piątek, 28 czerwca 2013

Samodzielne myślenie a autorytety



Książkę Paula Johnsona, pt. Intelektualiści, dostałem na któreś ze swoich urodzin. Nie pamiętam, na które dokładnie, ale było to dobre kilkanaście lat temu. Pochłonąłem ją wtedy od razu i od razu też bardzo mi się spodobała, ponieważ potwierdziła to, co podejrzewałem dużo wcześniej – nie ma geniuszy, którzy mieliby prawo wypowiadać się na każdy temat. Istnieje bowiem tendencja, że ktoś, kto osiągnął sukces w jednej dziedzinie, automatycznie staje się „celebrytą” roszczącym sobie prawo do wypowiedzi na temat życia, filozofii, polityki itd., zaś media takiego człowieka cytują i podają za autorytet. Drugi powód, dla którego spodobała mi się książka Johnsona, to właśnie obalenie „archetypu” autorytetu.

Kiedy byłem uczniem młodszych klas szkoły podstawowej, TVP nadawała włoski serial o Leonardzie da Vinci. W moim młodym umyśle tenże włoski „człowiek renesansu” stał się swego rodzaju autorytetem. Kiedy potem poczytałem o nim w książkach historycznych, w głowie utkwiło mi jedno przesłanie – najważniejsze to nie myśleć tak, jak myślą inni, bo wtedy nie posuniemy świata do przodu ani o krok. Lekcja, jaką dał mi mój „autorytet” była taka, że nie należy mieć żadnych autorytetów, a po prostu kierować się dążeniem do wiedzy. Najcenniejszą wiedzą jest z kolei ta, do której dochodzi się samemu. Oczywiście nie należy przesadzać i np. przy budowie domu wygodniej jest kupić cegły od producenta, któremu ufamy, a nie próbować je samemu formować i wypalać, ale w kwestiach bardziej ogólnych zaufanie do „autorytetów” może nas zaprowadzić w ślepą uliczkę, albo wręcz na niebezpieczne manowce. Zaufanie do własnego rozumu też, ale wtedy nazywamy to uczeniem się na własnych błędach, z którego też możemy czerpać jakaś satysfakcję, podczas gdy podążanie za „autorytetem” może być oznaką własnego umysłowego lenistwa i tchórzostwa.

Uczeni, ludzie o ogromnej wiedzy ze swojej dziedziny, potrafią być w innych dziedzinach kompletnie naiwni. Tłumacząc teksty dotyczących zagadnień bardzo różnych gałęzi wiedzy czasami dostrzegam, że literaturoznawcy formułują swoje tezy bez znajomości historii, historycy cechują się czasami bardzo suchym podejściem do tematu, a czasami uprzedzeniami politycznymi (czego się zresztą nie da uniknąć), zaś brakuje im narzędzi socjologii, żeby sformułować jakieś bardziej naukowe (a nie tylko opisowe) teorie. „Odkrywam” również, że prawo to dziedzina skomplikowana nie tylko dlatego, że wymaga brnięcia przez gąszcz przepisów (z których wiele jest niepotrzebnych, albo wzajemnie sprzecznych), ale również rozstrzygania dylematów natury filozoficzno-etycznej, które są ukształtowane przez pewne światopoglądy, a następnie same takie światopoglądy kształtują. Prawo wymaga też często wiedzy szczegółowej z dziedziny, której ma dotyczyć, np. medycyny i związanej z nią bioetyki. Wszystko to uczy pokory i szacunku dla ludzi, którzy osiągają mistrzostwo w swojej dziedzinie.

Anegdoty, satyryczne skecze oraz literackie i filmowe klisze często przedstawiają roztargnionych profesorów żyjących w wirtualnym świecie swoich badań. Obecnie takich uczonych, którzy cechowali się jednak swoistym urokiem, praktycznie już nie ma.. Wszyscy kreują się raczej na bystrych i energicznych biznesmenów niż na fajtłapowatych pasjonatów wąskiej dziedziny. Wszyscy też doskonale „znają się” na polityce. Prawda jest niestety taka, że często sądy formułowane przez intelektualistów są jedynie odzwierciedleniem poglądów Adama Michnika (z których część wcale nie jest zresztą taka zła, jakby to chcieli przedstawić jego wrogowie). Niemniej niebezpieczeństwo korzystania z mediów jednego nurtu, czy czytanie tylko wybranych autorów, prowadzi do nieuniknionego zawężenia horyzontów poglądowych.

Sam się często na siebie złoszczę, że nie posiadam wystarczającej wiedzy o współczesnym świecie, żeby sformułować jakieś miarodajne sądy na jego temat, ale w rozmowach z kolegami doznaję często przykrego uczucia, że ich wiedza na te tematy jest jeszcze mniejsza, natomiast ich pogląd na sprawy współczesnej rzeczywistości są formułowane na podstawie pobożnych życzeń i to czasami nawet nie ich własnych, tylko właśnie jakichś „autorytetów”.

Moja koleżanka, której inteligencję i wiedzę bardzo cenię, zaskoczyła mnie dość naiwnym stwierdzeniem, że profesor Bauman, którym wszyscy ostatnio żyjemy (na szczęście mam już tyle lat, że wiem doskonale, że za miesiąc mało kto będzie pamiętał o wrocławskim incydencie z kibolami), gdyby był takim stalinowskim zbrodniarzem, z pewnością zostałby już osądzony przez sądy brytyjskie. Nie uważam, żeby młody Zygmunt Bauman akurat zajmował się czynnie mordowaniem polskiego podziemia niepodległościowego (w sensie, że wydawał rozkazy rozstrzelań lub, że sam rozstrzeliwał, choć w dokumentach IPNu mamy pochwałę za udział w akcji KBW), ale był częścią zła, świadomą i umundurowaną. Z pewnością nie ma dowodów jego działalności kryminalnej, takiej jak Adama Humera, czy prokurator Heleny Wolińskiej-Brus, więc proces o zbrodnie stalinowskie pewnie by mu nie groził. Niemniej wiara w to, że Wielka Brytania jest krajem idealnej sprawiedliwości, gdzie każdy zbrodniarz nieuchronnie staje przed sądem, wprawiła mnie w osłupienie.

Wielka Brytania to jest kraj, który odmówił wydania polskiemu wymiarowi sprawiedliwości zbrodniarki stalinowskiej, co do której win nie ma żadnych wątpliwości – wyżej wspomnianej prokurator Wolińskiej. Wielka Brytania to kraj, w którym jawnie prowadzili meczety islamiści, co do których było wiadomo, że to przywódcy światowego terroryzmu, co wypominali jej m.in. Francuzi. Nawet obecnie, kiedy zajęto się wreszcie islamskimi terrorystami głoszącymi kazania w meczetach północnego Londynu, brytyjska policja chroni Anjema Choudary’ego, którego ekstradycji domagają się Belgowie. Wiara, że Wielka Brytania, to państwo prawa i sprawiedliwości (zbieżność przypadkowa),  zwłaszcza, że to kraj, który „nie ma stałych sojuszników, a tylko stałe interesy”, wynika po prostu z braku pewnych informacji lub też z wielkiej potrzeby istnienia takiego miejsca na ziemi, gdzie wszystko jest zorganizowane tak, jak trzeba. Niestety raju na ziemi jeszcze nie odnaleziono, a ludzie ze swoją naturą doskonali nie są.

Ponieważ faktycznie często pojawiają się wśród nas paranoicy głoszący zagrożenia będące wynikiem ich urojeń, lubimy przyjąć postawę wręcz odwrotną. Lubimy zaufać autorytetowi naukowemu czy autorytetowi państwa i pokazać zwolennikom teorii spiskowych, że powinni podjąć jakąś terapię. Rzecz jednak w tym, że błędem tych paranoików jest doszukiwanie się spisków i zmów zupełnie nie tam, gdzie one faktycznie istnieją i zresztą muszą istnieć, bo inaczej wywiady i kontrwywiady, tudzież wielkie korporacje prowadzące interesy na skalę globalną nie miałyby racji bytu.

Wróćmy na moment do źródeł wiedzy. W dzisiejszych czasach odrzuca mnie tak naprawdę każda gazeta, ponieważ dziennikarze już nawet nie udają, że nie są po tej czy innej stronie sceny politycznej. Jest to m.in. cecha postmodernizmu (ukłon w stronę profesora Zygmunta Baumana – profesora, nie byłego enkawudzisty). Od dawna jednak wiem, że żeby móc wyrobić sobie zdanie na jakiś temat, trzeba czytać wszystkie możliwe źródła. Dlatego wszelka cenzura jest niedopuszczalna. Niektóre teksty można odrzucić i potępić, z niektórymi częściowo lub całkowicie się zgodzić, ale nie cierpię filisterskiej postawy: „oj tego nie czytaj, bo to niebezpieczne”. Czytać trzeba wszystko, co jest istotne, ale myśleć trzeba samemu. I to wszystko.

czwartek, 27 czerwca 2013

Natura demokracji a wolność słowa



Demokracja to ustrój męczący. Wymaga myślenia, a myślenie, nawet jeżeli niektórzy twierdzą, że nie boli, to zużywa mnóstwo energii. W demokracji nieustannie trzeba podejmować decyzje i roztrząsać dylematy, przy których pewnie sam Sokrates by wyłysiał, gdyby już wcześniej nie był łysy. Nie można sobie odpuścić zainteresowania sprawami publicznymi, bo od razu ci, których sami wybraliśmy, urządzą nam kraj w taki sposób, że nagle obudzimy się w ustroju feudalnym z elementami niewolnictwa. Taka natura ludzka. Od tego nieustannego trzymania ręki na pulsie i w ogóle politycznej czujności stajemy się coraz bardziej nerwowi i tęsknimy za stanem błogiej nieświadomości politycznej.

Brak świadomości zagrożeń to stan niezwykle przyjemny i nie należy ludzi w czambuł potępiać za to, że do niego dążą. Powiedzmy sobie szczerze, to, że od czasu do czasu bywamy szczęśliwi i potrafimy się cieszyć z życia, bierze się właśnie z tego stanu. Niebezpieczeństwa czyhają na nas zawsze i wszędzie, a życie można porównać do udziału w grze hazardowej. Mamy szczęście, że nie przejechał nas pijany kierowca; mamy szczęście, że jakiś bandyta nie upatrzył sobie akurat nas na ofiary; mamy szczęście, że póki co jakieś obce wojska nie napadły na nasz kraj; mamy szczęście, że nie dopadł nas jakiś groźny wirus, itd. itp. Niektórzy tego szczęścia nie mają, a my wtedy okazujemy im współczucie, a po cichu oddychamy z ulgą, że to jednak nie my. Jeżeli ktoś komuś okazuje zbyt dużo empatii, zwłaszcza komuś „obcemu”, np. mieszkańcom dalekiego kraju, czasami podziwiamy takiego człowieka, jeżeli np. organizuje pomoc dla tych ludzi i umie to zrobić, ale jeżeli tylko się zamartwia (a robi to szczerze), uważamy, że z takim człowiekiem jest coś nie tak.

Zetknąłem się kiedyś z radami (wiecie, z tych dla golców chcących zostać milionerami), żeby nauczyć się cieszyć swoim bogactwem i przestać się zamartwiać nieudacznikami, których mamy dookoła. Szczerze mówiąc takie rady skutecznie mnie wyleczyły z czytania tego typu poradników. Nie potrafię się dobrze czuć w otoczeniu ludzi, którzy mają mniej szczęścia ode mnie, równocześnie wiedząc, że nie mam żadnego pomysłu na to, jak im pomóc. Inna sprawa to czy ci ludzie chcą, żeby im pomagać. Powstaje więc problem niespełnionej empatii i frustracji z nią związanej. Co ambitniejsze jednostki z takim dylematem idą do polityki i próbują zmienić świat na lepsze. Niestety tam natykają się najczęściej na ludzi, którzy do świata władzy poszli z zupełnie innych pobudek, a ponieważ ci drudzy najczęściej mają dość zawężone cele i mało empatii, ponieważ zależy im jedynie na utrzymaniu władzy i pilnowaniu swoich własnych interesów, frustracja idealistów narasta i prowadzi do rozczarowań i załamań.

A propos polityki. Mamy wielkie szczęście, kiedy aparat państwowy, czyli politycy i urzędnicy, nie zwrócą na nas swojego czujnego wzroku i nie zechcą zabrać nam tego, co sobie wypracowaliśmy. W tym wypadku tenże aparat z punktu widzenia jednostki niczym się nie różni od zagrożenia ze strony elementu kryminalnego. Ponieważ na całe szczęście ofiarami tego czy innego układu stajemy się wybiórczo i jako całość utrzymujemy się w jako takiej kondycji psychicznej, gdybyśmy bowiem codziennie myśleli tylko o tym, że możemy się nimi stać, doprowadziłoby nas do obłędu, udaje nam się od czasu do czasu poczuć szczęście.

Ponieważ złudne poczucie bezpieczeństwa i szczęście z niego wynikające to „produkt” (że użyję tej bankowo-ubezpieczeniowej metafory) wielce pożądany, pojawili się ludzie, którzy żyją z jego sprzedaży. Jest ich obecnie całkiem sporo – dziennikarze, aktorzy, kabareciarze, duchowni rozmaitych religii, producenci narkotyków i alkoholu, i jeszcze chyba znalazłoby się sporo więcej ludzi działających w tej branży.

Generalnie nie mamy nic przeciwko nim, ponieważ wychodzimy z założenia, że skoro i tak wszyscy w końcu umrzemy, to co się tu zamartwiać. Lepiej powierzyć swój los specjalistom od błogostanu i w tym błogostanie żyć. Pamiętamy scenę z „Matriksa” braci Wachowskich, w której jedna z postaci prosi o wymazanie pamięci i umieszczenie go z powrotem w Matriksie. W Polsce okresu baroku popularne było powiedzenia „dzisiaj żyjem, jutro gnijem, tyle naszego co zjem i wypijem”. Z kolei kanoniczne teksty światowej kultury (np. Księga Daniela, Iliada) tudzież popularne klisze przestrzegają przed uleganiem złudzeniu szczęścia. Chaldejski król Baltazar ucztuje, ale jego los jest już przypieczętowany. Trojańczycy cieszą się z odstąpienia Achajów i ochocza wciągają zdradzieckiego konia do miasta, a Kasandrę mają za ponurą idiotkę. W kulturze popularnej powtarzamy historię orkiestry na „Titanicu”, która do końca zabawiała gości kolejnymi utworami muzycznymi.

Demokracja to ustrój, w którym generalnie nie wolno dać się zwieść tym, którzy zapewniają nas, że już oni się o nasze szczęście najlepiej troszczą, ponieważ łatwo się ocknąć w rzeczywistości o wiele gorszej niż poprzednio. Z kolei nieustanna podejrzliwość i oskarżanie o złą wolę każdego, kto znajduje się u władzy, prowadzi do stanu paranoi i potwornego dyskomfortu psychicznego. Jak więc widzimy, życie w demokracji da się porównać do balansowania na linie i bo każde zachwianie, obojętnie w którą stronę, prowadzi do katastrofy. Demokracja wymaga więc czujności, ale równocześnie opanowania i dobrze wyrobionego zmysłu równowagi.

Demokracja to ustrój, w którym jesteśmy zmuszeni do nieustannego zawierania kompromisów, ponieważ w przeciwnym razie musiałaby się przekształcić w nieustanną wojnę. Od tej ostatniej różni się jednak tym, że wszyscy umawiamy się, że będziemy szanować pewne reguły i wg nich postępować. M.in. regułę, że szanujemy wyniki wyborów, a wolę większości głosujących. Ponieważ często owa większość może mieć poglądy zupełnie niezgodne z tym, co jedna czy druga partia polityczna uważa za standard cywilizacyjny, pojawiają się pokrętne ordynacje wyborcze, które tak naprawdę nie pozwalają wyborcom okazania swojego poparcia wobec tego, czy innego kandydata, a jedynie partię, której szef sam sobie dobiera ludzi na stanowiska posłów.

Demokracja wymaga wiedzy. Jeżeli wszyscy chcemy współdecydować, wszyscy musimy posiadać szeroką wiedzę na temat tego, o czym będziemy decydować. Jeżeli w demokracji nie ma dobrego systemu oświaty przygotowującego do współrządzenia krajem, jego rolę przejmują rozmaite samozwańcze siły (czasami całkiem pozytywne – dlaczego nie?), które mogą skierować młodych ludzi przeciwko innym ludziom i doprowadzić do końca demokracji w postaci rewolucji, zamachu stanu, puczu, czy jak tam to jeszcze nazwiemy.

Demokracja jest podatna na przekształcenie w totalitaryzm, ponieważ wszystkie grupy polityczne chcą realizować tylko swój program (a sięgając głębiej, to program jest mało ważny, w najgłębszej strukturze najważniejsze jest utrzymanie się grupy u władzy), więc nie pogardzą żadną okazją wprowadzenia go wszelkimi metodami. Jeżeli danej grupie uda się niepostrzeżenie wprowadzić elementy totalnej kontroli nad prywatnym życiem obywateli, to z pewnością taka grupa wcale w imię szacunku dla demokracji nie cofnie się przed jej wykorzystaniem.

Ponieważ w dzisiejszych cynicznych czasach nikt już nie sili się nawet na udawanie obiektywizmu (tzn. ja się silę, a czasami nawet się łudzę, że moja opinia jest obiektywna, ale nie zawsze mi to wychodzi), ścierają się różne dyskursy i nikt nie ma prawa, że ten jego/jej jest lepszy czy ważniejszy. Nie ma prawa, ale w rzeczywistości każdy, dosłownie każdy, tak właśnie twierdzi. Na dodatek zantagonizowane społeczeństwo, o ile w ogóle zasięga informacji na temat bieżących wydarzeń, czerpie je jedynie ze „swoich” mediów, innymi gardząc i z góry zakładając ich złą wolę i dezinformację. Można oczywiście próbować czytać wszystkie gazety i czasopisma, ale na to przecież nie mamy czasu, a często i pieniędzy.

Niemniej różne podejścia są potrzebne, różne opcje, nawet te z zapędami narzucania swoich poglądów wszystkim dookoła również. Jeżeli ze zdaniem, z którym się nie zgadzamy, głośno polemizujemy, mieścimy się w normach demokracji. Jeżeli je uciszamy przy pomocy czynników przymusu – niszczymy fundament demokracji, czyli wolność wypowiedzi.

W ferworze politycznej walki łatwo o pokusę sięgnięcia po narzędzia totalitarne. Grupy lewicowe nieustannie nawołują do zamknięcia Radia Maryja i innych mediów związanych z księdzem Tadeuszem Rydzykiem, ale one przecież mają prawo istnieć i głosić to, co im się podoba. Na tej samej zasadzie Młodzież Wszechpolska wczoraj na Rynku Kościuszki w Białymstoku namawiała ludzi do bojkotu „Gazety Wyborczej”. Nie przepadam za „Gazetą Wyborczą”, ponieważ uważam ją za jednostronną i nieobiektywną w wielu kwestiach, ale w tym wypadku argumenty Młodzieży Wszechpolskiej były mało przekonujące. Dziennikarze „Gazety” faktycznie potrafią zrobić „z igły widły” i wykreować Białystok na najbardziej rasistowskie miasto w Polsce (podczas gdy statystyki zgłoszeń ataków na tle rasistowskim plasują nas gdzieś na piątym miejscu w kraju), ale potrafią też wykazać powiązania agresywnych grup młodych mężczyzn z prominentnymi politykami należącymi do partii obecnie rządzącej. Często denerwuje mnie retoryka GW (zwłaszcza w kwestiach integracji w ramach Unii Europejskiej, czy wyciągania daleko idących wniosków na temat wszystkich mieszkańców Białegostoku, czy Polski, na podstawie kryminalnych ekscesów pewnych grup), ale domaganie się jej zniknięcia jest pomysłem antydemokratycznym i niestety wpisuje się w retorykę kneblowania tych, którzy myślą inaczej, niż my (choć akurat GW ma w tym względzie wiele na sumieniu). W imię zasady, w imię szacunku dla demokracji, który jest tak naprawdę szacunkiem dla współobywateli, nie wolno nikomu zakazywać wyrażać opinii.

Osobiście nie lubię, kiedy ktokolwiek namolnie próbuje narzucić mi swój sposób myślenia. Zwarte szeregi młodych ludzi, którzy mi mówią co mam czytać, a czego nie, odnoszą wobec mnie skutek dokładnie odwrotny od zamierzonego. Choć GW nie kupowałem chyba od czasów tuż po aferze Rywina, zrobię to dzisiaj. Wychodzę do kiosku.

niedziela, 23 czerwca 2013

Profesor Bauman i narodowcy



Jest kolejny problem z narodowcami i członkami zbrodniczych formacji komunistycznych. Problem polega na tym, że znowu nastąpiło spolaryzowanie stanowisk tam, gdzie należałoby jednak walczyć o prawdę w inny sposób.

Przypadek profesora Zygmunta Baumana można porównać do Marcela Reich-Ranickiego, ponieważ obaj panowie w młodości należeli do zbrodniczych sowieckich i potem podobnych instytucji polskich kierowanych przez Sowietów. Zygmunt Bauman zaczynał w NKWD, potem był politrukiem w Ludowym Wojsku Polskim, by następnie przejść do Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego równocześnie współpracując z komunistyczną Informacją Wojskową. Trudno powiedzieć, jakich konkretnie zbrodni dopuścił się sam młody Zygmunt Bauman, ale sama przynależność do tych organizacji powinna wszystkim dać do myślenia.

W latach 70. ubiegłego wieku toczyła się w krajach zachodnich dyskusja na temat ewentualnego przedawnienia zbrodni hitlerowskich zakończona wnioskiem, że byłych hitlerowców, choćby byli nie wiem jak sympatycznymi staruszkami i kochającymi dziadkami, należy ścigać i skazywać sprawiedliwymi wyrokami.

Komunizmu nigdy nikt nie napiętnował w tym stopniu, co nazizm, ponieważ przez długie lata z komunistami trzeba było się układać, gdyż istniał jeszcze potężny Związek Sowiecki, a następnie w lewicowym dyskursie, jaki generalnie zapanował w całej Europie (i nie tylko) istnieje skłonność do machania ręką na zbrodnie komunistyczne, z naciskiem podkreślając zagrożenie powrotem nazizmu lub faszyzmu.

Musimy pamiętać, że te dwie zwalczające się zarazy (oczywiście wiemy, że istniał między nimi nawet krótki sojusz, który zaowocował kolejną likwidacja państwa polskiego), potrafią podzielić społeczeństwa tak, że nikt nie jest już w stanie myśleć racjonalnie i samodzielnie (najlepszy przykład to wojna hiszpańska). Generalnie świat w pierwszej połowie XX wieku totalnie zwariował, dając się wciągnąć w dwubiegunową grę zbrodniczych totalitaryzmów, z tym że ten zwycięski miał lepszy PR.

W ramach antysemickich czystek roku 1968 Zygmunt Bauman stracił swoje stanowisko na Uniwersytecie Warszawskim, następnie wykładał w Izraelu, a potem na Uniwersytecie Leeds w Wielkiej Brytanii. Obecnie jest znanym i uznanym na całym świecie socjologiem i filozofem, uważanym za (współ)twórcę koncepcji postmodernizmu.

Musimy się teraz zastanowić, w jaki sposób prowadzić spór polityczny, czy też polityczną walkę. Osobiście byłbym bardzo usatysfakcjonowany, gdyby jakaś grupa inteligentnych młodych ludzi w kulturalny sposób zadała profesorowi Baumanowi kilka kłopotliwych pytań na temat jego przeszłości. Niestety wtargnięcie grupy agresywnych młodych „męszczyzn” (jak to złośliwie się teraz wykorzystuje błąd na jednym z transparentów narodowców) w żadnym wypadku nie skierowało uwagi społeczeństwa na wątpliwą moralnie przeszłość profesora, a na własne agresywne i prymitywne zachowanie.

Jaki otrzymaliśmy obraz (dostępny na YouTube)? Oto siedzi sobie spokojny staruszek, może nieco zdziwiony, może nawet przerażony, a na widowni gromada młodych osiłków wykrzykuje „Raz sierpem, raz młotem, czerwoną hołotę!” i „Precz z komuną!”, że o niecenzuralnym nawoływaniu do wyniesienia się nie wspomnę. Można być na 90% przekonanym, że tzw. milcząca większość w tym momencie weźmie stronę staruszka, który na dodatek jest znanym światowym profesorem i potrafi się wysłowić w kilku językach, niż gromady robotów o bardzo ograniczonym programie, którzy gdziekolwiek się pojawią potrafią głosowo wyartykułować tylko wspomniane dwie frazy. Patriotyzm ludzi świadomie upodabniających się do Goluma z „Władcy pierścieni” nie jest patriotyzmem, którym można zarazić innych. Wręcz przeciwnie. Po takich wystąpieniach samo słowo „patriotyzm” wydaje się zbrukane.

Niewątpliwie hasło „zło dobrem zwyciężaj” jest dość naiwne. Czasami dobro musi użyć siły przeciwko złu. Niemniej przyzwyczajenie do zwalczania zła innym złem może być fatalne w skutkach. Podobnie jak temperatura ciała człowieka, która ulega podwyższeniu w celu zabicia grożących organizmowi zarazków, sama może stać się przyczyną śmierci tegoż organizmu, tak samo ci, którzy przypisują sobie monopol na walkę ze złem mogą okazać się złem większym. Nie należy ulegać pokusie biernego przyglądania się konfliktom dwóch systemów zła, ponieważ nawet nie zauważymy, kiedy staniemy się zakładnikami jednego z nich. Przedsiębiorcy niemieccy poparli Hitlera, ponieważ wierzyli, że zwalczy komunistów i generalnie wpływy lewicy. Jak się okazało, bardzo szybko stracili nad nim kontrolę. Podobnie zresztą było wcześniej z Mussolinim. Z kolei wszelkie Fronty Ludowe i inne organizacje lewicy w mniejszym lub większym stopniu podlegały wpływom Stalina. Nie wolno nam sobie pozwolić na wmówienie sobie, że jedyny wybór, jaki mamy, to albo populistyczna prawica albo populistyczna lewica. Romans ze złem kończy się tragicznie. Ostrzegam tym samym wszystkich tych, którzy po cichu zacierają ręce wierząc, że chłopcy w mundurkach z opaskami „zrobią porządek z lewicą, Żydami i muzułmanami”, a my wtedy wkroczymy jako mężowie opatrznościowi i zaprowadzimy porządek. To tak nie działa. To ci chłopcy z nimi „zrobią porządek”.

Doskonale zdawał sobie sprawę z groźby tych zjawisk Józef Piłsudski, pod rządami którego do Berezy Kartuskiej trafiali komuniści (KPP była agenturą sowiecką), nacjonaliści ukraińscy (z Zachodniej Ukrainy) oraz ONR-owcy. Sam pomysł obozu w Berezie, gdzie jednym z perfidnych zabiegów było posadzenie ONR-owca z komunistą lub nacjonalistą ukraińskim w jednej celi, oczywiście nie wzbudza zachwytu, ale równocześnie pokazuje, że Piłsudski próbował zapobiegać niebezpiecznym skrajnościom.

Oczywiście jeszcze inna sprawa to sam rozkwit skrajnych organizacji nacjonalistycznych w Polsce. Profesor Bauman sam od razu spróbował wytłumaczyć to zjawisko:

„- Nie rozumiem dlaczego mnie przepraszają. To raczej ja powinienem przeprosić, że posłużyłem za pretekst do tego widowiska, którego byliście państwo świadkami. Z drugiej strony jestem częściowo zadowolony, bo zafundowano nam lekcję poglądową historii. Rozkazano młodym być indywiduami, kazano im stać na własnych nogach, a potem je im podcięto. Ze zniechęcenia biorą się takie sytuacje. Zjawiska wymagające interwencji policji będą rosły, bo młodzi ludzie po studiach nie mają widoków na przyszłość.”


Brak perspektyw godziwego życia i frustracja to jedna rzecz. Brak mądrej polityki edukacyjno-wychowawczej to druga. Do tego dochodzi dość gwałtowna ofensywa ideologii i światopoglądów całkowicie odmiennych od tych, które nam wpajano przez dziesiątki lat, która tak nagle zaaplikowana prowadzi do dysocjacji poznawczej i odrzuceniu wszystkiego, co nowe. Wiem, że powtarzam to do znudzenia, ale podobnie jak w czasach demokratycznej republiki weimarskiej, czy obecnie demokratyczne rządy Grecji nie potrafiły sobie poradzić ze zjawiskami prowadzącymi do frustracji społeczeństw, tam wszędzie tam, gdzie demokraci skompromitują się swymi nieudolnymi i skorumpowanymi rządami  do głosu dochodzą ruchy o ideologiach prostych i agresywnych. Kiedy demokraci okazują się nieudacznikami, partaczami i na dodatek złodziejami, tam sfrustrowany tłum organizuje się w tłum agresywny i niebezpieczny.

Na koniec jeszcze wrócę do zbrodni komunistycznych. Brak otwartej dyskusji na ich temat, zamiatanie pod dywan pewnych tematów, a zwłaszcza niechlubnych kart w życiorysach ludzi, którzy do dziś pozostają na piedestale, nie sprzyja rozwiązywaniu problemów. Poprawność polityczna zakazująca mówić o realnych zagrożeniach ze strony konkretnych grup ludzi, również sprawia, że zamiast spróbować rozwiać wszelkie wątpliwości w otwartej dyskusji, zaczynamy się od razu okopywać na swoich pozycjach. Jest ogromna praca do zrobienia. Oby nie było za późno.


sobota, 22 czerwca 2013

Katar sienny, czyli zmora czerwcowa (2)



Fakt, że nasze ciało wpływa na nasz funkcjonowanie mózgu, a przez to na sposób odczuwania i myślenia, znany był już w starożytności, co ilustruje znane łacińskie przysłowie „mens sana in corpore sano”. Obecnie niektórzy uczeni uważają, że ciało determinuje nasze myśli do tego stopnia, że praktycznie coś takiego jak wolna wola nie istnieje. Mózg o wiele szybciej odczytuje bodźce z ciała, przetwarza je i podejmuje decyzje niż nasza świadomość je sformułuje. Niemniej, jak da się czasami (niestety niezbyt często) zaobserwować, niektórzy potrafią przy pomocy siły świadomości sterować swoim ciałem i to nie tylko mięśniami, które normalnie uznajemy za kontrolowane przez nią, ale również tymi, które nauka uznaje za pozostające poza naszą kontrolą (np. serce czy żołądek). Wyczyny joginów pokazują, że jest to możliwe. Znamy również przypadki trudnych do wytłumaczenia wyleczeń przy pomocy placebo, co zazwyczaj tłumaczymy siłą sugestii. Wygląda na to, że sugestia mogłaby się stać potężnym narzędziem w zwalczaniu chorób, ale w powszechnym odbiorze nią nie jest, ponieważ nie umiemy się nią świadomie posługiwać.

Wszystko wskazuje na to, że zwykli śmiertelnicy nie poświęcających wielu godzin życia ćwiczeniom jogicznym, czy też nie trenującym autohipnozy, skazani są na uleganie stanom swojego ciała i niewiele mogą na to poradzić. Nie ukrywam, że bodźcem do dzisiejszego wpisu są moje cierpienia związane z alergią na pyłki traw, zwaną popularnie katarem siennym. Mój eksperyment z olejkiem oregano trudno uznać za udany, ponieważ po kilku dniach spokoju od kichania, przedwczoraj problem powrócił z taką intensywnością, że ponownie sięgnąłem po allertec.(To tylko pozornie "produkt lokowany", bo producenci nie płacą mi za umieszczenie nazwy tego leku ani grosza).

Niewątpliwie uciążliwe jest samo kichanie, ale do tego dochodzi ospałość (w jakimś stopniu ta naturalna, ale do tego dochodzi lekkie otępienie prawdopodobnie spowodowane lekarstwem). Jeżeli dodamy jeszcze obecne upały, to można sobie wyobrazić stan alergika w takich warunkach.

Czerwiec to miesiąc sesji letniej na uczelniach. W okresie, w którym należało intensywniej skupić się na nauce, ja zawsze czułem się jakbym był w stanie jakiegoś dziwnego otępienia. Nigdy nie brałem narkotyków, ale wyobrażam sobie, że pewnie po niektórych człowiek tak właśnie się czuje. Obecnie czerwiec to również czas wytężonej pracy, ponieważ studenci nagle sobie przypominają, że należałoby dostarczyć zaległe prace i przynoszą je „hurtem”, po kilka naraz. To również czas przygotowania i sprawdzania egzaminów. Oczywiście swoje trzeba zrobić i nie ma żadnych usprawiedliwień, niemniej działać w stanie, w którym najchętniej przespałoby się cały dzień, nie jest łatwo.

Z powodu czerwcowego pylenia traw stępieniu ulega również cały mój radosny entuzjazm związany z nadchodzącym wypoczynkiem wakacyjnym. Pewnym pocieszeniem jest to, że na 99% ten stan minie za mniej więcej trzy tygodnie (zawsze mnie trzyma do połowy lipca). Trzy lata temu dolegliwości skończyły się o tydzień wcześniej, ale tylko dlatego, że pojechałem wówczas do Londynu. Nagła zmiana klimatu podziałała na mnie zbawiennie. W tym roku wybieram się do Berlina, ale obawiam się, że tamtejszy klimat jest raczej zbliżony do naszego.

Na poziomie dość abstrakcyjnym moje dolegliwości alergiczne nastrajają mnie dość pesymistycznie. Jak wspomniałem już wcześniej, mam całkiem niemałą liczbę znajomych alergików, którzy się odczulają przy pomocy najnowocześniejszych metod leczenia, ale nie znam żadnego, który by z czystym sumieniem powiedział „już nie cierpię na alergię”, czy „już w czerwcu nie kicham” (o ile mowa o alergii podobnej do mojej). Nasze myślenie i działanie jest po prostu ograniczone (zdeterminowane wręcz) przez czynnik od nas niezależny, z którym po prostu trzeba się nauczyć żyć.

Jeżeli odczuwam poirytowanie z powodu głupiej alergii, to co mają powiedzieć ludzie cierpiący na o wiele poważniejsze choroby? Stan zdrowia ma przecież przeogromny wpływ na naszą mentalność.

sobota, 15 czerwca 2013

Katar sienny, czyli zmora czerwcowa



Czerwiec, który jest obiektywnie jednym z najpiękniejszych miesięcy w roku, od niepamiętnych czasów jest dla mnie miesiącem nieprzyjemnym, co spowodowane jest katarem siennym. W ostatnich latach komuny zacząłem program odczulania, ale drogie, sprowadzane z Wielkiej Brytanii zastrzyki niewiele mi pomogły, więc przybrałem postawę ciemnogrodzką polegającą na założeniu, że na alergię nie pomaga nic. Co prawda w międzyczasie pojawiły się nowe metody odczulania i znam ludzi, którzy się im poddają od dobry kilkunastu lat, z tym, że niektórzy chwalą sobie poprawę, a inni też chwalą, ale nadal kichają i trą oczy.

Pastylki przeciwko alergii dostępne w aptekach bez recepty nawet działają – podobno przez wysuszenie błony śluzowej, tak że się po prostu nie ma czym kichać, a wg mnie przez uśpienie pacjenta. Ja po którymkolwiek ze specyfików przeciwalergicznych przesypiam długie godziny popołudniowe. Inna sprawa, że jeżeli takiego lekarstwa nie przyjmę, również ogarnia mnie w okresie pylenia traw senność.

Wczoraj przeczytałem krótki tekst na temat zbawiennego działania olejku z oregano, który ma podobno niezwykle szerokie spektrum działania, w tym zaleca się go przy katarze siennym. Niestety nie mam możliwości weryfikacji, czy to, że dzisiaj nie kicham (odpukać), choć jeszcze wczoraj zaliczyłem kilka serii po ok. 30 kichnięć, zawdzięczam czterem kroplom olejku z oregano rozpuszczonym w łyżeczce oliwy, czy też pastylce allertec, którą również wczoraj zażyłem. Nie wiem, czy jej działanie jest aż tak długie. Dzisiej allerteku nie wziąłem, ale powtórzyłem cztery krople olejku z oregano.

Nie potrafię zweryfikować działania tego czy innego lekarstwa z tego prostego względu, że w latach, kiedy nie brałem dosłownie nic, również po kilku dniach wyczerpującego kichania i świądu oczu, następowały dni zupełnie spokojne. Stąd trudno mi się wypowiadać, czy zadziałał olejek z oregano, czy allertec, czy też po prostu nastąpił spadek intensywności pylenia traw. Niemniej poeksperymentuję z olejkiem postarawszy się nie brać pastylki. Zobaczymy, jaki będzie efekt.  Jeżeli ktoś z Czytelników tego bloga również ma alergie i nie miałby nic przeciwko wypróbowaniu działania olejku z oregano, moglibyśmy wspólnie dokonać jakiegoś, może nie od razu wielkiego i przełomowego, ale jednak praktycznego odkrycia.

sobota, 8 czerwca 2013

Po rozwianych nadziejach na MŚ w piłce nożnej



Budowy domu nie rozpoczyna się od dachu. To taka klisza, którą każdy kiedyś słyszał. Nie lubię powtarzać wyświechtanych sloganów, ale prawdopodobnie żyjemy w kulturze, w której bez powtórzenia co rano, że dwa razy dwa jest cztery, że koło może się obracać, lub że to wschód słońca powoduje pianie koguta, a nie odwrotnie, wszyscy zaczynamy funkcjonować w jakiejś malignie i jeśli ktoś pierwszy rzuci jakieś najbardziej kretyńskie hasło, wszyscy gotowiśmy je powtarzać do zdarcia gardeł i do gardeł się rzucić tym, którzy coś tam przebąkują, że nasze hasło jest do bani.

Jeszcze w latach siedemdziesiątych, o ile dobrze pamiętam, „gadające głowy” w telewizji wymądrzały się na temat konieczności propagowania sportu i czynnej rekreacji wśród Polaków. Jednym z haseł wówczas powtarzanych była dostępność do obiektów sportowych. Polacy uprawialiby sporty, gdyby mieli dostęp do boisk, bieżni itd. Mały wtedy byłem i nie tyle niewiele z tego rozumiałem, tylko niewiele mnie to interesowało.

Program zbudowania od podstaw (o odrodzeniu trudno mówić, ponieważ, jak się wydaje, została przerwana ciągłość) polskiej piłki nożnej oparto o założenie, że mali Polacy nie kopią piłki, ponieważ brakuje boisk! Stąd wielki program budowy „orlików”, czyli ogólnie dostępnych (za drobną opłatą) boisk do różnych rodzajów gier z piłką w roli głównej. Wbrew ponurej krytyce oponentów politycznych premiera-piłkarza, „orliki” są wykorzystywane przez wielu amatorów sportów zespołowych, o czym ostatnio mieliśmy okazję się przekonać oglądając filmik na YouTube o „pogańskim ataku” (chłopcy grali w gałę na „orliku” podczas procesji z okazji Bożego Ciała, co zapłodniło autora filmiku do pełnych katolickiego sarkazmu komentarzy). „Orliki” funkcjonują, a w rozgrywkach naszej ligi nadal uwagę mediów i publiczności przyciągają raczej wybryki kiboli niż wyczyny zawodników. O kadrze narodowej nawet nie wspomnę (cholerka, przecież i tak wspomniałem, kiedy napisałem, że nie wspomnę! Eh, te pułapki językowe).

Nie mogę wyjść z podziwu, jak pokrętne potrafi być nasze rozumowanie! „Orliki” były przez opozycję krytykowane, ale z powodów raczej czysto politycznych, choć oczywiście jakaś krytyka z punktu widzenia ekonomicznego byłaby też uzasadniona – na pewno jednak mniej niż budowa wielkich stadionów na Euro 2012, o których nawet zwykle przychylna władzom PO „Gazeta Wyborcza” napisała, że przynoszą jedynie same straty. Osobiście uważam, że „orliki” to jest  generalnie dobry pomysł, jako czynnik zachęcający do uprawiania czynnego wypoczynku. Niestety nie ma żadnego, ale to żadnego przełożenia na wykształcenie dużej grupy przyszłych profesjonalnych piłkarzy.

Rozumowanie nasze bowiem takie jest – chcemy, żeby zaistniał innowacyjny biznes, więc zachęćmy Polaków do owej innowacyjności przy pomocy wabika w postaci dotacji, czy też grantu. Jak łatwo zauważyć na przykładzie największych wynalazców, założycieli potężnych firm, innowatorów itd. itp. nie wywołuje się „na siłę”, nawet jeżeli jest to bodziec tak pozytywny, jak konkretna kasa (unijna, rządowa itd.). Ani Henry Ford, ani Steve Jobs ani Bill Gates, czy Mark Zuckerberg nie wymyślili swoich biznesów licząc na dotacje od rządu USA, czy jakiejś tam innej organizacji.

Wracając do piłki nożnej, wystarczy przyjrzeć się karierze najlepszych piłkarzy świata, a mam tu na myśli Brazylijczyków. Jakie tam, psiakrew, „orliki” czy boiska? Byle jaka piłka, kawałek ulicy i już można z tą piłką wyprawiać cudeńka, o której naszym pierwszoligowcom się nie śniło.

Przy okazji przypomniały mi się poglądy pewnych znajomych rodziców dzieci kształconych na muzyków, którzy kupują swoim nieszczęsnym pociechom najdroższe instrumenty, żeby tylko wyrobić w nich jak najlepsze nawyki techniczne. Niestety w wielu znanych mi przypadkach, owe dzieci szczytów nie osiągają, a niektóre wręcz porzucają myśl o karierze muzycznej. W tym momencie przychodzą mi do głowy murzyńskie rodziny siedzące na ganku rozsypującej się chałupy gdzieś na zadupiu stanu Mississippi lub Kentucky i na byle jakich, tanich instrumentach tworzą muzykę, którą potem próbowali naśladować supergwiazdy dysponujące supersprzętem. To nie doskonałość instrumentu tworzy muzykę, ale muzyk.

To nie boisko tworzy kadrę piłkarską, tylko ludzie. Jeżeli ktoś nie wyciągnie dzieciaków zza monitorów komputerów i nie pokaże jaką frajdę może sprawić bieganie za piłką, żadne „orliki” nie pomogą. Pieniądze są potrzebne wynalazcom, ale to nie pieniądze tworzą wynalazki. Najpierw jest kreatywny człowiek i chce coś stworzyć, a potem oczywiście należy mu pomóc. Najpierw muszą pojawić się dzieciaki chętne do kopania piłki, potem dziecięcy trenerzy, którzy ich do owej piłki nie zniechęcą, a dopiero potem można te dzieciaki zaprowadzić na porządne boisko.

Nasze rozumowanie narodowe da się porównać do metod wychowawczych zapracowanych a nieczułych rodziców, którym się wydaje, że najlepiej zmotywują swoje zaniedbane pociechy do nauki przy pomocy wysokiego kieszonkowego i drogich prezentów. To tak nie działa. Nic nie zastąpi konkretnego czasu (czyt. życia) poświęconego drugiemu człowiekowi. „Orlik” z nikogo nie zrobi piłkarza. To trener piłkarski tworzy młodych piłkarzy.

Napisawszy powyższy tekst, doszedłem do wniosku, że wypisuję same komunały, rzeczy same przez się zrozumiałe i „oczywiste oczywistości”. Może więc jest tak, że zarówno politycy, jak i my wszyscy (bo nie oszukujmy się, wszyscy ulegamy kretyńskim hasłom), bronimy się przed banałem! Uważam, że istnieją jednak pewne dziedziny życia, w których silenie się na oryginalność nie ma najmniejszego sensu. Naprawdę wystarczy robić rzeczy oczywiste i banalne (np. biznesmeni powinni się kierować prostą zasadą, żeby taniej kupić a drożej sprzedać i nic już w tym względzie nie kombinować).