Książkę Paula Johnsona, pt. Intelektualiści, dostałem na
któreś ze swoich urodzin. Nie pamiętam, na które dokładnie, ale było to dobre
kilkanaście lat temu. Pochłonąłem ją wtedy od razu i od razu też bardzo mi się
spodobała, ponieważ potwierdziła to, co podejrzewałem dużo wcześniej – nie ma
geniuszy, którzy mieliby prawo wypowiadać się na każdy temat. Istnieje bowiem
tendencja, że ktoś, kto osiągnął sukces w jednej dziedzinie, automatycznie staje
się „celebrytą” roszczącym sobie prawo do wypowiedzi na temat życia, filozofii,
polityki itd., zaś media takiego człowieka cytują i podają za autorytet. Drugi
powód, dla którego spodobała mi się książka Johnsona, to właśnie obalenie „archetypu”
autorytetu.
Kiedy byłem uczniem młodszych klas szkoły podstawowej, TVP
nadawała włoski serial o Leonardzie da Vinci. W moim młodym umyśle tenże włoski
„człowiek renesansu” stał się swego rodzaju autorytetem. Kiedy potem poczytałem
o nim w książkach historycznych, w głowie utkwiło mi jedno przesłanie –
najważniejsze to nie myśleć tak, jak myślą inni, bo wtedy nie posuniemy świata
do przodu ani o krok. Lekcja, jaką dał mi mój „autorytet” była taka, że nie
należy mieć żadnych autorytetów, a po prostu kierować się dążeniem do wiedzy. Najcenniejszą
wiedzą jest z kolei ta, do której dochodzi się samemu. Oczywiście nie należy
przesadzać i np. przy budowie domu wygodniej jest kupić cegły od producenta,
któremu ufamy, a nie próbować je samemu formować i wypalać, ale w kwestiach
bardziej ogólnych zaufanie do „autorytetów” może nas zaprowadzić w ślepą
uliczkę, albo wręcz na niebezpieczne manowce. Zaufanie do własnego rozumu też,
ale wtedy nazywamy to uczeniem się na własnych błędach, z którego też możemy
czerpać jakaś satysfakcję, podczas gdy podążanie za „autorytetem” może być
oznaką własnego umysłowego lenistwa i tchórzostwa.
Uczeni, ludzie o ogromnej wiedzy ze swojej dziedziny,
potrafią być w innych dziedzinach kompletnie naiwni. Tłumacząc teksty
dotyczących zagadnień bardzo różnych gałęzi wiedzy czasami dostrzegam, że
literaturoznawcy formułują swoje tezy bez znajomości historii, historycy
cechują się czasami bardzo suchym podejściem do tematu, a czasami uprzedzeniami
politycznymi (czego się zresztą nie da uniknąć), zaś brakuje im narzędzi
socjologii, żeby sformułować jakieś bardziej naukowe (a nie tylko opisowe)
teorie. „Odkrywam” również, że prawo to dziedzina skomplikowana nie tylko
dlatego, że wymaga brnięcia przez gąszcz przepisów (z których wiele jest
niepotrzebnych, albo wzajemnie sprzecznych), ale również rozstrzygania
dylematów natury filozoficzno-etycznej, które są ukształtowane przez pewne światopoglądy,
a następnie same takie światopoglądy kształtują. Prawo wymaga też często wiedzy
szczegółowej z dziedziny, której ma dotyczyć, np. medycyny i związanej z nią
bioetyki. Wszystko to uczy pokory i szacunku dla ludzi, którzy osiągają
mistrzostwo w swojej dziedzinie.
Anegdoty, satyryczne skecze oraz literackie i filmowe klisze
często przedstawiają roztargnionych profesorów żyjących w wirtualnym świecie
swoich badań. Obecnie takich uczonych, którzy cechowali się jednak swoistym
urokiem, praktycznie już nie ma.. Wszyscy kreują się raczej na bystrych i
energicznych biznesmenów niż na fajtłapowatych pasjonatów wąskiej dziedziny.
Wszyscy też doskonale „znają się” na polityce. Prawda jest niestety taka, że
często sądy formułowane przez intelektualistów są jedynie odzwierciedleniem
poglądów Adama Michnika (z których część wcale nie jest zresztą taka zła, jakby
to chcieli przedstawić jego wrogowie). Niemniej niebezpieczeństwo korzystania z
mediów jednego nurtu, czy czytanie tylko wybranych autorów, prowadzi do
nieuniknionego zawężenia horyzontów poglądowych.
Sam się często na siebie złoszczę, że nie posiadam
wystarczającej wiedzy o współczesnym świecie, żeby sformułować jakieś
miarodajne sądy na jego temat, ale w rozmowach z kolegami doznaję często
przykrego uczucia, że ich wiedza na te tematy jest jeszcze mniejsza, natomiast
ich pogląd na sprawy współczesnej rzeczywistości są formułowane na podstawie
pobożnych życzeń i to czasami nawet nie ich własnych, tylko właśnie jakichś „autorytetów”.
Moja koleżanka, której inteligencję i wiedzę bardzo cenię,
zaskoczyła mnie dość naiwnym stwierdzeniem, że profesor Bauman, którym wszyscy
ostatnio żyjemy (na szczęście mam już tyle lat, że wiem doskonale, że za
miesiąc mało kto będzie pamiętał o wrocławskim incydencie z kibolami), gdyby
był takim stalinowskim zbrodniarzem, z pewnością zostałby już osądzony przez
sądy brytyjskie. Nie uważam, żeby młody Zygmunt Bauman akurat zajmował się
czynnie mordowaniem polskiego podziemia niepodległościowego (w sensie, że
wydawał rozkazy rozstrzelań lub, że sam rozstrzeliwał, choć w dokumentach IPNu
mamy pochwałę za udział w akcji KBW), ale był częścią zła, świadomą i
umundurowaną. Z pewnością nie ma dowodów jego działalności kryminalnej, takiej
jak Adama Humera, czy prokurator Heleny Wolińskiej-Brus, więc proces o zbrodnie
stalinowskie pewnie by mu nie groził. Niemniej wiara w to, że Wielka Brytania
jest krajem idealnej sprawiedliwości, gdzie każdy zbrodniarz nieuchronnie staje
przed sądem, wprawiła mnie w osłupienie.
Wielka Brytania to jest kraj, który odmówił wydania
polskiemu wymiarowi sprawiedliwości zbrodniarki stalinowskiej, co do której win
nie ma żadnych wątpliwości – wyżej wspomnianej prokurator Wolińskiej. Wielka
Brytania to kraj, w którym jawnie prowadzili meczety islamiści, co do których było wiadomo, że to przywódcy światowego terroryzmu, co wypominali
jej m.in. Francuzi. Nawet obecnie, kiedy zajęto się wreszcie islamskimi
terrorystami głoszącymi kazania w meczetach północnego Londynu, brytyjska
policja chroni Anjema Choudary’ego, którego ekstradycji domagają się Belgowie. Wiara,
że Wielka Brytania, to państwo prawa i sprawiedliwości (zbieżność przypadkowa), zwłaszcza, że to kraj, który „nie ma stałych sojuszników, a tylko stałe interesy”,
wynika po prostu z braku pewnych informacji lub też z wielkiej potrzeby
istnienia takiego miejsca na ziemi, gdzie wszystko jest zorganizowane tak, jak
trzeba. Niestety raju na ziemi jeszcze nie odnaleziono, a ludzie ze swoją
naturą doskonali nie są.
Ponieważ faktycznie często pojawiają się wśród nas paranoicy
głoszący zagrożenia będące wynikiem ich urojeń, lubimy przyjąć postawę wręcz
odwrotną. Lubimy zaufać autorytetowi naukowemu czy autorytetowi państwa i pokazać
zwolennikom teorii spiskowych, że powinni podjąć jakąś terapię. Rzecz jednak w
tym, że błędem tych paranoików jest doszukiwanie się spisków i zmów zupełnie
nie tam, gdzie one faktycznie istnieją i zresztą muszą istnieć, bo inaczej
wywiady i kontrwywiady, tudzież wielkie korporacje prowadzące interesy na skalę
globalną nie miałyby racji bytu.
Wróćmy na moment do źródeł wiedzy. W dzisiejszych czasach
odrzuca mnie tak naprawdę każda gazeta, ponieważ dziennikarze już nawet nie
udają, że nie są po tej czy innej stronie sceny politycznej. Jest to m.in.
cecha postmodernizmu (ukłon w stronę profesora Zygmunta Baumana – profesora,
nie byłego enkawudzisty). Od dawna jednak wiem, że żeby móc wyrobić sobie
zdanie na jakiś temat, trzeba czytać wszystkie możliwe źródła. Dlatego wszelka
cenzura jest niedopuszczalna. Niektóre teksty można odrzucić i potępić, z
niektórymi częściowo lub całkowicie się zgodzić, ale nie cierpię filisterskiej
postawy: „oj tego nie czytaj, bo to niebezpieczne”. Czytać trzeba wszystko, co
jest istotne, ale myśleć trzeba samemu. I to wszystko.