niedziela, 4 sierpnia 2013

Poberlińskie impresje (2)



Chodząc ulicami Berlina miałem nieodparte skojarzenie z epoką Edwarda Gierka. Oczywiście po wschodniej stronie były powodowane beznadziejną prostą architekturą, chociaż powiedzmy sobie również otwarcie, lata 70. również na Zachodzie nie były zbyt ciekawe, jeśli chodzi o formę budynków. Budowanie prostych „klocków” z betonu lub z metalu było modne również w bogatszej części Europy. Nie to jednak mam na myśli. W Berlinie miałem wrażenie, że gdyby Edward Gierek miał naprawdę dobrych doradców i podwładnych, gdyby komuna nie objawiła swojego oblicza w postaci niedoborów na rynku, tylko jeszcze potrafiła się samofinansować, pewnie żylibyśmy tak samo jak Niemcy. Chodzi mi tutaj o styl życia – ustabilizowany i w dużym stopniu dość nudny, ale za to z poczuciem bezpieczeństwa finansowego i socjalnego.

Idąc ulicami Berlina wcale nie jest łatwo spotkać atrakcyjną kobietę. Tzn. niektóre są ładne i zgrabne, ale nie potrafią lub nie chcą swojej urody wyeksponować przy pomocy odpowiedniego stroju czy makijażu. Owszem, co jakiś czas można było zauważyć elegancką damę wysiadającą z dobrego samochodu, ale przeważały „dziewczyny z sąsiedztwa” ubierające się zupełnie aseksualnie. Podobnie jest zresztą z mężczyznami. Przy okazji rzuciło mi się w oczy zjawisko, które w polskiej publicystyce urosło do rangi zbrodni numer jeden, a mianowicie noszenie sandałów na skarpety. Otóż nie jest to domena Polaków, ponieważ Niemców w tym „zestawie” również można spotkać. Kiedy naszemu niemieckiemu przyjacielowi powiedziałem o tym, jak to w Polsce się nawzajem biczujemy za noszenie skarpet i sandałów, spytał po polsku: „Ale gdzie jest problem?” On sam akurat nigdy tak się nie obuwa, ale nie widzi żadnego problemu w tym, że ktoś tak lubi. Pilnowanie swojego nosa to jedna z cech, którą można zauważyć wśród Niemców.

Nie da się przejść kilku metrów ulicą, żeby nie zobaczyć jakiegoś tatuażu. Osiłki z pokrytymi tatuażami ramionami, przedramionami i łydkami to widok dość częsty. Kobiety z tatuażem na łydce też spotyka się bardzo często. Osobiście nie przepadam za tego typu „upiększeniami”, ponieważ kojarzą mi się z egzemą, która po prostu szpeci ciało. Ze skrajnym przykładem oszpecenia na własne życzenie zetknąłem się w Köpenick, kiedy to na schodach baru siedziała jego pracownica, która mogłaby uchodzić za piękną kobietę, gdyby nie tatuaż pokrywający jej pół twarzy.

Idąc ulicami Kreuzbergu można spotkać różne typy Turczynek. Jeden widok utkwił mi pamięci ze względu na kontrast, jaki stanowiła kobieta ok. czterdziestki w długiej tradycyjnej szacie i w chustce na głowie odbywająca przyjacielską pogawędkę po turecku z ciemnowłosą kobietą jakieś dziesięć lat od niej młodszą w spódniczce mini i bluzce z dekoltem. Można więc zaobserwować tradycję przemieszaną z asymilacją.

Również w Kreuzbergu natknęliśmy się na punków, których najbardziej zaskakującą dla nas cechą był ich wiek. Byli to bowiem ludzie, którzy wyglądali na takich, którzy czterdziestkę przekroczyli dość dawno. Niewykluczone jednak, że być może byli młodsi, a na swój wygląd intensywnie „zapracowali”.

Na ulicach Berlina można spotkać również żebraków i zwykłych meneli. Pierwszymi żebrakami, na jakich się natknęliśmy byli kalecy Turcy na Ku’damm, ale kilka metrów dalej na kocu obok owczarka niemieckiego siedziała wychudzona Niemka. Później dało się dostrzec więcej żebraków w typie nordyckim. Doszliśmy do wniosku, że to po prostu „dzieci z dworca Zoo”, którym udało się dożyć wieku średniego. Można również zostać zaczepionym przez niemieckiego menela proszącego o kilka centów na piwo. Podobnie, jak robią to nasi rodzimi „królowie życia”, również grzecznie pytają, czy mogą zadać jedno pytanie (Eine Frage, bitte!).

Nie było dnia, w którym naszej uwagi nie przyciągałyby wrzaski dobiegające z jezdni. To rowerzyści w niewybrednych słowach zwracali uwagę kierowcom samochodów, że ci przeszkadzają im w użytkowaniu ścieżki rowerowej wydzielonej z jezdni. Kilkakrotnie z pełną premedytacją obserwowałem „roszczeniowych cyklistów”, którzy nie zawsze mieli rację, ale co sobie powrzeszczeli i powymachiwali rękami w kierunku posiadaczy samochodów, to ich.

Osobnym zagadnieniem jest mój osobisty problem (nie tak wielki jednak znowu, żeby mi zepsuć radość z wakacji) z jakimś „emocjonalnym zaczepieniem”. Rzecz w tym, że jeżeli jest się w Paryżu, Rzymie, czy Londynie, spotyka się ślady historii, która wobec historii Polski jest albo obojętna, albo w jakiś sposób pozytywnie związana. W Niemczech tego nie ma. Weźmy na przykład pomnik zwany w przewodniku Pascala „krzyżem” na najwyższym wzniesieniu Berlina w Viktoriapark. Upamiętnia on zwycięskie bitwy przeciwko Napoleonowi Bonapartemu, a więc człowiekowi, który (słusznie czy niesłusznie to inna sprawa) cieszy się w Polsce popularnością, jako ten, który prawie odrodził nam niepodległe państwo. W tradycji niemieckiej jest to jednak potwór, a francuska okupacja państw niemieckich wspominana jest jako doświadczenie traumatyczne.

Kolumna Zwycięstwa upamiętnia zwycięstwa Prus w wojnach, które zapewniły im hegemonię w Niemczech i ostatecznie doprowadziły do zjednoczenia kraju przez pruskiego premiera Bismarcka, który uprzednio upokorzywszy Danię, Austrię i Francję, uczynił swojego króla niemieckim cesarzem.

Nawiązywanie do tradycji pruskiej jest w Berlinie wszechobecne, zwłaszcza w postaci posągów na publicznych placach, eksponatów muzealnych czy portretów Fryderyka II eksponowanych na wystawach księgarń, gdzie można nabyć również książki na jego temat. No niestety moje skojarzenia z tym pruskim władcą nie mogą budzić żadnych pozytywnych emocji, ponieważ był to człowiek, który budując potęgę Prus walnie przyczynił się do likwidacji państwowości polskiej.

Nawet fakt, że era nazistowska jest w Niemczech zdecydowanie przedstawiana jako narodowa hańba, nie sprawia, że można w Berlinie znaleźć nawiązanie do historii, które można byłoby uznać za akceptowalne z punktu widzenia historii Polski. Tradycja pruska to dla nas nadal nic przyjemnego.

Niemniej spotkania sympatycznych i uśmiechniętych ludzi w sąsiedztwie, na ścieżce rowerowej, czy na ulicach Berlina, sprawna komunikacja miejska, tudzież możliwość weekednowego wypadu za miasto nad jezioro, sprawia, że jest to, jak się wydaje, dobre miejsce do życia. Wcale mnie więc nie dziwi, że emigrują tam Polacy, którzy nie widzą perspektyw dla siebie we własnym kraju.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz