sobota, 14 września 2013

O pewnym eksperymencie wychowawczym, czyli głupota w działaniu



W obliczu niżu demograficznego, który potwornie daje się we znaki szkolnictwu wyższemu, a mnie, jako wolnemu strzelcowi, nie stwarza specjalnego poczucia bezpieczeństwa bytowego, zatrudniłem się na zastępstwo (na niepełny etat) w szkole podstawowej. To bardzo ciekawe doświadczenie dla kogoś, kto 14 lat pozostawał poza państwowym systemem powszechnej oświaty, a ostatni raz pracował w szkole podstawowej 20 lat temu.

Pierwsza rzecz, którą da się zaobserwować na przerwach, to zachowanie dzieci. Za moich czasów szkolnych kazano nam spacerować w parach dookoła szkolnego korytarza, co w późniejszych latach zarzucono, gdyż był to wymóg kompletnie nierealny do wyegzekwowania. W każdym momencie, kiedy dyżurujący nauczyciel odwracał się w drugą stronę, pary się rozsypywały, a chłopcy zaczynali walczyć, lub grać w kapsle od mleka (były takie!), a potem w monety (najczęściej w „dmuchankę”). Kiedy zaczynałem pracę jako nauczyciel dzieci i młodzież szkolna przechodziła różne mody na zabawy w czasie przerwy. Jedno było niezmienne – chłopcy albo się bili, choć prawdziwe bójki odbywały się stosunkowo rzadko, albo walkę symulowali. Praktycznie robili to wszyscy. Za moich czasów imponował nam każdy, kto trenował judo, więc Zbyszek, mój kolega z klasy, cieszył się niemałym szacunkiem. Na dodatek nie był jednym z tych, którzy tylko na jakąś sztukę walki „chodzili”, ale autentycznie był w judo dobry. Symulowaliśmy więc rzuty, które nam pokazywał, albo walki z filmów. Pod koniec podstawówki w modę weszło karate, więc wszyscy na żarty się kopaliśmy i okładali pięściami i kantem dłoni (uderzenie „shuto”, czyli kantem dłoni właśnie w latach 70. uchodziło za esencję karate, choć niewiele to miało wspólnego z prawdą).

Kiedy sam zaczynałem pracę, o ile dobrze pamiętam, nikt już nawet nie miał ambicji, żeby uczniów ustawiać na przerwie w pary i kazać im maszerować. Nauczyciel dyżurujący miał po prostu pilnować, żeby dzieci sobie nie zrobiły krzywdy i to wszystko. Zabawy większości chłopców polegały na wzajemnych zmaganiach, które były albo symulacją karate, albo zapasów, albo przynajmniej polegały na bezurazowych przepychankach. W każdym razie znowu miało to związek z walką.

Po dwudziestu latach korytarz szkoły podstawowej wydał mi się niezmieniony. Dziewczynki siedzące na podłodze pod ścianą i grzecznie jedzące drugie śniadanie, lub spokojnie stojące przy ścianie i rozmawiające o interesujących je sprawach i chłopcy, którzy albo się kopią i udają, że uderzają pięściami, albo mocują się w swego rodzaju zapasach. Niektórzy nie przestają nawet na widok patrzącego na nich nauczyciela, który musi dopiero wydać wyraźne polecenie zaprzestania takiej zabawy, by chłopcy od siebie odstąpili. Tymczasem za plecami nauczyciela toczą się trzy inne walki, zaś jego odwrócenie się w ich stronę powoduje, że rozdzieleni przez niego chłopcy jak gdyby nigdy nic wracają do swojego „treningu”.

Ogólne wrażenie jest więc takie, że młode pewnego gatunku naczelnych, zwanego po łacinie homo sapiens, podobnie jak młode innych gatunków (kapitalna jest np. obserwacja małych kotów!), od małego uczą się walki. Od czasu do czasu trafia się dziewczynka z temperamentem, która również bierze udział w takiej zabawie, a czasami są i takie, które w niej wyraźnie celują. Zdarza się to jednak rzadko.

Piszę o tym w kontekście pewnego „genderowego” eksperymentu, jakie wojujące feministki postanowiły przeprowadzić w kilku polskich przedszkolach. Ich założeniem jest wykształcenie wśród dziewczynek takich postaw, które pozwolą im w dorosłym życiu śmiało ubiegać się o kierownicze stanowiska lub przynajmniej takie, które dziś uważane są za zarezerwowane dla mężczyzn. Schemat działania jest więc takie, że w przedszkolu w ramach specjalnych zajęć chłopców przebierze się w sukienki lub spódniczki i nauczy się piec ciasteczka, tudzież zabawy w ubieranie lalek, podczas gdy dziewczynki zostaną ubrane w spodnie lub kombinezony i skłonione do zabawy samochodami. Tego typu działaniom przyświeca założenie, że nie ma czegoś takiego, jak zajęcia typowo męskie i typowo kobiece (w dużym stopniu słuszne, ale o tym za chwilę), oraz że dziewczynki, nabrawszy zapału do mechaniki i motoryzacji, tudzież do wbijania gwoździ i rozkręcania pralki przy pomocy śrubokręta, nabiorą cech dziś stereotypowo przypisywanych mężczyznom, które pozwolą im w przyszłości skutecznie sięgać po kierownicze stanowiska w firmach i urzędach.

W sprawach obyczajowych uważam się za człowieka tolerancyjnego i w jakimś stopniu nawet postępowego. Sam realizuję się raczej w dość tradycyjnym związku małżeńskim, ale jeśli chodzi o czynności „typowo męskie” czy „kobiece” nie mam żadnych przesądów. Niejednokrotnie znajomi kpili ze mnie, że to moja żona szybciej chwyci za śrubokręt, żeby coś naprawić. Osobiście z prac domowych natomiast najbardziej lubię gotowanie. Przy tym nie czuję się ani trochę mniej męsko, ani nie uważam, że moja żona ze śrubokrętem jest mniej kobieca. To nie ma nic do rzeczy. Nigdy nie ustalaliśmy żadnych podziałów obowiązków. Po prostu jeżeli trzeba w domu coś zrobić, wykonuje to pierwsza osoba, której przyjdzie do głowy się tym zająć. A że mnie najczęściej przychodzą do głowy pomysły na jakieś potrawy, to już inna sprawa.

Jak doskonale wszyscy wiemy, najsłynniejsi kucharze na świecie to mężczyźni. Słynni są też krawcy i cukiernicy. Z obserwacji kobiet, które znam lub znałem, wiem, że choć niektóre z nich potrafią świetnie gotować, w kuchni bywają mało twórcze. Nie mam na myśli jakiegoś lenistwa czy braku chęci przygotowania czegoś nowego, ale po prostu brak zaufania do własnej inwencji. Znajome i koleżanki potrafią zbierać setki przepisów i je nawet realizować, ale nigdy nie wychodzą poza polecenia w nich podane. Moje potrawy najczęściej smakują zarówno mojej rodzinie i gościom, choć rzadko kiedy jestem w stanie podać koleżankom przepis, ponieważ nie znam proporcji. Potrafię powtórzyć swoją własną potrawę (nie jest więc tak, że wszystkie są tylko i wyłącznie wynikiem jednorazowej improwizacji), ale proporcje dobieram na wyczucie i w 90% są one dobre. Przepraszam za ten samochwalczy wtręt, bo przecież nie o tym chcę pisać.

Rzecz w tym, że gotować potrafią czasami najwięksi macho. Kto oglądał Ojca chrzestnego, ten pewnie pamięta jak mafiosi sobie gotowali w warunkach „wojny” z inną rodziną mafijną, albo Chłopców z ferajny, gdzie mafiosi w więzieniu z nudów zajmowali się gotowaniem wymyślnych potraw.

W czasach wczesnej polskiej komuny masowo chciano wsadzić kobiety na traktory oraz tworzyć kobiece trójki murarskie. Po kilku latach się z tego wycofano, ponieważ okazało się, że praca pewnego typu prowadzi do uszczerbku na zdrowiu. Kobiece ciało, jakby do niego nie podchodzić jest zazwyczaj od męskiego delikatniejsze (choć oczywiście są silne kobiety i mężczyźni-chucherka) i pewne warunki znoszą gorzej. Jeżeli jednak ktoś naukowo udowodni, że to nieprawda, to prawdopodobnie te polskie traktorzystki i murarki zostały „skorumpowane”, a mianowicie za ofertę pracy lżejszej, wygodniejszej i bez wystawiania się na warunki atmosferyczne, zrezygnowały z ambitnych planów dorównania mężczyznom w tych dziedzinach. Trzeba przy tym dodać, że niejeden murarz czy traktorzysta pracujący po kilka godzin dziennie w ciężkich warunkach też by chętnie się zamienił na jakąś inną pracę, ale im raczej tego nie proponowano.

Motoryzacja i majsterkowanie, wg zamysłu inicjatorek przedszkolnego projektu, wydaje się kluczem do wyrobienia w dziewczynkach woli ubiegania się o kierownicze stanowiska w zdominowanym przez mężczyzn świecie. Gdyby rzeczywiście kierowanie samochodem lub praca młotkiem było wyznacznikiem roli w społeczeństwie, nikt by nie chciał zostać dyrektorem firmy czy prezesem banku, bo każdy by się ubiegał o stanowisko kierowcy, mechanika lub budowlańca. Tak się jednak nie dzieje, więc zamysł wojujących feministek wydaje się cokolwiek chybiony. Takie nastawienie to wręcz zachęta do wprowadzenia stosunków między płciami znanych do dziś w wioskach środkowej Afryki, gdzie kobiety wykonują najcięższe prace polowe (w Europie od dawna uważane za „typowo” męskie), a mężczyźni niczym trutnie całe dnie przesiadują przed swoimi chatami lub w jakimś miejscu publicznym oddając się słodkiemu nieróbstwu. Myślę, że niejeden „macho” nie miałby nic przeciwko temu, żeby zatrudnić atrakcyjną kobietę w charakterze kierowcy.

No dobrze, zapominam, że przecież równolegle w tych wyżej wspomnianych przedszkolach uczy się chłopców ról uznanych za „kobiece”. Chłopcy nie mają więc być trutniami, tylko w czasie, kiedy kobieta pracuje w warsztacie, przygotowywać dla niej obiad i ciasteczka na deser.

W czasach, kiedy sam chodziłem do szkoły podstawowej zajęcia praktyczno-techniczne były osobne dla chłopców i dziewcząt. Od razu przyznam się szczerze, że podobało mi się robienie gwintów, choć jakoś nie chciały mi wyjść zbyt równo (aha, mała uwaga – w latach 70. pracownie techniczne w szkołach podstawowych były świetnie wyposażone), czy wypalanie wzrorów gwoździem na drewnianej szkatułce; nauczyłem się przymocować wtyczkę do kabla (i to była umiejętność, którą autentycznie wykorzystałem w praktyce kilkanaście lat później, będąc już żonatym człowiekiem i autentycznie dlatego umiałem to zrobić, bo pamiętałem ze szkoły!), ale już zupełnie nie wyszło mi sklejenie latającego modelu samolotu, do czego w ogóle nie miałem serca. Tymczasem dziewczyny robiły ze swoją panią kanapki, sałatki, szyły, cerowały (była kiedyś taka sztuka) i haftowały. Osobiście uważam, że już wtedy o wiele lepiej bym się sprawdził jako kucharz (choć na pewno nie jako krawiec czy hafciarz), niż modelarz, ale cóż, takie to były czasy.

Kiedy jednak sięgam pamięcią nieco wcześniej, do klas I-IV, przypominam sobie, że wówczas nas jeszcze na zajęcia praktyczno-techniczne jeszcze nie podzielono i wszyscy przyszywaliśmy guziki (jedna z najstarszych umiejętności, jakie w życiu nabyłem), cerowaliśmy dziury w skarpetkach (czasami trzeba było taką specjalnie na potrzeby zpt-ów zrobić) i coś wyszywaliśmy na lnianych chusteczkach. Była to przy tym świetna zabawa i choć my, chłopcy, już wtedy byliśmy fanatykami swojej męskości, nie uważaliśmy tych robót jako coś, co by nam uwłaczało.

W latach późniejszych, kiedy sam byłem już nauczycielem, szkoły nie miały już pieniędzy na pracownie techniczne i chłopcy wraz z dziewczętami przygotowywali sałatki i pasty kanapkowe, z którymi później chodzili po całej szkole i obczęstowywali zarówno nauczycieli, jak i kolegów z innych klas – bardzo słusznie zresztą, bo szkoda byłoby marnować tyle jedzenia.

Zainteresowanie dzieci różnymi zajęciami jest niezwykle istotne. Budowanie w dziewczynkach pewności siebie pozwalającej zdobywać wysokie stanowiska w hierarchii społecznej jest również ważne, bo wcale nie uważam, że każda kobieta ma być gospodynią domową i matką. Z drugiej strony za kompletny idiotyzm uważam jakąś presję na to, by kobieta, która się realizuje w roli żony, matki i menadżerki gospodarstwa domowego (co przecież można porównać do swego rodzaju firmy), koniecznie robiła karierę poza domem. Która chce, niech robi, a która nie chce niech nie robi i to wszystko.

Jeżeli jednak wojujące feministki chcą, żeby dziewczynki wyrastały na przebojowe kobiety, doradzam, żeby skupiły się na czymś zupełnie innym. To nie majsterkowanie czy motoryzacja sprawiają, że mężczyźni wygrywają w wyścigu szczurów. Tym czynnikiem jest instynkt walki (oczywiście istnieją miliony mężczyzn, którzy go wcale nie posiadają, ale w ramach brutalnej „socjalizacji” w wieku szkolnym, w jakimś stopniu się go uczą). Jeżeli więc chcą, by dziewczynki wygrywały, niech sprawią, żeby, kiedy nauczycielki nie patrzą, zaczęły się bić. To nie umiejętność posługiwania się narzędziami ślusarskimi, ale umiejętność „pokazania kto tu rządzi” czyni z jednostki samca alfa.

Jeżeli chcemy natomiast wychować chłopców tak, by wyrośli na mężczyzn szanujących wszelką pracę, w tym tę dziś uważaną stereotypowo za kobiecą, wystarczy, że ich zachęcimy do spróbowania się w takiej dziedzinie. Jestem przekonany, że bardzo szybko wyłonią się chłopcy, którzy będą chcieli pokazać, że są najlepsi i osiągną dobre wyniki zarówno w gotowaniu jak i w hafcie krzyżykowym.

Po jaką cholerę jednak ubierać małych chłopców w sukienki? Dlaczego jakieś obce kobiety dokonują gwałtu na poczuciu tożsamości wyniesionym z domu?  Czy celem tego całego eksperymentu jest aby to, co deklarują jego inicjatorki? Czy ktoś pod pretekstem ideologii „gender” nie realizuje ideologii „queer”?

6 komentarzy:

  1. Pomysł przerysowany i trochę absurdalny, to trzeba przyznać. Zwłaszcza to przebieranie. Kurczę, można być dziewczynką w masce Lorda Vadera robiącą kanapki, tudzież rozkręcającą pralki, lub chłopcem w koszulce my little pony robiącym muffinki tudzież wbijającym gwoździe. Co kto lubi - tego powinno się w przedszkolu i szkole uczyć.

    A to jedno z moich ulubionych zdjęć :)
    http://projectgadabout.com/blog/2011/10/14/darth-vader-in-a-tutu-tiara.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na tym zdjęciu to po prostu księżniczka, która przeszła na "ciemną stronę mocy".

      Tak przy okazji, obserwuję też dzieci z klas I-III - tam też chłopcy bez przerwy ćwiczą walkę, jeżeli akurat nie grają w cokolwiek, co może zastąpić piłkę nożną (prawdziwą piłką na korytarzu grać jednak nie wolno). Jedna dziewczynka, bardzo inteligentna, sądząc po rozmowie, a przy tym świadoma i dumna ze swojej przynależności do płci żeńskiej, pokazała chłopcom kilka kopnięć karate, których "nauczył ją tata". Nie każda jednak wykaże entuzjazm wobec edukacyjnych zapędów takiego taty i to też trzeba uszanować.

      Usuń
    2. Oczywiście, że nie każda dziewczynka musi znać karate :). Ja jako dziewczynka byłam zabierana na mecze piłki nożnej, co nie przeszkadzało mi chodzić na balet - nie widziałam w tym żadnego problemu (ale pewnie gdyby tato miał syna, to jego by na mecze zabierał, nie córę ;). Właziłam też najwyżej ze wszystkich dzieciaków na drzewa, bo jestem zupełnie pozbawiona leku wysokości, ale omijałam szerokim łukiem wszelkie fizyczne przepychanki i za cholerę nie dałam się zapisać na karate. Moim zdaniem, nie chodzi o to, by zmuszać dzieci do męskich/kobiecych zachowań na siłę, tylko żeby pokazywać im różne możliwości i niech sobie wybiorą co im się podoba, bez uprzedzeń, że czegoś im nie wypada.

      Trochę żartobliwie piszesz, żeby zachęcać dziewczynki do bójek. W sumie to nie sądzę, że większa agresywność chłopców to kwestia kulturowa (ale mogę się mylić). Nie zachęcałabym do bójek nikogo. Natomiast z moich obserwacji wynika, że dziewczynki często maja predyspozycje do rozwiązywania konfliktów - i to bym promowała, jako bardzo przydatne na wysokich stanowiskach umiejętności negocjacji :).

      I jeszcze słówko co do gotowania. Nie wiem czy ta kreatywność w kuchni to rzecz bardziej męska, myślę, że indywidualna. Ja w sumie zaczęłam gotować, kiedy musiałam, na studiach, wcześniej mnie to nie interesowało. A że budżet był ograniczony, to trzeba było eksperymentować - wtedy np. odkryliśmy pieczone marchewki z cebulą w marynacie z musztardy stołowej ;) Potrzeba matką kreatywności. I teraz jakoś nie umiem trzymać się przepisów. Dlatego nie piekę ciast - tu jednak trzeba się trzymać wytycznych. Mój mąż piecze o wiele lepiej ;)

      Usuń
    3. Sylwia, no właśnie ja też nie sądzę, że większa agresywność chłopców to kwestia kulturowa i dlatego mamy odpowiedź, dlaczego mężczyźni (oczywiście ci stereotypowi) wiecznie udowadniają, że rządzą i do władzy dążą, a dzięki temu niektórym się udaje tę władzę faktycznie objąć, a kobiety sobie odpuszczają i na kierownicze stanowiska się nie pchają.

      Inna sprawa to kwestia tego, że prosty podział na naturę i kulturę nie do końca pozwala nam wszystko wyjaśnić. Obserwacje zwierząt pokazują, że one potrafią się pewnych zachowań nauczyć (wcale nie mam na myśli tresury) pod wpływem otoczenia i można zaobserwować zmiany w zachowaniu np. pawianów na przykładzie kilku pokoleń. Nie chodzi tu wcale o jakąś ewolucję, tylko o zmianę wyuczoną, a więc zjawisko "kulturowe". Z całą pewnością kobiety potrafią być agresywne, a np. Kaddafi otaczał się tylko ochroniarkami. Z mitologii znamy też historię Amazonek, ale nie tylko z mitologii - bywały grupy agresywnych wojowniczek, tak samo jak obecnie istnieją gangi bardzo agresywnych dziewcząt.

      Jako ludzie cywilizowani chcemy wyeliminować agresję, ale właśnie samej agresji nie wyeliminujemy nigdy, bo jest ona częścią instynktu, który pozwala(ła) nam 1. obronić się przed niebezpieczeństwem, 2. upolować sobie coś do jedzenia, 3. zdobyć przywództwo w stadzie i dostęp do samic. Punkt trzeci jest tutaj kluczowy. Bez parcia na władzę nikt władzy nie zdobywa. Zajmowanie się zajęciami kulturowo (bo niekoniecznie naturalnie) uważanymi za męskie nic tu nie pomoże. Do zdobycia władzy potrzebne jest minimum agresji, choćby po to, żeby wyeliminować konkurencję.

      Usuń
    4. Parafrazując nieśmiertelny skecz Dudka: http://www.youtube.com/watch?v=z4dMWaI6MBY

      - [nauczyciel] Panie Dyrektorze, uczniowie mi się leją!
      - [dyrektor] I muszą się lać! Praw natury Pan nie zmienisz i nie bądź pan głąb!

      Usuń