W obliczu niżu demograficznego,
który potwornie daje się we znaki szkolnictwu wyższemu, a mnie, jako wolnemu
strzelcowi, nie stwarza specjalnego poczucia bezpieczeństwa bytowego,
zatrudniłem się na zastępstwo (na niepełny etat) w szkole podstawowej. To bardzo
ciekawe doświadczenie dla kogoś, kto 14 lat pozostawał poza państwowym systemem
powszechnej oświaty, a ostatni raz pracował w szkole podstawowej 20 lat temu.
Pierwsza rzecz, którą da się
zaobserwować na przerwach, to zachowanie dzieci. Za moich czasów szkolnych
kazano nam spacerować w parach dookoła szkolnego korytarza, co w późniejszych
latach zarzucono, gdyż był to wymóg kompletnie nierealny do wyegzekwowania. W
każdym momencie, kiedy dyżurujący nauczyciel odwracał się w drugą stronę, pary
się rozsypywały, a chłopcy zaczynali walczyć, lub grać w kapsle od mleka (były
takie!), a potem w monety (najczęściej w „dmuchankę”). Kiedy zaczynałem pracę
jako nauczyciel dzieci i młodzież szkolna przechodziła różne mody na zabawy w
czasie przerwy. Jedno było niezmienne – chłopcy albo się bili, choć prawdziwe
bójki odbywały się stosunkowo rzadko, albo walkę symulowali. Praktycznie robili
to wszyscy. Za moich czasów imponował nam każdy, kto trenował judo, więc
Zbyszek, mój kolega z klasy, cieszył się niemałym szacunkiem. Na dodatek nie
był jednym z tych, którzy tylko na jakąś sztukę walki „chodzili”, ale autentycznie
był w judo dobry. Symulowaliśmy więc rzuty, które nam pokazywał, albo walki z
filmów. Pod koniec podstawówki w modę weszło karate, więc wszyscy na żarty się
kopaliśmy i okładali pięściami i kantem dłoni (uderzenie „shuto”, czyli kantem
dłoni właśnie w latach 70. uchodziło za esencję karate, choć niewiele to miało
wspólnego z prawdą).
Kiedy sam zaczynałem pracę, o ile
dobrze pamiętam, nikt już nawet nie miał ambicji, żeby uczniów ustawiać na
przerwie w pary i kazać im maszerować. Nauczyciel dyżurujący miał po prostu
pilnować, żeby dzieci sobie nie zrobiły krzywdy i to wszystko. Zabawy
większości chłopców polegały na wzajemnych zmaganiach, które były albo
symulacją karate, albo zapasów, albo przynajmniej polegały na bezurazowych
przepychankach. W każdym razie znowu miało to związek z walką.
Po dwudziestu latach korytarz
szkoły podstawowej wydał mi się niezmieniony. Dziewczynki siedzące na podłodze
pod ścianą i grzecznie jedzące drugie śniadanie, lub spokojnie stojące przy
ścianie i rozmawiające o interesujących je sprawach i chłopcy, którzy albo się
kopią i udają, że uderzają pięściami, albo mocują się w swego rodzaju zapasach.
Niektórzy nie przestają nawet na widok patrzącego na nich nauczyciela, który
musi dopiero wydać wyraźne polecenie zaprzestania takiej zabawy, by chłopcy od
siebie odstąpili. Tymczasem za plecami nauczyciela toczą się trzy inne walki,
zaś jego odwrócenie się w ich stronę powoduje, że rozdzieleni przez niego
chłopcy jak gdyby nigdy nic wracają do swojego „treningu”.
Ogólne wrażenie jest więc takie,
że młode pewnego gatunku naczelnych, zwanego po łacinie homo sapiens, podobnie jak młode innych gatunków (kapitalna jest
np. obserwacja małych kotów!), od małego uczą się walki. Od czasu do czasu
trafia się dziewczynka z temperamentem, która również bierze udział w takiej
zabawie, a czasami są i takie, które w niej wyraźnie celują. Zdarza się to
jednak rzadko.
Piszę o tym w kontekście pewnego
„genderowego” eksperymentu, jakie wojujące feministki postanowiły przeprowadzić
w kilku polskich przedszkolach. Ich założeniem jest wykształcenie wśród
dziewczynek takich postaw, które pozwolą im w dorosłym życiu śmiało ubiegać się
o kierownicze stanowiska lub przynajmniej takie, które dziś uważane są za
zarezerwowane dla mężczyzn. Schemat działania jest więc takie, że w przedszkolu
w ramach specjalnych zajęć chłopców przebierze się w sukienki lub spódniczki i
nauczy się piec ciasteczka, tudzież zabawy w ubieranie lalek, podczas gdy
dziewczynki zostaną ubrane w spodnie lub kombinezony i skłonione do zabawy
samochodami. Tego typu działaniom przyświeca założenie, że nie ma czegoś
takiego, jak zajęcia typowo męskie i typowo kobiece (w dużym stopniu słuszne,
ale o tym za chwilę), oraz że dziewczynki, nabrawszy zapału do mechaniki i
motoryzacji, tudzież do wbijania gwoździ i rozkręcania pralki przy pomocy
śrubokręta, nabiorą cech dziś stereotypowo przypisywanych mężczyznom, które
pozwolą im w przyszłości skutecznie sięgać po kierownicze stanowiska w firmach
i urzędach.
W sprawach obyczajowych uważam
się za człowieka tolerancyjnego i w jakimś stopniu nawet postępowego. Sam
realizuję się raczej w dość tradycyjnym związku małżeńskim, ale jeśli chodzi o
czynności „typowo męskie” czy „kobiece” nie mam żadnych przesądów. Niejednokrotnie
znajomi kpili ze mnie, że to moja żona szybciej chwyci za śrubokręt, żeby coś
naprawić. Osobiście z prac domowych natomiast najbardziej lubię gotowanie. Przy
tym nie czuję się ani trochę mniej męsko, ani nie uważam, że moja żona ze
śrubokrętem jest mniej kobieca. To nie ma nic do rzeczy. Nigdy nie ustalaliśmy
żadnych podziałów obowiązków. Po prostu jeżeli trzeba w domu coś zrobić,
wykonuje to pierwsza osoba, której przyjdzie do głowy się tym zająć. A że mnie
najczęściej przychodzą do głowy pomysły na jakieś potrawy, to już inna sprawa.
Jak doskonale wszyscy wiemy,
najsłynniejsi kucharze na świecie to mężczyźni. Słynni są też krawcy i
cukiernicy. Z obserwacji kobiet, które znam lub znałem, wiem, że choć niektóre
z nich potrafią świetnie gotować, w kuchni bywają mało twórcze. Nie mam na
myśli jakiegoś lenistwa czy braku chęci przygotowania czegoś nowego, ale po
prostu brak zaufania do własnej inwencji. Znajome i koleżanki potrafią zbierać
setki przepisów i je nawet realizować, ale nigdy nie wychodzą poza polecenia w
nich podane. Moje potrawy najczęściej smakują zarówno mojej rodzinie i gościom,
choć rzadko kiedy jestem w stanie podać koleżankom przepis, ponieważ nie znam
proporcji. Potrafię powtórzyć swoją własną potrawę (nie jest więc tak, że
wszystkie są tylko i wyłącznie wynikiem jednorazowej improwizacji), ale
proporcje dobieram na wyczucie i w 90% są one dobre. Przepraszam za ten
samochwalczy wtręt, bo przecież nie o tym chcę pisać.
Rzecz w tym, że gotować potrafią
czasami najwięksi macho. Kto oglądał Ojca chrzestnego, ten pewnie pamięta jak
mafiosi sobie gotowali w warunkach „wojny” z inną rodziną mafijną, albo Chłopców
z ferajny, gdzie mafiosi w więzieniu z nudów zajmowali się gotowaniem
wymyślnych potraw.
W czasach wczesnej polskiej
komuny masowo chciano wsadzić kobiety na traktory oraz tworzyć kobiece trójki
murarskie. Po kilku latach się z tego wycofano, ponieważ okazało się, że praca
pewnego typu prowadzi do uszczerbku na zdrowiu. Kobiece ciało, jakby do niego
nie podchodzić jest zazwyczaj od męskiego delikatniejsze (choć oczywiście są
silne kobiety i mężczyźni-chucherka) i pewne warunki znoszą gorzej. Jeżeli
jednak ktoś naukowo udowodni, że to nieprawda, to prawdopodobnie te polskie
traktorzystki i murarki zostały „skorumpowane”, a mianowicie za ofertę pracy
lżejszej, wygodniejszej i bez wystawiania się na warunki atmosferyczne,
zrezygnowały z ambitnych planów dorównania mężczyznom w tych dziedzinach.
Trzeba przy tym dodać, że niejeden murarz czy traktorzysta pracujący po kilka
godzin dziennie w ciężkich warunkach też by chętnie się zamienił na jakąś inną
pracę, ale im raczej tego nie proponowano.
Motoryzacja i majsterkowanie, wg
zamysłu inicjatorek przedszkolnego projektu, wydaje się kluczem do wyrobienia w
dziewczynkach woli ubiegania się o kierownicze stanowiska w zdominowanym przez
mężczyzn świecie. Gdyby rzeczywiście kierowanie samochodem lub praca młotkiem
było wyznacznikiem roli w społeczeństwie, nikt by nie chciał zostać dyrektorem
firmy czy prezesem banku, bo każdy by się ubiegał o stanowisko kierowcy,
mechanika lub budowlańca. Tak się jednak nie dzieje, więc zamysł wojujących
feministek wydaje się cokolwiek chybiony. Takie nastawienie to wręcz zachęta do
wprowadzenia stosunków między płciami znanych do dziś w wioskach środkowej
Afryki, gdzie kobiety wykonują najcięższe prace polowe (w Europie od dawna
uważane za „typowo” męskie), a mężczyźni niczym trutnie całe dnie przesiadują
przed swoimi chatami lub w jakimś miejscu publicznym oddając się słodkiemu
nieróbstwu. Myślę, że niejeden „macho” nie miałby nic przeciwko temu, żeby
zatrudnić atrakcyjną kobietę w charakterze kierowcy.
No dobrze, zapominam, że przecież
równolegle w tych wyżej wspomnianych przedszkolach uczy się chłopców ról
uznanych za „kobiece”. Chłopcy nie mają więc być trutniami, tylko w czasie,
kiedy kobieta pracuje w warsztacie, przygotowywać dla niej obiad i ciasteczka
na deser.
W czasach, kiedy sam chodziłem do
szkoły podstawowej zajęcia praktyczno-techniczne były osobne dla chłopców i
dziewcząt. Od razu przyznam się szczerze, że podobało mi się robienie gwintów,
choć jakoś nie chciały mi wyjść zbyt równo (aha, mała uwaga – w latach 70.
pracownie techniczne w szkołach podstawowych były świetnie wyposażone), czy
wypalanie wzrorów gwoździem na drewnianej szkatułce; nauczyłem się przymocować
wtyczkę do kabla (i to była umiejętność, którą autentycznie wykorzystałem w
praktyce kilkanaście lat później, będąc już żonatym człowiekiem i autentycznie
dlatego umiałem to zrobić, bo pamiętałem ze szkoły!), ale już zupełnie nie
wyszło mi sklejenie latającego modelu samolotu, do czego w ogóle nie miałem
serca. Tymczasem dziewczyny robiły ze swoją panią kanapki, sałatki, szyły, cerowały
(była kiedyś taka sztuka) i haftowały. Osobiście uważam, że już wtedy o wiele
lepiej bym się sprawdził jako kucharz (choć na pewno nie jako krawiec czy
hafciarz), niż modelarz, ale cóż, takie to były czasy.
Kiedy jednak sięgam pamięcią
nieco wcześniej, do klas I-IV, przypominam sobie, że wówczas nas jeszcze na
zajęcia praktyczno-techniczne jeszcze nie podzielono i wszyscy przyszywaliśmy
guziki (jedna z najstarszych umiejętności, jakie w życiu nabyłem), cerowaliśmy
dziury w skarpetkach (czasami trzeba było taką specjalnie na potrzeby zpt-ów
zrobić) i coś wyszywaliśmy na lnianych chusteczkach. Była to przy tym świetna
zabawa i choć my, chłopcy, już wtedy byliśmy fanatykami swojej męskości, nie
uważaliśmy tych robót jako coś, co by nam uwłaczało.
W latach późniejszych, kiedy sam
byłem już nauczycielem, szkoły nie miały już pieniędzy na pracownie techniczne
i chłopcy wraz z dziewczętami przygotowywali sałatki i pasty kanapkowe, z
którymi później chodzili po całej szkole i obczęstowywali zarówno nauczycieli,
jak i kolegów z innych klas – bardzo słusznie zresztą, bo szkoda byłoby
marnować tyle jedzenia.
Zainteresowanie dzieci różnymi
zajęciami jest niezwykle istotne. Budowanie w dziewczynkach pewności siebie
pozwalającej zdobywać wysokie stanowiska w hierarchii społecznej jest również
ważne, bo wcale nie uważam, że każda kobieta ma być gospodynią domową i matką.
Z drugiej strony za kompletny idiotyzm uważam jakąś presję na to, by kobieta,
która się realizuje w roli żony, matki i menadżerki gospodarstwa domowego (co
przecież można porównać do swego rodzaju firmy), koniecznie robiła karierę poza
domem. Która chce, niech robi, a która nie chce niech nie robi i to wszystko.
Jeżeli jednak wojujące feministki
chcą, żeby dziewczynki wyrastały na przebojowe kobiety, doradzam, żeby skupiły
się na czymś zupełnie innym. To nie majsterkowanie czy motoryzacja sprawiają,
że mężczyźni wygrywają w wyścigu szczurów. Tym czynnikiem jest instynkt walki
(oczywiście istnieją miliony mężczyzn, którzy go wcale nie posiadają, ale w
ramach brutalnej „socjalizacji” w wieku szkolnym, w jakimś stopniu się go
uczą). Jeżeli więc chcą, by dziewczynki wygrywały, niech sprawią, żeby, kiedy
nauczycielki nie patrzą, zaczęły się bić. To nie umiejętność posługiwania się
narzędziami ślusarskimi, ale umiejętność „pokazania kto tu rządzi” czyni z
jednostki samca alfa.
Jeżeli chcemy natomiast wychować
chłopców tak, by wyrośli na mężczyzn szanujących wszelką pracę, w tym tę dziś
uważaną stereotypowo za kobiecą, wystarczy, że ich zachęcimy do spróbowania się
w takiej dziedzinie. Jestem przekonany, że bardzo szybko wyłonią się chłopcy,
którzy będą chcieli pokazać, że są najlepsi i osiągną dobre wyniki zarówno w
gotowaniu jak i w hafcie krzyżykowym.
Po jaką cholerę jednak ubierać małych chłopców w sukienki? Dlaczego jakieś obce kobiety dokonują gwałtu na poczuciu
tożsamości wyniesionym z domu? Czy celem
tego całego eksperymentu jest aby to, co deklarują jego inicjatorki? Czy ktoś
pod pretekstem ideologii „gender” nie realizuje ideologii „queer”?