sobota, 9 lipca 2011

Estetyka czy wolność?



W czasach komunizmu teatr telewizji przedstawił sztukę, której tytułu ani autora niestety nie pamiętam, choć pamiętam, że grał w niej Bronisław Pawlik, w której głównym problemem było to, że lokatorzy pewnego mieszkania w bloku nie przyozdobili balkonu swojego mieszkania w sposób nakazany przez władze osiedla. Wszyscy mieli mieć takie same rośliny, bo blok z zewnątrz musi się prezentować estetycznie.

W Oak Park, Michigan, całkiem współcześnie miasto prześladuje rodzinę, która urządziła ogródek z organiczną uprawą warzyw przed domem, a więc od ulicy (front yard), a nie z tyłu.
Tylko jednemu sąsiadowi to się nie podoba (i podejrzewam, że to on podkablował rodzinę Bassów do władz miasta). Nikt inny nie ma nic przeciwko. Kiedy jednak do akcji wkroczyły władze miejskie, trzeba było zapłacić mandat, a wkrótce będzie rozprawa w sądzie i to taka, jaką znamy z amerykańskich filmów, czyli z ławą przysięgłych. Miejski planista, Kevin Rulkowski, twierdzi, że miasto nie chce takiego ogródka w tym miejscu, ponieważ nie jest „odpowiedni” (suitable). Kiedy dziennikarka pyta, co to znaczy „odpowiedni”, ten powołuje się na słownik Webstera i odpowiada, że „powszechny” (common). W wersji Webstera, jaką posiadam, nie ma akurat słowa „common” przy definicji „suitable”, ale być może w jakiejś innej jest, bo istnieją bodaj cztery różne wydawnictwa, które roszczą sobie pretensje do dziedzictwa dziewiętnastowiecznego leksykografa Noaha Webstera.

Osobiście jestem za wolnością jednostek i za prawem „wolnoć Tomku w swoim domku” o ile nie chodzi o hałas nie pozwalający sąsiadom spać. Wszelkie próby narzucenia ludziom na ich prywatnych posesjach jakichś urzędniczych ustaleń wzbudzają we mnie odruch buntu. Sytuacja z polskiej sztuki z okresu komunizmu i współczesnej Ameryki, która wszak nadal żyje swoją legendą kraju indywidualnych swobód, jest w tym wypadku bardzo podobna. Urzędnik z odrobiną władzy wykorzystuje ją jak tylko może… bo może.

Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie spróbował zrozumieć drugiej strony. Kiedy wjeżdżamy np. na jakieś niemieckie osiedle, często (choć też wcale nie zawsze!) uderza nas bardzo estetyczna jednolitość zarówno w architekturze, jak i w szczegółach typu podobne ogródki, dekoracje itp. Mówimy wtedy z podziwem „ależ to jest zdyscyplinowany naród i jakież ma poczucie wspólnej odpowiedzialności za wygląd swojego osiedla”. Nie wnikam w szczegóły, ale nasz stereotyp na temat Niemców każe nam wierzyć, że tam jeżeli władza coś każe, to obywatel to robi bez gadania. Tak czy inaczej, osiedle takie wygląda ładnie.

Kontrastem dla niego są np. brazylijskie favele, gdzie każdy buduje tak jak chce, a estetykę nikt się nie troszczy. W Brazylii chodzi o ludzi niezamożnych. Sięgnijmy więc po przykład Polski. Jadąc po naszym kraju bardzo często spotykamy wybujały indywidualizm ludzi zamożnych. Można więc spotkać obok siebie domy z zupełnie „innych bajek”, choć z kolei równie śmieszne jest dość zwarte osiedle „dworków-potworków” (choć przecież tradycyjne polskie dworki są przeurocze!). Architekt obserwujący z okien samochodu dość gęstą zabudowę, w której każdy dom reprezentuje odmienny styl, łapie się za głowę i drze włosy z rozpaczy nad czymś tak nieestetycznym.

Może więc skłaniać ludzi do tego, żeby pomyśleli w całości, o tym, żeby nie tylko ich dom był piękny, ale żeby był również częścią jakiegoś piękna szerzej pojętego. Namawiać, perswadować, tłumaczyć zawsze można. Pytanie jednak brzmi, od kiedy można obywatela karać za to, że swój dom i ogród urządził inaczej niż sąsiedzi. Czy estetyka jest kryterium wystarczającym, żeby mu podporządkować wolność jednostki. Oczywiście istnieją sytuacje, gdzie wolność jednostki musi być poświęcona – np. w czasie zagrożenia wojną, klęską żywiołową, czy jakąkolwiek inną siłą wyższą. Czy jednak chęć urzędników do urządzenia miasta wg swojego wyobrażenia piękna jest wystarczającym powodem, do prześladowania ludzi, których jedynym wykroczeniem było założenie ogrodu warzywnego od strony ulicy? Tutaj wydaje mi się, że urzędnicze dążenie, które pod każdą szerokością geograficzną wydaje się podobne,  do uniformizacji, zglajszachtowania obywatela redukując go do jednostki statystycznej, jest chyba immanentną cechą urzędniczej mentalności.

Zostawmy jednak urzędników. Zasadnicze pytanie bowiem nadal brzmi „estetyka czy wolność”?

5 komentarzy:

  1. Głównie to jednak problem wolnościowy, niż estetyczny.

    Chodzi o to, że cokolwiek robi sąsiad ze swoim frontem domu, albo nawet domem zmienia wartość nieruchomości, którą my posiadamy jako sąsiedzi, a tym samym wkracza w sferę wolności - a raczej rozporządzania wartością mienia.

    Dziś ktoś sadzi warzywa - ok.
    Jutro ktoś sadzi żyto - wartość naszej nieruchomości spada.

    Granicą więc, nie jest estetyka jako taka, a bardziej granica ingerencji normy prawnej w możliwość rozporządzania własnością tak, by jednocześnie zapobiec ewentualnemu spadkowi wartości nieruchomości w okolicy, ale zachować maksymalnie dużą wolność rozporządzania własnością.

    To tak jak ze służebnościami gruntowymi w Polsce. Niby coś jest nasze, ale drogę między punktem A a B (na przykład) musimy tam mieć.

    OdpowiedzUsuń
  2. To oczywiście nie zmienia faktu, że urzędas (możnaby go chyba w tym wypadku nawet nazwać biurwą) nie ma krzty racji ani honoru, by się przyznać, że za papierologią nie zobaczył człowieka. Warzywka nic nikomu nie szkodzą, nie wyglądają nieestetycznie, nie śmierdzą, nie odstają od tego jak wygląda plan tej zabudowy (przynajmniej na filmiku). Co innego, gdyby to było żyto - kukurydza albo jakiś barszcz Sosnowskiego, ale to?
    A te jego tłumaczenie w oparciu o słownik (chyba chodziło mu o tezaurus), że suitable to common to chyba z kosmosu wziął. Troszkę szkoda, że ten urzędas to facet z polskobrzmiącym nazwiskiem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo słuszne uwagi, ale przy okazji odkryłem pewną istotną prawdę o swoim sposobie myślenia. Oczywiście i czytałem i nasłuchałem się opinii o pewnych dzielnicach czy miastach jako lepszych czy gorszych. Mam tu na myśli opinie Amerykanów. Być może dlatego, że wychowałem się w komunie, takie myślenie jest mi zupełnie obce! Niby wiem i rozumiem o co chodzi, ale sam tak nie myślę i dlatego takie rzeczy albo przychodzą mi do głowy jako ostatnie, albo w ogóle nie przychodzą.

    Za komuny wyprowadzenie się np. z dziewiętnastowiecznej kamienicy czynszowej "do bloków" dawała uczucie złapania Pana Boga za kolana. Kiedy w połowie lat 80. jakiś znajomy, który miał rodzinę we Francji, a sam jeździł do Anglii, powiedział mi, że na Zachodzie mieszkanie w blokach jest dla biedoty, że to takie nowoczesne slumsy, nie chciałem temu wierzyć. Obecnie blokowiska z lat 70. zaczynają odgrywać rolę dawnych dzielnic kamienic czynszowych i nie są uważane za "dobre dzielnice".

    Wiem, że młodsze pokolenie już myśli kategoriami "dobrej dzielnicy" przy poszukiwaniu miejsca do życia. Bardzo dobrze zresztą. Niedawno na Facebooku pewien mój interlokutor zwrócił uwagę na to, że w ogłoszeniach poszukujących mieszkań w ogóle nie znajdujemy uwagi, że pożądana byłaby dobra szkoła w okolicy. To prawda. Ludzie tego jeszcze nie biorą pod uwagę.

    Niestety, tym bardziej ja, który nigdy w takich kategoriach nie myślał, który całe życie mieszkał w sąsiedztwie "mieszanym", czyli wśród całego przekroju społecznych klas, nie wyłączając tzw. marginesu społecznego. A może też i dlatego, że miejsce, w którym mieszkam w Białymstoku, uważane jest za "dobrą dzielnicę"? Mój kolega zasłyszał w Chicago od dwóch białostoczan, że ci planowali kupić sobie mieszkanie w "dobrej dzielnicy np." i tu wymienili moje okolice. Muszę też przyznać, że moje dzieci też miały to szczęście, że chodziły do szkoły podstawowej, która od lat uważana jest za najlepszą w mieście (w kategorii podstawówek oczywiście). Ponieważ to, co mam wokół siebie, uważam za normę i nie mam skali porównawczej, nie mam bodźca, żeby zacząć rozumować w kategoriach "lepszych dzielnic z posesjami o wyższej wartości" i tych "gorszych", gdzie nikt nie chce mieszkać i dlatego mieszkania/domy są tam tanie.

    Panie Kaziku, dzięki Panu, uświadomiłem sobie kolejną prawdę o sobie samym! :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Hah, dziękuję :)

    A propos właśnie wartości nieruchomości i kwestii "sąsiedztwa" kiedyś czytałem o bardzo ciekawej sprawie w trybie common law (właściwie equity) w USA.

    O co chodziło:
    Biała rodzina w Austin w TX posiadała średniej wielkości domek.
    Tuż obok wprowadziła się czarna rodzina z korzeniami z "projects" z któregoś z miast na wschodnim wybrzeżu. Rodzina czarnych zachowywała się widocznie głośniej od reszty mieszkańców okolicy, trochę zaniedbywała obejście wokół domu itd. , ale nic znaczącego.

    Biała rodzina wytoczyła pozew "krzyżowy" czarnej rodzinie, w którym domagała się albo rekompensaty pieniężnej w postępowaniu cywilnym za zaniżenie wartości nieruchomości swoim kolorem skóry (!!), zachowaniem i zaniedbaniem albo...
    nakazem eksmisji za znaczące zaniżenie wartości nieruchomości.

    Sprawa poszła do rozstrzygnięcia wyżej i wyrok był taki, że święte prawo własności, mimo że doznało tu uszczerbku, nie może ograniczać i "karać" ze względu na rasę kogokolwiek.
    Obie strony w tym sporze swoje racje miały, ale pamiętam jak FOX News i Huffington Post opisywał to zdarzenie, a jak NBC i NYT.
    To był piękny przykład jak bardzo dziennikarstwo może zmieniać percepcję rzeczywistości.

    NBC wytoczyło na pierwszy front ciężkie działa rasizmu i faszystowskich zapędów tej białej rodziny.

    FOX mówił raczej o tych pozwanych afroamerykaninach, którzy w całej okolicy wzniecali zło i tworzyli dantejskie sceny.

    Po tym całym spektaklu stwierdziłem, że takie plebejsko-rozrywkowo-subiektywne dziennikarstwo uprawiane w programach typu UWAGA itd. to przekleństwo przekazu medialnego.

    Nie pamiętam nazwisk obu tych rodzin, dlatego nie mogę tego znaleźć, ale wojna o "dobre i złe dzielnice" w USA jest naprawdę zajadła.

    A my, Polacy, mimo, że narzekamy na baaaardzo wiele spraw, często nie zdajemy sobie sprawy jak bardzo fajne, homogeniczne i niezaizolowane społeczeństwo mamy. Brak gett, fawel, dzielnic biedy i dzielnic izolowanych etnicznie to jeden z naszych największych atutów, których się nie docenia, dopóki się nie wyjedzie gdzieś dalej.

    OdpowiedzUsuń
  5. I nie ma co tu się tak bardzo zachwycać Polską , bo tu widać jak a dłoni na co nas i polityków stać
    http://www.sekretyameryki.com/?p=6463

    OdpowiedzUsuń