piątek, 1 lipca 2011

O lekturach szkolnych (1)

Pewna opiniotwórcza gazeta wydała dodatek poświęcony tekstom pisanym. Wygląda na to, że będzie to nowy miesięcznik. Inicjatywa jest jak najbardziej pochwały godna, niemniej z pewna przykrością stwierdziłem, że zarzuty stawiane owej gazecie, jakoby w bardzo arogancki sposób uzurpowała sobie prawo do reprezentowania „jedynie słusznej drogi”, wszystkich innych uważając za ciemnogród i zaścianek, w dużej mierze się potwierdziły.
Kilka słów poświęcę jednemu z artykułów poświęconemu lekturom szkolnym, w którym autor proponuje cały zestaw szkolnych koszmarków wysłać na śmietnik, w zamian za to proponując polskim uczniom jakieś dwa-trzy tytuły amerykańskie.
            Ton tej wypowiedzi jest tak bezczelnie arogancki, że w pierwszym momencie miałem ochotę przerwać czytanie. Problem w tym, że mimo wszystko w olbrzymiej mierze ten człowiek piszący w stylu największego mędrka w blokowisku, ma rację. Książki, które były ciężkie do strawienia już dla mojego pokolenia, są tym bardziej niestrawne dla pokolenia współczesnego. Już za moich lat szkolnych gorąco dyskutowano dobór lektur szkolnych, mimo, że to była przecież komuna. Oczywiście wpływ na to miał wolnościowy zryw czasów pierwszej „Solidarności”.
            Nie ma się co oszukiwać, nie każemy dzieciakom studiować jakichś dłuższych fragmentów Mikołaja Reja, czy Sępa-Szarzyńskiego, ponieważ uważamy, że są to teksty stare, dotyczące rzeczywistości często dla nas niezrozumiałej, a przede wszystkim są one napisane słownictwem i składnią, przez które naprawdę trudno się przebić współczesnemu czytelnikowi. Trzeba by tekst przeczytać raz, potem objaśnić słowa i struktury gramatyczne, a na koniec kazać go przeczytać jeszcze raz. Normalne współczesne dziecko tego nie wytrzyma.
            Zdominowani jednak jesteśmy wiekiem XIX. Osobiście mam do tego okresu w literaturze zarówno polskiej, jak i światowej, olbrzymi sentyment. Na niej się wychowałem, bo moi dziadkowie mieli przedwojenne jubileuszowe wydanie wszystkich dzieł Adama Mickiewicza w jednym tomie. Pojedyncze wiersze czytałem już w pierwszej klasie szkoły podstawowej. O trudniejsze słowa pytałem dorosłych, ale Mickiewicz nigdy nie wydawał mi się poetą zbyt trudnym. Jego utwory wdzięcznie się rymowały. Zdań używał prostych, więc i przesłanie było zrozumiałe. Natomiast co do samego przesłania…. Ha! Tutaj trzeba powiedzieć otwarcie, że namieszał nam ten Mickiewicz w głowach jak mało kto. Człowiek ten przecież uczynił ze sprawy polskiej religię i to nie podobną do jakiegoś optymistycznego przesłania pewnych nurtów w chrześcijaństwie, ale raczej do jakiegoś przedziwnego synkretyzmu najbardziej pogmatwanych wątków chrześcijaństwa (idea zbawienia przez ofiarę Mesjasza, czyli Syna Bożego, gdzie rolę owego Mesjasza, spełnia Polska) pomieszanych z fatalizmem litewsko-słowiańskiego pogaństwa.
            Na czym polega potęga słowa? Otóż przybranie odpowiedniego stylu przy pomocy specjalnego słownictwa, tudzież składni i środków retorycznych (np. pytanie, na które autor zaraz sam odpowiada) stwarza u odbiorcy odpowiednie skojarzenia, odczucia, a wręcz stany emocjonalne, które bardzo łatwo wziąć za wpływ wyższej siły o naturze nadprzyrodzonej. Chyba całkiem niedawno Paweł Kukiz wypowiadając się na temat kazania księdza, który jest dla niego autorytetem, powiedział, że „ciary mu przeszły po plecach”. Dosłownie takiego samego zwrotu użyła moja amerykańska znajoma, kiedy usłyszała przemówienie pewnej posłanki do Kongresu wygłaszającej gorące przemówienie o tym, że odtąd nikt nie zabroni gejom prawa do miłości (chodziło o związki par homoseksualnych). Mało kto zwrócił uwagę na to, że miłości nikt nikomu już dawno nie zabraniał. Potęga stylistyki! To ona sprawia, że „ciary nam chodzą po plecach”.
            Żeby styl spełniał swoją rolę, słuchacz lub czytelnik musi być z tym stylem choć trochę zaznajomiony. Tylko wtedy odpowiednia figura retoryczna poparta odpowiednią intonacją, albo zawieszeniem głosu wywoła u słuchacza odpowiedni efekt. Ludzie w pierwszej połowie XIX wieku znali opowieści biblijne. Nie dlatego, ze powszechne było czytanie ksiąg Pisma Świętego, ale po prostu ludzie słuchali czytań z Ewangelii, Listów apostolskich, Proroctw czy Pięcioksięgu przychodząc na niedzielną mszę. Samo użycie języka księdza Jakuba Wujka już nastawiało słuchaczy, czy to magnata, czy prostego szlachciurę czy jeszcze prostszego chłopa, na coś podniosłego, niezwykłego, związanego z siłami, które były od nich dużo potężniejsze.
            I takiego właśnie stylu zaczął używać Mickiewicz pisząc swoje mistyczne wymysły: „Księgi narodu i pielgrzymstwa polskiego” czy „Dziady”. Mickiewicz był człowiekiem bardzo zarozumiałym i aroganckim, skoro uważał się za coś więcej niż poetę, bo aż „wieszcza”, czyli proroka narodowego, który ma prawo do „rządu dusz”. Trzeba przyznać, że po mistrzowsku opanował język, który odpowiedni efekt miał wywołać. W człowieku wrażliwym, który w kościele się nasłuchał Apokalipsy i proroctw starotestamentowych, niewątpliwie tekst „Ksiąg narodu” otwierał odpowiednie „klapki” wywołując pożądany przez autora efekt. Nie ma się co dziwić, że Mickiewicz „opętał” wielu. Jeżeli dodamy do tego, że jako przedstawiciel romantyzmu pisał  również rymowanki wzorowane na twórczości ludowej, nie ma się co dziwić, że był krytykowany zarówno przez współczesnych sobie „klasyków”, którzy w ogóle nie trawili romantyzmu, jak i późniejszych „pozytywistów” czy też konserwatystów krakowskich. Mój ulubiony autor wspaniałych opowieści o Rzymie odrodzenia i baroku, Kazimierz Chłędowski, nie cierpiał romantyzmu. A wracając do potęgi stylistyki - coraz mniej ludzi chodzi do kościoła, a i w samym kościele korzysta się z przekładów nowszych. M.in. dlatego czytając tekst "Dzadów" czy "Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego" współczesny czytelnik nie tylko się nie podda religijnej retoryce, ale od razu weźmie te teksty za kompletne dyrdymały. Żeby było śmieszniej, za takie były już uważane przez niektórych w czasach samego Mickiewicza.
            Jeżeli jednak zadamy sobie trud i przeczytamy kolejną pozycję, którą autor artykułu najchętniej spaliłby na stosie (na stosie innych książek), a mianowicie „Wspomnienia niebieskiego mundurka” Witolda Gomulickiego, zrozumiemy, że Mickiewicz był w latach 40. XIX wieku po prostu powiewem świeżości po Adamie Naruszewiczu lansowanym przez nauczyciela języka polskiego. Wiersze Mickiewicza były tą pożądaną przez młodych literaturą „współczesną”. A że przemawiał bardziej do emocji niż rozumu, chłopcy potem szli do z góry przegranego powstania styczniowego.
            „Reduta Ordona”, wiersz oparty na kompletnej nieprawdzie, bo Ordon swoją redutę przeżył i bezpiecznie się znalazł w Paryżu, deklamowana przez Zygiera w „Syzyfowych pracach” to moment, w którym chłopcy, w tym główny bohater, Marcin Borowicz, rozumieją, że wolą być Polakami a nie Rosjanami, choć ich do rosyjskości nie zmuszano, ale w bardzo przemyślny sposób do niej przyciągano. No tak, ale „Syzyfowe prace” autor artykułu wdeptałby w ziemię razem ze „Wspomnieniami niebieskiego mundurka”.
           
Otóż zgadzam się, że pewne książki, zwłaszcza na poziomie szkoły podstawowej, są dla wielu dzieci zbyt trudne do zrozumienia. Nie dla wszystkich, ale dla większości zdecydowanie tak. Zawsze mi się zdawało, że celem jakichkolwiek działań edukacyjnych jest zmiana. Zmiana w stanie umysłu. Oto jestem ignorantem w danej dziedzinie, ale przy pomocy nauczyciela, dzięki czytaniu, przemyśleniu i dyskusji, zaczynam rozumieć coraz więcej. Człowiek wykształcony różni się tym od niewykształconego, że więcej wie i rozumie. No, tak przynajmniej powinno być! Jeżeli argumentem ma być stwierdzenie, że lepiej się tego nie uczyć, bo to trudno zrozumieć, to ja się poddaję. Najlepiej uczmy się tego, co już umiemy. Wtedy będzie miło i w dodatku wesoło. A przecież wiadomo, że w nauce chodzi przede wszystkim, żeby było łatwo, miło i wesoło. Jak się komuś wydaje, że chodzi o zmianę w stanie umysłu i sposobie myślenia, to jest zacofanym nauczycielem z Ciemnogrodu, który powinien spłonąć razem ze swoimi głupimi książkami, których nikt nie rozumie. Co? Ktoś jednak rozumie? Bzdura, skoro ja, autor artykułu w inteligentnym dodatku do gazety dla inteligentnych ludzi nie rozumiem, to nikt nie ma prawa rozumieć i basta!
Należy jednak się zgodzić, że nie ma sensu w szkole dla mas, a taką z definicji jest szkoła podstawowa, kazać dzieciom, które być może kiedyś będą dobrymi fryzjerkami, albo mechanikami samochodowymi, czytać teksty pisane językiem, którego nikt już nie używa, o problemach, które nurtowały ludzi 100-200 lat temu. Może faktycznie szkoła podstawowa powinna się skupić na kształceniu samych umiejętności, w tym umiejętności czytania, choć może tekstów bliższych współczesności. Z gimnazjum mam dylemat, bo tak naprawdę jest to też szkoła dla mas, gdzie większość uczniów odczuwa coraz większy pociąg do realizacji swojej osobowości i seksualności niekoniecznie w kontakcie z literaturą. W czasach, kiedy nie było gimnazjów i liceów dla mas, istniały szkoły zawodowe, gdzie młody człowiek nie pałający miłością do książek, po prostu uczył się zawodu. Oczywiście zajęcia z języka polskiego były, ale w bardzo okrojonym wymiarze.
Zredukowany program wiedzy o literaturze posiadały też technika. I wszystko w porządku. Naprawdę nie każdy musi być znawcą tego, co ktoś tam sobie wymyślił i napisał. W tym momencie wcale nie ironizuję ani w jedną ani w drugą stronę. Musimy się pogodzić z faktem, że istnieją ludzie, którzy czytać nie chcą, nie lubią, a przy czytaniu się męczą i nudzą. Jestem daleki od potępiania tych ludzi. Jeżeli wykazują zamiłowanie do handlu detalicznego/hurtowego, do pracy manualnej, rzemiosła czy usług, to znajomość literatury do niczego im nie jest potrzebna. Zauważcie, że nie napisałem, że się do niczego nie przyda, tylko, że nie jest potrzebna. Trzeba bowiem zdać sobie sprawę z tego, że literatura piękna w ogóle mało komu się do czegokolwiek przydaje – chyba, że krytykom i nauczycielom, bo oni z tego żyją.
Pamiętać jednak również należy, że człowiek roszczący sobie pretensje do przynależności do intelektualnej elity społeczeństwa (dawniej zwanej inteligencją) powinien się posługiwać pewnym kodem kulturowym, który jest przenoszony w tekstach. Ze znajomością literatury jest jak ze znajomością historii. Bez tego można żyć, ale nie można twierdzić, że się w pełni rozumie bieżącą rzeczywistość. Człowiek z intelektualnymi pretensjami powinien choćby umieć powiedzieć, dlaczego uważa, że teksty Mickiewicza są głupie. Żeby coś oceniać, trzeba to znać. Żeby wiedzieć, dlaczego wybuchło powstanie styczniowe, warto wiedzieć jakiego typu literatura rozpalała umysły młodych ludzi w połowie XIX wieku.
Powinni istnieć ludzie, którzy będą te rzeczy ogarniać i być nośnikami tego, co się patetycznie nazywa „dziedzictwem kulturowym”. Takich ludzi powinny kształcić licea ogólnokształcące. Dawne licea były dla tych, którzy zdecydowanie wybierali się na studia wyższe. Trzeba dodać, że były to studia, na które trudno się było dostać. Gdybyśmy mieli porównywać dawne licea do jakiegoś typu szkoły amerykańskiej, to tylko do tzw. prep schools (takich jaką widzieliśmy w „Stowarzyszeniu umarłych poetów”). Obecne licea poziomem spadły do amerykańskich powszechnych high schools.
Nauczyciele, jako istoty ekonomiczne, tak jak każdy z nas, równają wymagania „w dół”, stąd na uczelni nie dziwi już nawet bardzo inteligentny młody człowiek, który niewiele wie już nie tylko o literaturze czy historii, ale o świecie w ogóle, ponieważ nikt tego od niego wcześniej nie wymagał. A co powiedzieć o tych, którzy zbyt inteligentni nie są? Oni też muszą studiować, bo przecież sama kiepsko zdana matura niczego im nie daje. Studia też nie dadzą, ale zostanie papierek. A przecież ludzie ci mogliby z pożytkiem dla siebie i innych już wcześniej porządnie nauczyć się zawodu i zarabiać na życie.
Podsumowując, uważam, że lekarstwem na problem z doborem lektur szkolnych jest sam system szkolny. Dobry fachowiec w jakiejś dziedzinie nie związanej z literaturą, nie musi się męczyć nad zawiłościami „Starej Baśni”. Członek tzw. elity intelektualnej powinien radzić sobie z każdym tekstem, bo na tym m.in. podobno polega inteligencja. Niechaj więc licealiści przygotowujący się na studia humanistyczne zaciskają zęby i przebijają się przez zawiłe opisy przyrody u Orzeszkowej, a „szewc niech robi buty”. 
Myślę, że cdn ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz