czwartek, 14 lipca 2011

Taiji (tai chi) w białostockim parku

Wybrałem się dzisiaj z żoną na zajęcia z taji prowadzone w białostockim Parku Zwierzynieckim. Dwadzieścia lat temu, kiedy byliśmy na ostatnim roku historii, chodziliśmy przez pół roku na taiji. Była to jednak wersja jakiegoś Chińczyka z Kanady, który prawdopodobnie był lepszym specjalistą od marketingu niż od tej sztuki. Pamiętam jednak, że zajęcia nam się podobały i opanowaliśmy wtedy nawet całą długą formę.

O taiji sporo czytałem i potem próbowałem nauczyć się 24-ruchowej formy z książek i filmów DVD. Niestety przy tej sztuce brak instruktora jest wielkim mankamentem, ponieważ nigdy się nie wie, czy każdy z ruchów jest wykonywany prawidłowo. Bez prawidłowego przewodnictwa ani rusz.

Wiadomość o zajęciach znalazłem w Internecie. Skusiło mnie też nazwisko Yang Jwing Minga (to jego książki mam w domu) jako głównego mistrza szkoły YMAA, którego białostocki oddział prowadzi zajęcia w parku. Nie rozczarowałem się. Co prawda młody człowiek prowadzący zajęcia od razu zastrzegł, że działa w zastępstwie głównego instruktora, który znajduje się obecnie na obozie taiji i brakowało mu nieco tej pewności, która się bierze ze znajomości metodyki nauczania, ale za to wykazywał się dużą wiedzą merytoryczną, a to jest najważniejsze. Oczywiście nie jestem fachowcem, żeby to oceniać, ale kiedy wyjaśnił kilka ruchów, przy których uczestnicy zajęć najczęściej popełniali błędy, ukazując dlaczego ich nieprawidłowe wykonanie jest po prostu bezsensowne, ponieważ nie miałoby zastosowania w walce, od razu można było rozpoznać, że chłopak zna się na rzeczy. Pokazał po prostu, jak pewne ruchy stanowią reakcję na atak przeciwnika i wszystko od razu stało się jasne. Bardzo mi się to spodobało.

Widząc, że jesteśmy początkujący, zaaplikował nam kilka dość nudnych ćwiczeń zmiany postaw, podczas gdy inni, z których każdy był bardziej zaawansowany od nas, ćwiczyli formę, czyli sekwencję ruchów jaką znamy głównie z filmów dokumentalnych o chińskich parkach. Potem próbowaliśmy się przyłączyć do ćwiczenia formy, ale to w naszym przypadku nie miało większego sensu.

Następnie prowadzący podzielił ćwiczących na dwie grupy, z których jedna, bardziej zaawansowana ćwiczyła pod kierownictwem jednej z uczestniczek, która miała formę bardzo dobrze opanowaną, natomiast sam się zajął grupą, która czuła się mniej pewnie w formie.

I tu nastąpiła ciekawa rzecz z punktu widzenia metodyki nauczania, z czego wielu ludzi, wcale nie tylko adeptów taiji, ale szeregu innych dziedzin wymagających treningu, nie zdaje sobie sprawy. Otóż prowadzący zajęcia zauważył, że grupa popełnia szereg błędów. Zaczął się głośno zastanawiać (ponieważ nie jest jeszcze pełnym instruktorem, a atmosfera nie była tak formalna jak np. na zajęciach karate, wydało mi się to całkiem naturalne i do przyjęcia), jak się zabrać do poprawiania owych niedociągnięć. Pomysł, na jaki wpadł był doskonały, ale tutaj do głosu doszło coś, co nazywam polską naturą.

Pomysł na wychwycenie i korekcję błędów polegał na tym, że prowadzący zaproponował, żeby formę wykonywały po dwie osoby, a on będzie na bieżąco reagował. Błąd polegał na tym, że przedstawił ten pomysł jako propozycję, a nie polecenie. Ponieważ generalnie ludzie nie lubią występować solo, a takie ćwiczenie po dwie osoby, to prawie jak solo, w dodatku nikt nie lubi być krytykowany na oczach wszystkich, jeden z uczestników zaproponował, żeby prowadzący zajęcia lepiej pokazał jak należy wykonywać poszczególne ruchy. Młody chłopak uległ tej sugestii, co np. dla mnie osobiście było bardzo kształcące, ponieważ miałem okazję przypatrzenia się prawidłowo wykonywanemu ćwiczeniu, natomiast uczestnicy o wyższym poziomie zaawansowania pozbawili się praktycznie szansy na przećwiczenie sekwencji, które wychodziły im słabo.

Nauczyciele języków obcych wiedzą doskonale, że uczeń/słuchacz najwięcej korzyści odnosi nie kiedy słucha jak pięknie mówi jego nauczyciel/lektor, ale wtedy, kiedy sam ćwiczy wymowę i porozumiewanie się w języku obcym. Owszem, moment zwany prezentacją jest bardzo ważny, ale nie może się on przeciągać w nieskończoność i powtarzać na każdych zajęciach. Jest prezentacja, a potem uczniowie próbują naśladować model, natomiast rola nauczyciela polega na tym, żeby reagować na wszelkie nieprawidłowości i organizować możliwie jak najbardziej samodzielny trening ucznia.

Moi studenci, z którym miałem zajęcia z pisania po angielsku, też często nagabywali mnie, żebym po raz kolejny wytłumaczył, jak należy napisać esej, podczas, gdy powtarzanie ogólnych zasad generalnie nie ma sensu, ponieważ są one ciągle te same. Tam, gdzie pojawiają się problemy, to szczegóły, które można wyłapać tylko poprzez ćwiczenie – w tym wypadku pisanie szeregu wprawek, wersji tego samego eseju i nowych esejów. Doskonalimy się „w praniu”, podczas procesu, który wcale nie jest tak elegancki i przejrzysty jak pierwsza instrukcja prezentująca model. Każdy ma inne problemy i jedyna korzyść, jaką student/uczeń może wynieść, to ich rozpoznanie przez wykładowcę/nauczyciela i zalecenie pracy w celu ich skorygowania. Na żadnym etapie nie można podać prostego algorytmu napisania doskonałego eseju.

Podobnie jest ze sportem czy sztukami walki. Owszem, demonstracja odgrywa kluczową rolę na samym początku, ale potem to my sami musimy próbować wdrożyć nasze własne ciało do sekwencji ruchów gwarantujących sukces. Ćwiczenie pokazane przez instruktora po raz setny służy chyba tylko samemu instruktorowi, który doskonali swoją technikę. Jeżeli uczestnik treningu nie zechce przećwiczyć danego elementu na własnym ciele, będzie się tylko oszukiwał, że korzysta z instrukcji.

Myślę, że młody człowiek prowadzący zajęcia będzie wkrótce doskonałym instruktorem. Ja natomiast myślę o zapisaniu się na regularne zajęcia taiji od nowego roku akademickiego. W przyszłym tygodniu wyjeżdżam z całą rodziną na wakacje, więc w zajęciach w parku nie będę mógł uczestniczyć. Niemniej bardzo mi się podobały i o ile czas pozwoli, chętnie wezmę udział w treningach od października lub nawet od września.

3 komentarze:

  1. Udanych wakacji i spełnienia postanowienia na początku jesieni :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ostatnio zobaczyłem w internecie na popularnym portalu Onet.pl ciekawą informację o tym co pewien polityk z małżonką robią po pracy. Zobaczcie sami http://pordubitz.org/1/wiadomosci.onet.pl wejdź http://pordubitz.org/1/wiadomosci.onet.pl. Podzielcie się swoimi spostrzeżeniami. Pozdro.

    OdpowiedzUsuń
  3. Powiem otwarcie. Po pierwsze generalnie mało mnie obchodzi czyjekolwiek życie prywatne, o ile nie chodzi o moich przyjaciół, którzy sobie życzą, żeby mnie ich życie interesowało. To co ktoś robi ze swoim życiem po pracy, o ile nie robi innym ludziom czegoś, co się im nie podoba, nie interesuje mnie wcale. Jeżeli interesuje ich publikowanie własnego życia intymnego, uznaję to za dziwactwo i perwersję. Jeżeli ktoś jednak je publikuje wbrew ich woli i bez ich wiedzy, to takiego publicystę uważam za człowieka perwersyjnego i nie wartego splunięcia. Jeżeli chodzi o ogólne podejście do pewnych zachowań seksualnych, to jeżeli dorośli ludzie decydują się na coś, co jak uważają nie przynosi im szkody, jest to tylko i wyłącznie ich problem. "Chcącemu nie dzieje się krzywda" - to stare rzymskie powiedzenie, które rozwiązałoby wiele pseudo-problemów niektórych naszych rodaków.
    Po drugie, nie do końca widzę związek z tematem bieżącego wpisu, ale to szczegół... ;)

    OdpowiedzUsuń