czwartek, 21 lutego 2013

Niebezpieczne alianse (3)



Z posłem Johnem Godsonem mam z jednej strony trochę śmiechu, spowodowanego faktem, że człowiek o sprecyzowanym światopoglądzie musi się miotać wśród cynicznych pragmatyków, którzy dla doraźnych politycznych celów zrobią wiele, a z drugiej trudno jest mi go krytykować, ponieważ jest to ciepły i serdeczny człowiek, który wierzy w to, co mówi.

Początkowo oznaki sympatii pojawiały się ze strony nie tylko własnych wyborców (pierwszy raz wszedł do Sejmu na miejsce wstępującej na urząd prezydenta Łodzi Hannę Zdanowską, ale 2011 r. wygrał już wybory i to z miejsca 5. na liście PO). Łodzianie bardzo go chwalili, ponieważ jest to chyba jeden z niezbyt wielu polskich polityków, który swoje obowiązki traktuje serio, w tym dba o kontakt z wyborcami oraz wykazuje się troską o ich lokalne problemy.

Problemy zaczęły się, kiedy w Sejmie pojawiły się sprawy stawiające posłów przed dylematami moralnymi, ponieważ musieli wybrać między poglądami, które głośno głoszą, a ogólną linią własnej partii. W sprawie zaostrzenia przepisów antyaborcyjnych poseł Godson buńczucznie zapowiedział trzymanie się własnych pryncypiów, które są akurat zbieżne z katolickimi. Wkrótce jednak oświadczył, że zmienił zdanie i jest za pozostawieniem obecnego kształtu prawnego.

Każdy z nas może mieć na ten temat własne zdanie, a już zwłaszcza kobiety, których ten problem dotyczy, ale należy zrozumieć, że człowiek ma prawo do własnych poglądów, których nie da się zmienić z dnia na dzień. Niemniej zaraz po „chojrackiej” zapowiedzi trzymania się surowych chrześcijańskich wartości, posypały się na biednego posła Johna Godsona gromy ze strony zwolenników liberalnego podejścia do kwestii przerywania ciąży. Dostało mu się od wsteczników, kołtunów i in. Został też wielokrotnie odesłany „tam gdzie jego miejsce”, czyli w tym wypadku „do ojca Rydzyka”.

Kiedy jednak poseł zdanie zmienił, co prawdopodobnie nastąpiło po perswazjach ze strony kolegów, a może nawet samego szefa (tego nie wiemy), ciosy nadciągnęły z drugiej strony. Zwolennicy aborcji zaczęli gratulować „powrotu zdrowego rozsądku”, ale surowi chrześcijanie zaczęli wyrażać pogardę wobec człowieka o tak chwiejnym podejściu do własnych pryncypiów.

Minął czas jakiś i w Sejmie pojawiła się kwestia związków partnerskich. Generalnie całe zagadnienie jest szersze niż sprawa gejów i lesbijek, bo związek partnerski może dotyczyć również par heteroseksualnych, ale oczywiście obejmuje również homoseksualne, więc chrześcijanie (i chyba nie tylko zresztą) mają problem. Sam związek partnerski, nawet heteroseksualny jest dla ludzi religijnych problemem, no to nic innego jak legalizacja życia „na kocią łapę”, czego ani żadna wspólnota chrześcijańska, muzułmańska czy żydowska (religijna) nie akceptuje. I poseł Godson, który jest pastorem jednego z kościołów ewangelikalnych projektu o związkach partnerskich nie poparł, w czym wykazał się odwagą, bo przecież przeciwstawił się projektowi popieranemu przez samego Donalda Tuska.

John Godson nigdy nie ukrywał swoich poglądów religijnych ani swojego statusu duchownego. Liczenie na to, że duchowny kościoła innego niż katolicki, będzie bardziej liberalny w kwestiach obyczajowych, wynika z powszechnej ignorancji w kwestiach religioznawstwa. Jeżeli ktoś zobaczył w telewizji program pokazujący, że w San Francisco działa chrześcijański kościół skupiający wierzących gejów i lesbijki, albo dowiedział się, że w Szwecji wielu pastorów udziela ślubów parom homoseksualnym, i na tej podstawie wyrobił sobie zdanie na temat „postępowości” kościołów protestanckich w ogóle, to jest w ogromnym błędzie. Wystarczy wejść na kilka amerykańskich kanałów telewizyjnych z protestanckimi ewangelizatorami, żeby się przekonać, że generalnie jest zupełnie inaczej. Wielu kaznodziei wykazuje się wręcz zelotyzmem, a praktycznie fanatyzmem, godnym pierwszych chrześcijan, którego trudno szukać wśród duchownych katolickich.

Postawa pastora Johna Godsona nie powinna więc nikogo dziwić. Tym razem jednak krytycy jego braku otwartości na związki partnerskie przy okazji obnażyli (w wielu przypadkach) swoje oblicze pospolitych rasistów. Sam John Godson „wkleja” na swojej stronie na FB całe emaile, których autorzy każą mu wracać do Afryki, wracać na drzewo, jeść banany itd. W komentarzach pod artykułami dotyczącymi decyzji posła Godsona możemy z kolei przeczytać opinie teoretycznie mniej prymitywne, ale równie beznadziejne. Oto bowiem jeden z takich komentatorów dziwi się, jak czarny może być konserwatystą. Inny każde nie zgrywać się na konserwatystę potomkowi czarnych niewolników, którzy tyle wycierpieli od konserwatystów amerykańskich (argument kompletnie „od czapy”, bo akurat John Godson pochodzi od tych Afrykanów, którzy w Ameryce nigdy nie byli).

To co się da przy tej okazji zaobserwować, to przede wszystkim braki w edukacji oraz w elementarnej logice. Świadczy to również o tym, jak wielki mętlik mają w głowach zwolennicy szeroko pojmowanej tzw. lewicy, choć prawicowcy również nie są wcale wolni od tej przypadłości.

Zawsze uważałem, że sojusz mniejszości narodowych, mniejszości seksualnych i np. feministek pod wspólnym parasolem jakiejś partii określającej się jako lewicowa, opiera się wyłącznie na potrzebie oparcia się siłom konserwatywnym lub rasistowskim. Tymczasem przedstawiciele mniejszości narodowych czy religijnych mogą być równie, a często wręcz bardziej antyfeministyczne lub homofoniczne niż tradycyjnie pojmowani chrześcijańscy biali konserwatyści.

Bardzo pouczające są tutaj przykłady konserwatywnych środowisk muzułmańskich w Wielkiej Brytanii, które chciały się afiliować przy Partii Konserwatywnej. Ponieważ Torysi, zwłaszcza w czasie rządów pani Thatcher odmawiali im miejsca w swoich szeregach, zwracali się do laburzystów, a Partia Pracy takiego miejsca im u siebie udzieliła.

Konserwatywne poglądy czarnoskórych nie powinny nikogo dziwić, ponieważ wśród przedstawicieli każdej grupy kulturowej czy etnicznej są ludzie, którzy pragną się kierować takimi a nie innymi zasadami i rozluźnienie obyczajów im nie odpowiada. W samych Stanach Zjednoczonych istnieją konserwatywni Afro-Amerykanie, dzięki którym (to już moje osobiste zdanie), istnieją w tym kraju społeczności kolorowe, które nie stoczyły się do poziomu nowojorskich gett. Kiedy Bill Cosby w maju 2004 roku ostro skrytykował czarną społeczność wielkomiejskich gett za totalną głupotę i tragiczne metody wychowania dzieci, nie występował przecież jako rasista, ale konserwatysta (choć on sam pewnie by sobie takiego określenia nie przypisał) zatroskany o przyszłość ludzi, z którymi czuje emocjonalną więź. Przed kulturą rapu i hip-hopu od samego zniesienia niewolnictwa działały wśród ludności czarnej grupy dążące do wyniesienia ludności czarnej na posiom cywilizacyjny pozwalający na rozmowę z białymi bez kompleksów spowodowanych brakiem wykształcenia, ogłady towarzyskiej czy niskim statusem majątkowym. Bill Cosby obserwując obecną sytuację prawdopodobnie doszedł do wniosku, że te wszystkie wysiłki poszły na marne.

Oczywiście można się zżymać na podejście religii do pewnych zagadnień obyczajowych, ale generalnie trudno na to cokolwiek poradzić. Konserwatyzm jest immanentną cechą większości religii, ponieważ większość religii opiera się na ludzkiej potrzebie wiary w coś stałego, niezmiennego. Nie dziwmy się, że ludzie religijni myślą inaczej niż inni!

Wracając do posła Godsona i głównego celu moich ostatnich wpisów, chodzi o to, że rasizm pojawia się wszędzie i w każdym środowisku. Lewicowość czy prawicowość nie ma tu nic do rzeczy. Rasizm wyłazi z nas nawet tam, gdzie „chcemy dobrze”. W jednym z „pozytywnych” komentarzy pochwalających decyzję Johna Godsona na temat związków partnerskich można było przeczytać, „czarny, bo czarny, ale dobrze mówi”. Ręce opadają. Co tutaj ma kolor skóry do rzeczy? To tak, jak w polskim filmie z 2006 r., w którym jeden z grupy skinheadów mówi do czarnoskórego „dla mnie to ty jesteś biały”, co wyrażać najwyższy stopień akceptacji.

Na tym na razie kończę cykl o wątpliwych aliansach, czyli o sojusznikach, z którymi wolelibyśmy się nie łączyć, gdyby nie jakaś wspólna sprawa do załatwienia. Dzisiaj zwrócono mi uwagę, że próba dyskusji z antysemitami czy też rasistami nie ma sensu, bo ich się i tak nie przekona. Jest w tym dużo racji, ale ja wierzę, że może jeszcze da się kogoś uratować, zanim „ciemna strona mocy” całkiem go pochłonie. Jest jeszcze inna strona tego zagadnienia – gdybyśmy postanowili w ogóle nie rozmawiać z ludźmi o antysemickich czy rasistowskich poglądach, mogłoby się okazać, że jedynym dla nas wyjściem jest pustelnicze życie w eremie. Na dodatek czasami byśmy się łapali na tym, że nie powinniśmy mieć nic do czynienia z człowiekiem w lustrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz