poniedziałek, 9 lipca 2012

Opowieści rodzinne, czyli o wujostwie Z.


Ostatnie upały sprawiły, że czułem się jakby moja świadomość topniała niczym czekolada, zaś zdolność koncentracji spadła niemal do zera. Nie mogę szczerze powiedzieć, że ten stan uległ znacznej poprawie, ale z pewnością dzięki przyjemnemu powiewowi i chwilowym lekkim ochłodzeniom spowodowanym przelotnymi deszczami w ogóle jestem w stanie choć odrobinę zebrać myśli.

W międzyczasie wiele tematów przewinęło się przez mój RAM, ale nie zdecydowałem się poruszyć żadnego, ponieważ przy mózgu w trzech czwartych zlasowanym nie powinno się poruszać poważnych zagadnień.

Jest sezon ogórkowy, więc może lepiej opowiem jedną z historii rodzinnych mojego Taty.
Mój Tata często wspominał rodzinę, której ja już żadną miarą nie mogłem poznać, ponieważ ludzi ci pomarli przed moim urodzeniem, zaś z ich dziećmi kontakty się urwały. Trzeba jednak przyznać, że wśród dalekich krewnych oryginałów nie brakowało.

Mój Tata, jako młody chłopak tuż po wojnie często odwiedzał wujostwo Z. Prawdopodobnie jego miłość do nich nie była tak zupełnie bezinteresowna, ponieważ każda jego wizyta kończyła się jakimś „prezentem” w postaci banknotu i to banknotu od ciotki i od wujka.
- Masz, tylko ciotce nic nie mów – zastrzegał wuj Z.
- Trzymaj, tylko nic nie mów wujkowi – mawiała ciotka Z wciskając banknot.
Jak tu nie kochać takich wujostwa?

Byli to ludzie zamożni, ponieważ posiadali sklep z rybami z olbrzymim akwarium i aneksem restauracyjnym. Na bieżąco działała dostawa świeżych ryb zarówno morskich jak i słodkowodnych (jak to było możliwe zaraz po wojnie pod rządami komuny nie wiem, ale fakt jest taki, że interes działał doskonale). W sklepie można było kupić ryby na wynos, a można było również podejść do akwarium, wskazać konkretną rybę, po czym dostać ją pięknie usmażoną ze wszystkimi pysznymi dodatkami.

W sklepie wujostwa Z. stołowali się ubecy, którzy zgodnie z zasadą, że „ryba lubi pływać” życzyli sobie również alkoholu, na którego wyszynk sklep nie miał koncesji. Sprawę rozwiązywało się tak, że wódkę przynoszono bądź ze sklepu monopolowego, bądź z jakiejś sąsiedniej restauracji. Widocznie ubekom smakowały ryby, ponieważ nikt się nigdy nie czepiał serwowania alkoholu w sklepie bez koncesji. Problem jednak w tym, że zaczęła się „wojna o handel” i wujostwo Z. zaczęło być nękane podatkami i domiarami. Wujek Z. zapłacił jeden domiar, zapłacił i drugi, ale skoro stalinowski fiskus widział, że ktoś płaci, wychodził z założenia, że może zapłacić jeszcze więcej. Zresztą nie o to przecież chodziło. Celem tych licznych domiarów było załamanie „prywaciarza”, który dobrowolnie zwijał interes. Tak też się stało ze sklepem wujostwa Z. Mnie dzisiaj nurtuje dlaczego nie pomogli mu znajomi ubecy, skoro byli jego najlepszymi klientami?

O ile dobrze pamiętam, wujek Z. później dostał chyba nawet jakąś kierowniczą posadę w firmie państwowej, więc generalnie źle nie skończył, choć jego doskonały sklep z rybami musiał ulec samolikwidacji.

Wujostwo Z. słynęli w rodzinie z jeszcze jednego powodu. Byli to ludzie bardzo otyli, którzy kochali jeść. Jedli kilka obfitych posiłków w ciągu dnia, ale również regularnie budzili się w środku nocy, szli do kuchni i przyrządzali sobie solidny posiłek – często na gorąco.

Z opowieści rodzinnych wujostwo Z. jawi się jako bardzo sympatyczna para uroczych grubasów i obżartuchów z talentem do prowadzenia interesu rybnego. Byli ludźmi o złotych sercach, co objawiało się w hojności wobec młodego kuzyna. Szkoda, że nie były to czasy przychylne dla wolnej przedsiębiorczości, a w związku z tym przedwojenni biznesmeni musieli zniknąć, zaś po roku 1989 nowe ich pokolenie musiało się wszystkiego uczyć na własnych błędach, a że często nauczyło się, że najważniejsza w interesach jest chciwość w swojej bezpośredniej i pierwotnej formie, mamy to, co mamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz