piątek, 3 maja 2013

Krótki komentarz na dwa tematy polityczne



Obejrzałem na YouTube film pt. „Bunt stadionów”. 

Prezydent Bronisław Komorowski wziął udział w przedsięwzięciu „Gazety Wyborczej” o nazwie „Orzeł może”. 

Nie należę do ludzi o sztywnych poglądach politycznych, co oznacza, że jestem podatny na argumenty i dopuszczam nawet zmianę poglądów pod ich wpływem. Niemniej myślę, że posiadam swego rodzaju wyczucie, które pozwala mi wykryć za pewnymi działaniami intencje polityczne. Nie ma w tym zresztą niczego złego, że politycy podejmują akcje mające na celu osiągnięcie swoich celów. To, co możemy jednak oceniać, to szczerość przekazu oraz fachowość przygotowania samej akcji.

Zamysł ukazania opinii publicznej pewnej grupy obywateli jako wiecznie niezadowolonych z rzeczywistości i przez to zrzędliwych, a często agresywnych, jako kontrastu wobec obywateli optymistycznych i uśmiechniętych, bo zadowolonych z wolności i funduszy unijnych, jest widoczny od dobrych kilku lat. To, co się może kryć za tą polityką wizerunkową wobec Polaków, jest w jakiś sposób zrozumiałe, ale czy odzwierciedla rzeczywistą kondycję naszego społeczeństwa, to sprawa wielce dyskusyjna.

Jednym z największych błędów w polityce propagandowej III Rzeczypospolitej był brak wypracowania formy obchodów świąt państwowych. Owszem, dzisiaj coś się dzieje na placach i ulicach polskich miast, ale jest już trochę za późno. Naród jest podzielony i ugrupowania polityczne świętują oddzielnie i to zarówno 3 maja jak i 11 listopada. Nie wypracowaliśmy też jakiejś „świeckiej” tradycji celebrowania tych świąt w domach. Można powiedzieć, że przecież „nic na siłę”, bo skoro nie wynieśliśmy tradycji spędzania świąt państwowych z domów rodzinnych, to trudno, żeby w ciągu 24 lat po obaleniu komuny, taka tradycja się wykształciła. Niemniej odpowiednie ministerstwo powinno było opracować jakieś formy publicznych obchodów i uczynić je na tyle atrakcyjnymi, żeby ludzie chcieli wychodzić z domu i w nich uczestniczyć. Na razie wygląda na to, że zwycięża grill.

Prezydent Komorowski podejmuje pewne wysiłki w celu nadania majowemu świętowaniu jakiejś formy, ale niestety działa już w takich warunkach, że część Polaków nigdy nie przypnie kotylionu w barwach naszej flagi państwowej – nie dlatego, że nie tych barw nie kocha, ale dlatego, że ten zwyczaj zainicjował nie lubiany przez nich prezydent.

W tym roku środowiska lansujące narodowy optymizm (w samym zamyśle znowu nie ma niczego złego) postawiły na wyrób cukierniczy, który podobno jest orłem. Moja wiedza ornitologiczna jest bardzo ograniczona, dlatego moja opinia miarodajna być nie może, ale ten ptak przed pałacem prezydenckim nie do końca mi przypomina Haliaeetus albicilla, czyli bielika zwyczajnego będącego naszym godłem narodowym. Nie bardzo też jest podobny do któregokolwiek z gatunków aquilinae, czyli orłów. W samym potraktowaniu naszego symbolu pojawił się pierwszy zgrzyt, bo niektórzy narzekają, że ten wytwór sztuki cukierniczej nie posiadał nawet korony. Ja akurat tego bym nie krytykował, bo wkładanie korony symbolizującej władzę państwową na taki dziwny stwór byłby już profanacją do kwadratu.

Ze zdjęć umieszczonych w internecie można również wywnioskować, że specjaliści „Gazety Wyborczej” doszli do wniosku, że nasze barwy narodowe, czyli biel i czerwień, należy zmieszać i w ten sposób wprowadzić nową wartość – jednoczącą i optymistyczną zarazem – do naszego życia publicznego. Zamiast biało-czerwonych flag krajobraz zdominowały różowe baloniki. Wygląda na to, że znowu ktoś czegoś do końca nie przemyślał.

Próby budowy jedności narodu powinny być generalnie oceniane pozytywnie, bo wiadomo – „w jedności siła” itd. Oparcie takiej jedności na elementach pozytywnych i optymistycznych również powinno wywoływać aplauz, bo niby dlaczego najlepiej ma nam wychodzić jednoczenie się tylko przy okazjach negatywnych, tzn. kiedy czujemy wspólne zagrożenie? Kiedy jednak takie próby okazują się nieudolne, zaś na jakiejś dziwnej zasadzie w całej akcji wyczuwa się pewien deficyt szczerości w tym całym okazywanym entuzjazmie, a na dodatek impreza prywatnej spółki zorganizowana jest za publiczne pieniądze, taka akcja afirmacyjna pozostawia poczucie niesmaku. Ktoś, kto pamięta czasy Gierka, ten musi mieć tutaj wrażenie dejavu.

Film „Bunt stadionów” również nie napawa mnie optymizmem. Nie uważam bowiem, żeby dobrą metodą uprawiania polityki były demonstracje żądnych mocnych wrażeń młodych mężczyzn. Jak uczy historia, tłumy generalnie rzadko kiedy mają do zaproponowania dobre rozwiązania. Niemniej sam fakt, że doszło do upolitycznienia ruchu kibicowskiego oraz do radykalizacji postaw jego uczestników, świadczy o tym, że pewne rzeczy w naszym kraju poszły w złym kierunku, że demokracja w wersji takiej, jaką obecnie mamy, nie dopuszcza do prawdziwej debaty publicznej. Jak zauważa występująca w „Buncie stadionów” dr Barbara Fedyszak-Radziejowska, młodzi ludzie chcą „współkształtować Polskę” i nabierają samoświadomości demosu, a więc obywateli odpowiedzialnych za kraj. Z drugiej strony mają poczucie zmarginalizowania, ponieważ nikt ich nie bierze pod uwagę w dyskursie publicznym. Ostentacyjne przyklejanie wszystkim kibicom łatki stadionowych bandytów lub faszystów przez media i ugrupowania rządzące z dyskursu publicznego ich spycha. Przesłanie przewijające się przez cały film jest takie, że „media kłamią”, a młodzi ludzie są bardzo uczuleni na fałsz, zwłaszcza jeżeli chodzi o kreowanie ich własnego fałszywego wizerunku.

Sprawa jest złożona, ponieważ osobiście uważam, że demos, zwłaszcza zgromadzony w postaci tłumu, dość łatwo może przekształcić się w ochlos, ale należy się poważnie zastanowić, kto i jak doprowadził do takiej sytuacji, że młodzi ludzie są wychowywani przez kluby kibica. Kto zawiódł? Rodzice? Państwowa szkoła? Samo państwo? To nie są pytania, które można zlekceważyć i cały problem zbagatelizować przy pomocy etykietki „młodzi faszyści”. Tego się tak nie da zrobić i debata nad demokracją w Polsce będzie musiała zostać ponownie otwarta. Nie należę do zwolenników rewolucji, z jakiegokolwiek kierunku politycznego by nadchodziła. Rozwiązywanie problemów przez tłum na ulicy też nie uważam za pożądane. Niemniej, kiedy ludzie u władzy nabierają przeświadczenia, że są najlepszymi fachowcami od tego, co jest dobre dla obywateli, nie pytając ich o to, sprawia, że tracą poczucie rzeczywistości, a przez to mogą zostać bardzo niemile zaskoczeni.

Dlatego m.in. jestem zwolennikiem jednomandatowych okręgów wyborczych, w których obywatele z danego okręgu wybiorą konkretnego człowieka, któremu zachcą powierzyć swoje sprawy i który będzie za swoją pracę odpowiedzialny.

1 komentarz:

  1. Bo to jest orzeł na skalę naszych możliwości...

    OdpowiedzUsuń