciele polskiego zawiązali perfidny spisek i żeby pewnym książkom zrobili czarną reklamę. Owoc zakazany, jak wiemy, ma wielką moc przyciągania, więc myślę, że ten pomysł mógłby wypalić w przypadku młodych inteligentnych buntowników. Pojawia się jednak problem zupełnie nowy i prawie nieznany mojemu pokoleniu. Takie działanie pewnie spełniłoby swoją rolę w przypadku mojego pokolenia.  Dzisiejsza młodzież się wcale nie buntuje, tylko po prostu „olewa” (słowo w cudzysłowie praktycznie przyjęło się w oficjalnym języku, używają go dziennikarze i sami nauczyciele, a przecież jego pierwotne znaczenie jest nadal łatwe do rozszyfrowania, a jest to wulgarne „oddawanie moczu na coś, co nas absolutnie nie obchodzi”). Jeśli się jej każe coś przeczytać to nie przeczyta, jeżeli jej się zakaże coś czytać to faktycznie nie przeczyta.

Najczęściej nie czytają dzieci, których rodzice również nie czytają. Są domy, w których nie ma książek i wcale nie chodzi tylko o rodziny patologiczne. Istnieją domy bardzo zamożne, gdzie nie ma książek. Nie ma nawyku czytania, nie ma potrzeby (bo nie oszukujmy się, jest to potrzeba bardzo wtórna – bez jedzenia trudno żyć, a bez czytania i owszem). A ultraliberałowie żądają, żeby oddać szkołę rodzicom. Horror!

5 komentarzy:

  1. Podobnie, jak ty sądzę, że tekst literacki powinien być pretekstem do rozmowy. A kształtowanie umiejętności wypowiadania się po polsku jest istotniejsza niż "kształtowanie postaw społecznych" I chyba rzeczywiście jest tak, że uczniowie w większości wypadków odrzucą to, co im narzuci szkoła. Albo oleją, jak piszesz. Myślę, że są nauczyciele, którzy swoją pasją potrafią zarazić nastolatków, znam takich. Ale po pierwsze jest to wrodzony dar, charyzma. A po drugie, i tak nie "porwą" wszystkich.

    Wielu nastolatków otwarcie zresztą mówi, że przedmiot taki, jak język polski nie jest im potrzebny w szkole, twierdząc, że i tak przecież mówią i piszą po polsku. Nie rozumieją po co mają się uczyć polskiego, skoro wybierają SGH. Zanika idea, że człowiek wykształcony powinien mieć ogólne pojęcie o otaczającym go świecie, kulturze, literaturze. Zanika pojęcie kanonu, "obowiązującego" absolwenta studiów wyższych.

    Również zaczytywałam się Gombrowiczem, Witkacym i Hłaską. W latach dziewięćdziesiątych dla odmiany :)

    Z moich obserwacji również wynika, że czytają dzieci i młodzież, których rodzice czytają. Nie wiem, jak można przekazać młodemu człowiekowi, że książki to atrakcyjna rzecz, jeśli od najmłodszych lat dzieci nie widzą rodziców podczas lektury.

    OdpowiedzUsuń
  2. Trochę w inną nutę.
    Mnie za to osobiście śmieszą akcje typu "Cała Polska czyta dzieciom". W całym tym zamieszaniu zapomniano, że nie chodzi o to, żeby czytać dzieciom, ale o to, żeby dzieci czytały same.

    Wbrew pozorom umiejętność czytania i pisania jak wykazują badania można rozwinąć przez naturalne sposoby już u 4-5 latków. Po co więc, pytam się, czytać im książki, kiedy przy odrobinie wysiłku włożonego w naukę literek, składanie słówek i rozumienie zdań, one mogą je czytać same.

    OdpowiedzUsuń
  3. @Sylwia: Właśnie, pojęcie "kanonu" stwarzało pewien kod kulturowy, dzięki któremu każdy wykształcony, ale niekoniecznie bardzo wykształcony, człowiek rozumiał metafory i aluzje używane przez drugiego w miarę wykształconego człowieka. Literatury jednak cały czas przybywa, a czasu na czytanie nie, więc ten kanon cały czas ulega zmianom. Osobiście uważam, że "Gilgamesza", Biblię, "Iliadę" i "Odysję" każdy powinien choć raz w życiu przeczytać. Myślę, że wrócę do tego tematu, ale może już pod koniec wakacji.

    Ja teraz korzystam z okazji i nadrabiam zaległości w "kanonie" właśnie! Nie robię tego jednak pod przymusem. Czytanie książek "kanonicznych" sprawia mi autentyczną przyjemność.

    @ Aninimowy: Jeśli można to proszę o podanie swojego imienia, albo nicku, żebyśmy nie rozmawiali tak "anonimowo" ;)
    Co do akcji "cała Polska czyta dzieciom" też miałem i do pewnego stopnia mam mieszane uczucia. Moja żona i ja akurat swoim dzieciom czytaliśmy, dzięki czemu są zaznajomione ze swego rodzaju "kanonem", natomiast jeśli chodzi o samodzielne czytanie, to chyba nie jest tak najgorzej. Syn (19-maturzysta) od dawna lubi polską fantastykę i historyczne książki popularno-naukowe i naukowe, natomiast córka (13)... z wielkim bólem brnie przez lektury szkolne, natomiast "Zmierzch" (opasłe tomisko) pochłonęła w dwa wieczory! Trochę mnie martwi, że zasmakowała w tego typu "literaturze", ale oznacza to, że jak ją coś wciągnie, to technikę czytania ma doskonale opanowaną.
    Wracając do czytania dzieciom. Czasami udawało nam się (niestety bardzo rzadko) zaaranżować czytanie na zmianę: tzn. jeden rozdział czytała żona, drugi ja, kolejny syn,a córka... kazała sobie czytać dalej ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Co do akcji czytania dzieciom, to ma ona moim zdaniem głęboki sens. Sprawia, że czas spędzony z rodzicem i książką jest przyjemny, a czytanie kojarzy się z czymś fajnym. Chętniej się potem samemu czyta. Mi czytano od maleńkości, mojej siostrze też. Samodzielnie pierwszą książkę przeczytałam w 4,5 roku i był to, nigdy nie zapomnę, "Plastusiowy pamiętnik". Nie chciałam po prostu być "uzależniona" od rodziców, więc nauczyłam się czytać :)

    Co ty, Stefan, cóż z tego, że zasmakowała w tego typu literaturze? Przyjdzie czas i na inną. Nawyk czytania jest tu kluczowy. W tym wieku również brnęłam z trudem przez większość lektur. Do tej pory wspominam "Janka muzykanta", "Naszą szkapę" i "Pinokia" z olbrzymim trudem...

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja z kolei nauczyłem się czytać też mniej więcej w okolicach 4 lat, ale dlatego właśnie, że kiedy np. mama była w pracy, a babcia była na zakupach, zostawałem z tatą i dziadkiem, a oni po prostu w ciszy czytali swoje książki. Nie mogąc liczyć na to, że mi poczytają coś na głos (to robiły kobiety), musiałem liczyć na siebie. W dodatku takie czytanie wydawało mi się bardzo "męskim" zajęciem ;)

    OdpowiedzUsuń