wtorek, 5 lutego 2013

Zrealizowane chłopięce marzenia o wyrównaniu rachunków z łobuzami, czyli cały Quentin Tarantino



Kiedy chodziłem do szkoły podstawowej, jak już nieraz chyba wspominałem, wszystkich nas wychowywano w ponurym cieniu II wojny światowej, okrutnych Niemców i obozów koncentracyjnych. Od pierwszej klasy szkoły podstawowej po maturę, mówiono nam o potwornościach wojny i niemieckiej okupacji. Jako dziecko prawdopodobnie próbowałem sobie to wszystko zracjonalizować, a ponieważ telewizja na okrągło emitowała Czterech pancernych i psa oraz Stawkę większą niż życie, te okropieństwa niemieckich nazistów (o zbrodniach Sowietów nikt w szkole nie mówił, a tym bardziej w telewizji), były jakieś łatwiejsze do zniesienia, bo przecież wiadomo, że w końcu łajdacy zostali pokonani przez wesołych i szlachetnych chłopców z czołgu o nazwie „Rudy 102” oraz przez naszego oficera wywiadu, który zawsze okrutnych, ale przy tym dość tępych Niemców, wywiódł w pole.

Zachodnie komiksy z Supermanem czy Batmanem docierały do niektórych z nas bardzo rzadko, ale czasami ktoś przyniósł taką kolorową książeczkę z cudownymi obrazkami i „dymkami” w języku, którym wówczas nikt z nas nie mówił. Byliśmy jednak pełni podziwu dla po prostu nieograniczonych mocy amerykańskich superbohaterów. Po takiej bardzo ograniczonej dawce świata zachodniej magii, nasza wyobraźnia pracowała bardzo intensywnie. Jedną z moich fantazji z dzieciństwa, to postać jakiegoś superbohatera, którego nie imają się kule i który posiada „kosmiczne” moce, w niemieckim obozie koncentracyjnym. Niemieccy oprawcy do niego strzelają, a on nic, tylko idzie na nich i po kolei rozwala ciosami pięści, po czym wyzwala cały obóz. Dziecięca wyobraźnia nie jest bowiem aż tak niewinna, jakby ją chcieli widzieć autorzy podręczników pedagogiki. Nie wiem, jak dziewczynki, ale my, czyli ówcześni mali chłopcy, kiedy rozmawialiśmy na temat wojen, wcale nie chcieliśmy pokojowych rozwiązań, ani pojednania z Niemcami, tylko po prostu odpłacić im pięknym za nadobne, najlepiej z okrucieństwem równym ich zbrodniom. W końcu to my byliśmy i tak ci dobrzy, a im się należało, więc najchętniej byśmy ich wszystkich wycięli w pień, a przed śmiercią jeszcze trochę pomęczyli. Może w tym momencie zasieję ziarno niepokoju wśród moich znajomych co do zdrowia psychicznego mojego i moich kolegów, ale obawiam się, że nie byliśmy wcale jakąś wyjątkową grupą młodych psychopatów, a stanowiliśmy raczej normę.

W rzeczywistości raczej mało kto ma możliwość dokonania krwawej zemsty na łajdakach i okrutnikach, ale niektórzy mają nieco szczęścia i mogą te marzenia zrealizować w postaci artystycznej. Od dawna odnoszę wrażenie, że Quentin Tarantino to jest właśnie taki chłopak z mojego pokolenia (2 lata starszy), który cały czas realizuje swoje chłopięce marzenie o zemście na draniach, opowiadając o niej swoje filmowe historie. Żadne tam hipisowskie pierdoły o robieniu miłości, a nie wojny, tylko krwawa jatka, w której podłość zostaje okrutnie ukarana tak, żebyśmy my, jako widzowie, nie mieli żadnej wątpliwości, że dobro zwyciężyło, a zło leży w zakrwawionych kawałkach. Uff, jak fajnie, kurde! No co? Nigdy nie mieliście takich marzeń?

Specjalny oddział złożony z samych Żydów, którzy rozwalają niemieckie szuje, wycinając im wprzódy piętno w postaci swastyki na czole, nigdy nie istniał, ale czy nie byłoby fajnie, gdyby jednak istniał? Wczoraj natomiast obejrzałem obraz, w którym Tarantino rozprawił się z rasistowskim Południem już na trzy lata przed wybuchem wojny secesyjnej. Django to przecież nic innego, jak uosobienie czarnego inteligentnego twardziela, który nie zostawia kamienia na kamieniu z majątku będącego z kolei archetypem patologicznej południowej plantacji z niewolnikami. Ciemne okularki a la John Lennon, jakie nosi tytułowy bohater, z pewnością są okiem puszczonym do widza, co Tarantino robi nieustannie w swoich filmach, jakby chciał wykrzyczeć „no jaja sobie, ludziska, robię i tyle!” Gdyby kogoś jednak przekonały dialogi, które też niemal zawsze brzmią u niego po szekspirowsku, a czasami wręcz po sokratejsku, to już użycie dynamitu, który w rzeczywistości został wynaleziony dopiero po wojnie secesyjnej (Alfred Nobel opatentował go w 1867 r.), to już czysta kpina z gatunku, z widza i z siebie samego, czyli to, za co kochamy szalonego reżysera.

Kto nie oglądał – polecam. Gra aktorska wyśmienita. Praca kamery również. Doskonała wiadomość dla uczących się języka angielskiego – w przeciwieństwie do klasycznych westernów, w Django wszyscy mówią pięknie i wyraźnie (mimo, że niektórzy gwarą). Kto nie lubi klimatów Tarantino, pewnie i tego filmu nie polubi, ale jego fani nie powinni być rozczarowani.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz