czwartek, 12 lipca 2012

O tym jak SB wzywało "na rozmowę" studentów historii


Ktoś, kto zna komunę tylko z podręczników do historii lub z programów publicystycznych przygotowanych przez prawicowych dziennikarzy, może sobie wyrobić opinię, że było to jedno wielkie piekło, w którym życie było niemożliwe. Paradoks polega na tym, że z jednej strony taka opinia nie jest zbyt daleka od prawdy, zaś z drugiej trzeba brać pod uwagę niezwykłą zdolność ludzkiego umysłu przystosowywania się do przeżycia w każdych warunkach. Ktoś, kto się w komunie urodził, ten o jakimś innym świecie dowiadywał się dopiero wtedy, kiedy był już w stanie docenić opowieści ludzi starszych, którzy pamiętali okupację i sanację, albo tych, którzy bywali na Zachodzie. Jeżeli jednak w rodzinie byli ludzie, którzy czasy przedwojenne wspominali niezbyt przychylnie, zaś okupację jako prawdziwe piekło, a przy tym byli na tyle mało ważni, że komunistyczne władze się nimi nie interesowały, tam trudno było usłyszeć jakąś poważniejszą krytykę na temat rządów komunistów. No może na temat poszczególnych I sekretarzy PZPR czy innych komunistycznych oficjeli. Trzeba bowiem przyznać jedno, że nie pamiętam takich momentów, żeby ludzie w codziennych rozmowach bali się krytykować, czy śmiać się z władz. Owszem, słyszałem o sytuacjach w pewnych instytucjach, np. na uniwersytecie, gdzie wtyki esbeckie mogły komuś przerwać karierę naukową. Jednakowoż wśród sąsiadów i rodziny, tudzież wśród szkolnych kolegów, otwarcie opowiadało się kawały o komunistycznych politykach.

Musimy też zdawać sobie sprawę, że w czasach komuny, mimo krytyki poszczególnych posunięć władz, żyli ludzie, którzy tak wierzyli w praworządność komunistów, że opowieści o prześladowaniu przez SB brali za oszołomstwo, jak byśmy to dziś powiedzieli, i histerię opozycjonistów w dodatku podpuszczanych przez CIA i inne zachodnie wywiady. To nie jest żart. Naprawdę znałem ludzi, którzy praktycznie łykali wszystko, co podawali w telewizji, a przy tym byli to ludzie wykształceni i generalnie o dobrej woli (oczywiście pojętej tak, jak ideowy lewicowiec ją pojmował).

Kiedy mojej ciotce i wujkowi opowiedziałem, jak to esbecy z Lutomierskiej wzywają moich kolegów na „rozmowy”, stwierdzili, że gdybym ja im tego nie opowiedział, nigdy by w to nie uwierzyli. Mąż mojej ciotki stwierdził, że co jakiś czas dochodziły go słuchy o takich rzeczach, ale traktował je jak „bajki o żelaznym wilku”. (Minęło jakieś 20 lat od tamtej rozmowy, kiedy podczas swojej pierwszej i jedynej wizyty w Wilnie, dowiedziałem się, co to jest legenda o żelaznym wilku, ale to inny temat).

A rzecz się miała tak, że mojego kolegę ze studiów oficjalnie wezwano na Lutomierską. Jak się później dowiedziałem, nie był jedyny. Ten jednak mi się zwierzył, ponieważ był pod wielkim wrażeniem całego doświadczenia. Przede wszystkim zaskoczyły go szczegółowe informacje o każdym z nas, czyli studentów historii z naszego roku. Esbek w bardzo uprzejmy sposób roztaczał przed zastraszonym kolegą obraz naszego roku tak szczegółowy, że biedny chłopak nie miał już żadnych wątpliwości, że ci goście wiedzą o każdym wszystko. Początkowo zaczęliśmy się zastanawiać, kto na naszym roku jest esbecką wtyką. Na pierwszym i jeszcze drugim roku był u nas człowiek, który proponował temu samemu koledze wzięcie dyktafonu na egzamin u nielubianego przez nas doktora, który to dyktafon był gotów mu pożyczyć. Doktora nie lubiliśmy, on nas zresztą też, ale kto w latach 80. miał profesjonalny łatwy do ukrycia dyktafon? Wkrótce potem ten nasz „kolega” zniknął z naszego roku. Być może jako „spalony”, ponieważ wszyscy zaczęliśmy go podejrzewać o współpracę z SB, został przeniesiony gdzie indziej? Trudno powiedzieć. W każdym razie tego człowieka nie było już wówczas z nami na roku, więc kwestia kto jest kapusiem, pozostawała otwarta.

Dużo później przyszło mi do głowy, że te wszystkie szczegółowe informacje o każdym z nas nie musiały pochodzić od jakiegoś jednego TW, ale po prostu z tych rozmów, na które, jak mi się zaczęło wydawać, rutynowo wzywali wielu studentów. Uprzejma rozmowa, luźna pogawędka o wszystkim i o niczym, praktycznie nikomu konkretnemu nie szkodząca i sprytny esbek wyciągał informacje, które skonfrontowane z innymi tego typu wypowiedziami dawały całkiem bogaty obraz całości, w tym portrety psychologiczne każdego z nas.

Kolega, który zwierzył mi się ze swojej wizyty na Lutomierskiej (zresztą, wcale nie mnie jednemu, a co najmniej trzem innym kolegom), podpisał „tylko” dokument, w którym zobowiązywał się nikomu nie mówić o swojej rozmowie z esbekami.

O tych wezwaniach do siedziby SB w Łodzi opowiedziałem Jackowi W., swojemu dużo starszemu koledze, który powiedział mi wtedy ni mniej ni więcej, tylko, że gdyby mnie też kiedykolwiek wezwali, mam nic nie podpisywać. Ja mu na to, że przecież jak można im odmówić, a on, że zupełnie zwyczajnie, a oni jeśli nie wyczują, że się ich boisz, zazwyczaj dają ludziom spokój. Taki podpis na rzekomej obietnicy nie informowania nikogo o rozmowie może być natomiast wykorzystany w rozmaitych celach, w tym do produkcji fałszywych deklaracji współpracy, którymi esbecy mogliby delikwenta szantażować grożąc kompromitacją w oczach kolegów-opozycjonistów.

Nie pamiętam już, czy był to rok 1987 czy 1988, choć raczej ten wcześniejszy, ale słowa te utkwiły mi bardzo dobrze w pamięci, a przypomniały mi się zwłaszcza w czasach rządów PiS, kiedy z całą mocą twierdzono, że esbecy „przecież sami siebie w błąd nie wprowadzali”. No sami siebie pewnie nie, ale opozycjonistów dlaczego nie?

Jacek dał mi wówczas jeszcze jedną radę, z której zrobiłem użytek zaraz na drugi dzień, kiedy tylko pojawiłem się na uczelni. Otóż powiedział mi, że jeżeli cię wzywają na Lutomierską i z tobą gadają, to ty opowiadaj o tym wszystkim dookoła i niczego się nie bój. Wtedy esbecy będą uważać, że jesteś po prostu głupi i przestaniesz być dla nich obiektem zainteresowania. 

Kiedy więc na drugi dzień znalazłem się w Instytucie Historii dosłownie każdemu, kto się znajdował na korytarzu rozpowiedziałem, że kolega, o którym była mowa na początku, był na Lutomierskiej i że esbecy napędzili mu niezłego stracha swoją znajomością szczegółów z naszego życia. Efekt był taki, że mnie samego nikt nigdy na SB nie wzywał, a i owego kolegi również już nikt później nie niepokoił.

Była to już druga połowa lat 80. ubiegłego stulecia i niewykluczone, że metody pracy SB były też już inne niż choćby na początku owej dekady. Inny starszy kolega, już z Białegostoku, opowiedział mi bowiem przypadek swojego wezwania na SB, kiedy to oficer za biurkiem cały czas się na niego wydzierał, a przy tym w pewnym momencie przeładował pistolet i położył go przed sobą na biurku. Kolega ów, kiedy wychodził z pokoju tego oficera nie trafił w drzwi i nabił sobie guza na czole uderzając się o ścianę. „Gdybym cokolwiek wiedział na tematy, o które mnie pytali, najprawdopodobniej wyśpiewałbym wszystko, bo mało się nie zes…łem ze strachu. Na moje szczęście zorientowali się, że naprawdę nie mam pojęcia o co chodzi i kazali mi spier….ć do domu”.

Mnie, na szczęście, los oszczędził sprawdzenia umiejętności radzenia sobie ze służbą bezpieczeństwa PRLu. Gdyby mnie wezwano i grzecznie pytano, np. o postępy w nauce kolegów, albo czy ktoś lubi wypić, pewnie dałbym się podpuścić jak małe dziecko, bo z pewnością nie widziałbym w tym nic złego. Nie byłem ani twardzielem ani cwaniakiem, a myślę, że takich jak ja było w czasach PRLu na pęczki. Broń Boże nie przeczę, że istnieli prawdziwi bohaterowie, ale tych, jak pokazuje historia, zawsze jest niewielu i dlatego zresztą tak bardzo ich podziwiamy.

1 komentarz:

  1. Hej Stefan , a jakież piękne sprawozdania składał tak przez nas lubiany prof. Andrzej F.G. ... , a pamiętasz starego "solidarucha" dr M. ? Jakie kręcił interesy z "chłopakami" z branży po 89 r.? I strasznie mu to zaszkodziło.....to jak z bajki o żelaznym wilku. Miłego wypoczynku, ja w tym roku na południowe kresy, na Zips jadę :) fascynuje mnie ten Ost niemiecki :) Pozdro, WF

    OdpowiedzUsuń